poniedziałek, 30 czerwca 2014

Alfred Wysocki - Sprzed pół wieku

Tytuł już trochę nieaktualny - bowiem wspomnienia te zostały wydane w 1956 roku, więc są już sprzed całego wieku :)
W każdym razie wszystkim wielbicielom Młodej Polski powinny być znane, więc kto jeszcze ich nie czytał - do biblioteki (na allegro) marsz!
O tym za chwilę, a najpierw tradycyjnie półka.
Była ona pokazywana niedawno, bo stoi na niej Syn pułku.
Tak sobie zerkam na ten regał i po cichutku myślę: czy też uda mi się zrobić na nim porządek, zanim w sierpniu przyjedzie Psiapsióła z Daleka? Nie żeby Psiapsiółę cokolwiek interesował porządek na moich półkach... ale trzeba sobie wyznaczać jakieś terminy, prawda?
Nawiasem mówiąc, Psiapsióła przyjeżdża po raz... dwudziesty. Jestem pewna, że coś tam knuje, jakiś album sporządza pamiątkowy albo coś. A mnie się nie chce za nic zabrać. Na samą myśl o grzebaniu w szufladach i poszukiwaniu starych zdjęć, a jeszcze ustalaniu dat - robi mi się słabo. Leń jestem straszny. Za to przemyśliwam, czyby jej nie zapodać projekcji Nocy i dni. Jak myślicie, obcokrajowiec zniesie Basię Niechcicową?

Dobrze, że jeszcze czytać mi się chce... ale to pewnie jest nieuleczalne :)
Sięgnęłam po staroć, wydaną w serii:
Mam jeszcze jeden tom, Paleta i pióro Pii Górskiej, ale obiecuję sobie przekopać bibliotekę w domu rodzinnym, bo a nuż coś tam jeszcze się ukrywa? Najgorsze, że nie wiem, czego szukać i mogę się tylko kierować okładką.
Edit:
Już znalazłam na biblionetce.

Zdjęcie autora, w jakie zaopatrzono wspomnienia Alfreda Wysockiego, jest... kontrowersyjne. Zobaczcie sami:
Zawsze się zastanawiam, czy fotografia powinna być aktualna, z okresu wydawania książki, czy raczej z czasów, o których książka opowiada? Tak samo ze zdjęciami nagrobnymi. Dawać wizerunek sprzed lat, z pełni sił, czy pokazać człowieka stojącego nad grobem? Jakim wolimy go pamiętać?
Tu w każdym razie chciałabym zobaczyć młodego człowieka, o którego przeżyciach, spotkaniach, znajomościach książka opowiada. Co prawda może być i tak - Alfred Wysocki kilkakrotnie wspomina, że w czasie wojny spaliła się jego willa w Warszawie - może tych zdjęć fizycznie już nie było?
Wikipedia prezentuje takie zdjęcie:
No to już wiemy, czym się Wysocki zajmował. Tak, dyplomatą był. Ale zanim został poważnym człowiekiem i statecznym żonkosiem, studiował i obracał się w kręgu Młodej Polski i różnych innych Młodych: Niemiec, Skandynawii. Fascynujące jest, jaki wówczas mały był świat: oto Wysocki wyjeżdża na studia doktoranckie do Berlina, rano po przyjeździe wstępuje do kawiarni na śniadanie i pierwszą osobą, jaką spotyka, jest... Przybyszewski! Jest rok 1896. W Berlinie liczna kolonia skandynawska odwiedza Dagny i Stacha, słucha jego fantastycznej gry na pianinie (nieprofesjonalnej, ale niezwykle oddziaływującej na zmysły), adoruje panią domu i rozprawia o nowych prądach w sztuce i literaturze. Wysocki poznaje Strindberga i inne postaci, które dziś już pokryły się patyną czasu i jedynie studenci odpowiednich filologii je znają. Współlokator autora wspomnień, Norweg Tryggwe Andersen, zaprasza go do spędzenia świąt Bożego Narodzenia w Krystianii, udają się więc razem w tę dość egzotyczną, jak na owe czasy, podróż, która owocuje spędzeniem samych świąt w latarni morskiej, uwięzieni przez sztorm :) Polak robi zresztą wielkie wrażenie na norweskich gospodarzach, śpiewając kolędę W żłobie leży.
Melodia spodobała się ogólnie. Musiałem ją powtarzać, aż w końcu nucili ją wszyscy. I tak zapewne pierwszy raz od istnienia świata na fiordach krystiańskich rozległo się nasze tak radosne powitanie Nowonarodzonego.
Przy okazji tej podróży do Norwegii Wysocki poznaje pisarza Bjørnstjerne Bjørnsona (kupiłam kiedyś jego Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza, ale mnie Marlow deczko zniechęcił do lektury) i... samego Ibsena, któremu niechcący zajmuje jego ulubiony stolik w Cafe Grand.
Humory Ibsena i jego nieuprzejmość były powszechnie znane. Aktorzy teatru w Krystianii oświadczyli, że nie będą grali jego sztuk, jeżeli on będzie brał udział w próbach. Wydawcy załatwiali z nim wszystkie sprawy listownie. Opowiadano, że Ibsen zamienia z żoną kilka słów tylko w wieczór wigilijny i w dniu ich urodzin. Poza tym zaś milczy jak zaklęty. Wielki, lecz biedny samotnik!

W Berlinie poznaje też Muncha.
Sigrid pytała go raz przy mnie, co znaczy jakiś niezrozumiały szczegół jego obrazu. On spojrzał na nią zdziwiony i po dłuższym namyśle odparł:
- Czy ja sam wiem; tak to widziałem przy malowaniu i tak namalowałem...
Mówiąc to miał minę skarconego chłopca, który nie umie lekcji. Czerwone, duże ręce schowały się skruszone w postrzępionych kieszeniach spodni,a wychudła, gładko wygolona twarz nabrała wyrazu jakiejś młodzieńczej bezradności... Czyż mogłem wówczas przypuszczać, że ten sam głodujący artysta będzie kiedyś porównywanym z Cezannem, Van Goghiem, że jego drzeworyty będą nabywane przez pierwsze muzea Europy?

Ciekawie opowiada o swojej znajomości z rzeźbiarzem Franciszkiem Flaumem - przyznam, że wcześniej nie zetknęłam się z tym nazwiskiem - któremu wyświadczył przysługę zamieszkując w jego pracowni i w zamian dyżurując na miejscu w godzinach otwartej tam wystawy. Sam Flaum udał się w tym czasie na ksiuty :) Zresztą tu też pojawiały się kobiety "dobrze obznajmione z pracownią"; jedna nawet stwierdziła, że musi ją doprowadzić do porządku i zjawiała się przynosząc w papierowej torbie szlafrok, przebierała się, "aby sukienki nie zniszczyć" i... starała się pocieszyć po wyjeździe Flauma.
:)
Ech, to cygańskie życie artystów!

Jednak większość stronic poświęconych wspomnieniom z Berlina zajmuje oczywiście Przybysz. Który ponownie pojawia się w życiu Wysockiego, gdy ten już wrócił do Krakowa. W międzyczasie zalicza pobyt w Zakopanem, gdzie uczył się do ostatniego rygorozum i gdzie poznał Stanisława Witkiewicza oraz przeżył przygodę z odczytaniem referatu na temat Konstytucji 3 Maja, stojąc na prowizorycznej trybunie, cały czas się pod nim uginającej... a prelegentowi uginał się głos :)

Epizod krakowski pominę tutaj, bo tyle jest przecież rozlicznych memuarów z tego okresu - aczkolwiek i te mają swój urok. Tetmajer, Wyspiański, Solski, Nowaczyński, Reymont, Sewer, praca w redakcji sławetnego "Życia"...
Może tylko jeszcze jeden cytat. Pewnego razu Wysocki zasiedział się w mieście, było za późno, by wracać do rodzinnych Piasków, więc poprosił Wyspiańskiego, by mógł w jego pracowni przy placu Mariackim przesiedzieć do rana. Wyspiański pisał właśnie Warszawiankę i spędził na tej czynności całą noc.
Jakoś przed szóstą złożył systematycznie zapisane kartki i odezwał się:
- No! Nareszcie skończyłem! Może pójdziemy na kawę...
Wyszliśmy. Kościół Panny Marii wyrósł przed nami szary i posępny. Tylko wieże jaśniały w liliowej poświacie zbliżającego się dnia. Boczna brama była otwarta. Nawa tonęła w głębokim zmierzchu. Przed głównym ołtarzem paliła się wieczna lampka, rzucając nikły krąg światła na stopnie ołtarza. Przez kościół przesuwały się jakieś cienie i znikały w stallach. Co chwila zapalały się tam woskowe świeczki ustawione na pulpitach i oświecały stare, pomarszczone oblicza kobiet w chustkach, kapuzach lub kapeluszach z wstążkami wiązanymi pod szyję. Ta gra świateł złocących to część twarzy lub profile staruszek, to pełzających w górę po rzeźbach stalli, była zachwycająca...


Wreszcie w 1898 roku zaplanowany wyjazd do Lwowa, gdzie Wysocki miał podjąć pracę w Namiestnictwie. Najpierw jednak postanowił po raz ostatni zażyć wolności i pojechał do Rzymu, gdzie "lunch z szklanką wina i pomarańczami à discrétion kosztował 1 lir i 20 centymów". Więc znów artyści, polska kolonia, Siemiradzki, rzeźbiarz Brodzki ze swym siostrzeńcem Antonim Madeyskim, Okuniowie. Przygoda z seansem spirytystycznym, gdzie Wysocki, projektujący wyjazd do Florencji, dowiaduje się, że do celu podróży nie dojedzie i kpi sobie z tego, zwłaszcza siedząc już w przedziale pociągu i obserwując ruch podróżnych na peronie, wśród nich kompozytora Griega z żoną. I wyobraźcie sobie, że na jakiejś małej stacyjce dostrzega tegoż Griega udającego się do miejsca "dla mężczyzn" i długo nie wychodzącego - a tu pociąg zaraz odjedzie! Wyskakuje więc na peron, biegnie do przybytku i krzyczy, że pociąg zaraz ruszy. Jakąż słyszy odpowiedź zza drzwi?
- A cóż mi to szkodzi, przecież ja tu wysiadłem.
Wraca więc jak niepyszny do pociągu, a ten najspokojniej w świecie sobie odjeżdża, razem z kuferkiem, płaszczem i kapeluszem naszego nieszczęśnika. Siemiradzki, wielki zwolennik spirytyzmu, bardzo był ukontentowany, że przepowiednia się sprawdziła :)

Do Colosseum dochodziło się krętymi, tak ciasnymi uliczkami, że kumoszki rzymskie mogły przez okno prowadzić swobodną rozmowę. W takiej uliczce objuczonemu workami osiołkowi musiało się ustępować, przysuwając się do ściany, aby go przepuścić...
Kontrast ciszy i powagi Colosseum z jego otoczeniem był wówczas niezwykły. Ledwo opuściło się owe czcigodne mury, wchodziło się od razu w inny świat, a właściwie światek ulicy rzymskiej XIX wieku, pełnej brudu, ale i romantycznego uroku. Tu bluszcz wił się po murze, tam wabiła oko jakaś pięknie kuta krata lub żelazny ornament trzymający jeszcze niedawno oliwny kaganek, oświecający wejście do domu, tu znów rozbłysły jak gwiazdy czarne, płomienne oczy Włoszki, która spoza zasłony okna spojrzała na przechodnia... Rynsztokiem płynęły nieczystości, wylewane nawet przez okna, na każdym zaś rogu uliczki załatwiali mężczyźni swoje potrzeby, co potęgowało jeszcze fetory, jakie tu stale panowały. W miesiącach letnich stawały się one nie do zniesienia. Rzymianki przestawały się krępować obecnością złotodajnych forestierów, opuszczających Wieczne Miasto zazwyczaj w maju lub najpóźniej w czerwcu. Życie rodzinne przenosiło się na ulicę. Kobiety prały i suszyły bieliznę, zawieszając ją często tuż ponad głowami przechodniów. Przed bramą ustawiały fajerki, na których gotowały makaron i smażyły na starej oliwie tak zwane frutti di mare (owoce morza), różne galaretowate gwiazdy morskie, mątwy i ślimaki, których najbiedniejszy u nas człowiek nie potrafiłby przełknąć.


Po tym rzymskim epizodzie Wysocki oddaje się pracy w lwowskim Namiestnictwie w jedenastej randze, co dawało mu "88 koron miesięcznie oraz dwa kilo świec, spory kłębek sznura, sześć piór gęsich i woreczek barwionego piasku". W czasach elektryczności ciągle bowiem obowiązywał przepis Józefa II, kiedy urzędowało się przy świecach, pisało gęsim piórem, posypywało akta piaskiem i zszywało sznurkiem. Po odbyciu rocznej praktyki Wysocki został przydzielony do redakcji urzędowej "Gazety Lwowskiej" i jako dziennikarz poznaje całe ówczesne środowisko literacko-artystyczne miasta (przejmująca opowieść o Kasprowiczu). Raz jeszcze uda mu się wychylić nosa poza granice Galicji, gdy pojedzie na dwa miesiące do Paryża.
Charakterystyczna opowieść o próbach lampartowania się, wysiadywaniu na tarasie kawiarni Rotonde i przyglądaniu się "prawdziwym francuskim studentom z ich kochankami", a więc zaspokajanie tych galicyjskich tęsknot do wielkiego świata, kontrastuje z relacją z wizyty u Reymonta, który z kolei mieszkając w Paryżu na stałe i pisząc Chłopów po obiedzie idzie do kawiarni i śmiech to mówić, ale na tych paryskich bulwarach widzę przed sobą moją kochaną wioskę i słyszę, jak Antek rozmawia z Hanką albo z Jagusią, widzę, jak jadą do lasu, orzą czy sieją, patrzę na bursztynowe pnie sosen, na wnętrze lasu zasypiającego w ciszy, na złote rżysko czy zieleń zagajników, wśród których toczą się bystre wody potoku.
Ech, ten emigrancki los. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

Zresztą innym epizodem związanym właśnie z Reymontem - a dokładnie z przyznaniem mu nagrody Nobla - kończą się wspomnienia Alfreda Wysockiego. Wkrótce po ich opublikowaniu autor zmarł.

Przedmowa:

Początek:
i koniec:


HABENT SUA FATA LIBELLI
W książce znalazłam kartki z kalendarza, z owego 1957 roku. Ojczasty mój zawsze miał zwyczaj zakładać czytaną książkę kawałkiem gazety, nigdy specjalną zakładką. Tu trafiły kartki zerwane 29 lipca i 13 sierpnia.
O ile się orientuję, takie kalendarze ścienne ze zrywanymi kartkami dalej istnieją. To zresztą częsty motyw w filmach, gdy pokazuje się upływający czas przy pomocy zrywanych lub spadających kartek.
Były to jeszcze jego (Ojczastego) kawalerskie czasy, naznaczone wielką miłością, do której powrócił po wielu wielu latach - ale o tym opowiem kiedy indziej. W każdym razie mieszkał wówczas i pracował na Śląsku. W czasach mego dzieciństwa mnóstwo było w domu starych programów teatralnych i filharmonicznych z Bytomia czy Katowic, a także pełno płyt z muzyką klasyczną, których już się nie dało odtwarzać. Były takie grube i łatwo tłukące się.

Okazuje się, że kiedyś już zaglądałam do tych wspomnień - ja z kolei włożyłam rysuneczek dziecka mojego osobistego :)


Wyd. Wydawnictwo Literackie Kraków 1956, wyd.I, 223 strony
Z własnej półki (z domu rodzinnego, kupił ponad pół wieku temu Ojczasty za 10,70 zł)
Przeczytałam 29 czerwca 2014 roku



Sobota, wiadomo, dniem eksperymentów kulinarnych. Takowe wchodzą w grę, gdy są
a/ szybkie w realizacji
b/ proste w realizacji
Tym razem zabrałam się za błyskawiczną tartę z botwinką, z bloga White Plate.
Zrobiłam jedno odstępstwo od przepisu, mianowicie dałam mini mozzarelle zamiast fety - i to był błąd, jednak słony smak fety nada pikantniejszą nutę całości. Na przyszłość będę szła dokładnie według przepisu :)
Polecam gorąco, bo rzeczywiście przepis błyskawiczny, robi się w pół godziny i całkiem nowy smak. Zrobiłam całą prostokątną blachę, więc zostało na kolację - i było jeszcze lepsze na zimno!



W TYM TYGODNIU OGLĄDAM
1/ film rosyjski SIEGODNIA UWOLNIENIA NIE BUDIET/ DZISIAJ PRZEPUSTKI NIE BĘDZIE (Сегодня увольнения не будет), reż. Andriej Tarkowski, 1958
Jest na YT w całości:

Debiut reżyserski Tarkowskiego.
Film propagandowy. Pierwsza profesjonalna produkcja w dorobku Andrieja Tarkowskiego, choć zrobiona jeszcze na studiach. Obraz powstał na zamówienie radzieckiej telewizji, na obchody rocznicy zwycięstwa Armii Czerwonej nad III Rzeszą. Akcja toczy się w małym, rozwijającym się radzieckim miasteczku. Widzimy robotników wydobywających z ziemi całe magazyny bomb – pozostałości po hitlerowskich wojskach. Zwykle władze każą niszczyć takie arsenały na miejscu, jednak tym razem znalezisko jest tak ogromne, że zdetonowanie ładunków byłoby zbyt groźne dla miasta, dlatego robotnicy muszą się podjąć trudnego zadania: przetransportowania niebezpiecznych bomb poza aglomerację. Mieszkańcy zostają ewakuowani, a my oglądamy zmagania 'radzieckich bohaterów' z pozostałościami po 'niemieckich wrogach'. Z charakterystycznym dla propagandy patosem i sztucznym dramatyzmem.
Oglądam go nawet nie ze względu na Tarkowskiego (zresztą produkcja ta nie ma wiele wspólnego z późniejszym Tarkowskim) - ale z powodu odtwórcy jednej z ról: Stanisława Lubszyna. Po filmie Kin-dza-dza! zakochałam się w nim bez reszty :) i postanowiłam zobaczyć WSZYSTKO!

2/ film włosko-hiszpański DJANGO, reż. Sergio Corbucci, 1966
Na YT trailer:

Do małego miasteczka na Dzikim Zachodzie przybywa rewolwerowiec, który próbuje załagodzić spór pomiędzy meksykańskimi rewolucjonistami a aktywistami z Ku Klux Klanu.
Na tym filmie wzorował się Quentin Tarantino.

3/ film czeski HOMOLKOWIE NA URLOPIE (Homolka a Tobolka), reż. Jaroslav Papoušek, 1972
Na YT pokawałkowane:

Film jest trzecim z cyklu niezwykle zabawnych komedii, ukazujących w krzywym zwierciadle typową czeską rodzinę mieszczuchów. Tym razem Homolkowie wybierają się w komplecie na zimowe wczasy w Karkonosze, gdzie chcą "porządnie użyć za swoje pieniądze".

4/ film japoński BRUTALNY GLINA (Sono otoko, kyôbô ni tsuki), reż. Takeshi Kitano, 1989
Na YT całość w wersji... hiszpańskiej :)

"Violent Cop" to debiut reżyserski Takeshi Kitano, w którym opowiada o swoim sentymencie do amerykańskiego kina policyjnego. Film uważany za jeden z najlepszych obrazów kina akcji. Historia koncentruje się wokół detektywa Azumy, kapryśnego, zamkniętego w sobie policjanta, który pracuje według starych dobrych zasad, gdy policjanci ścigali przestępców bez względu na obowiązujące koszta. Wie, którzy przestępcy są winni. Azuma ma właśnie prowadzić śledztwo w sprawie ulicznego dealera narkotyków, który został zamordowany przez kartel narkotykowy...

czwartek, 26 czerwca 2014

Daria Doncowa - Czudiesa w kastriulkie

Czyli Cuda w rondelku.
To jest model spędzania wolnego czasu przez żonę, preferowany przez Olega, małżonka Wioli Tarakanowej, milicjanta, który cały swój czas poświęca pracy i w domu bywa jedynie po to, żeby się przespać i coś zjeść. Zamiast dowiadywać się w ostatniej chwili, że kochana żoneczka znowu przeprowadziła prywatne śledztwo i wpakowała się w tarapaty (wpakowała się - po rosyjsku wlipła, prawda, że pięknie?) i musieć ją ratować i wszystko wyjaśniać, wolałby, żeby Wiola siedziała przy garnkach, jakoś by wyżyli z jego budżetowej pensyjki.

Półka z "twardymi" Doncowymi już znana:
i także znany regał:
Właściwie chyba tylko ten z kuchni jeszcze nie był pokazywany, muszę coś stamtąd przeczytać :)

Z okładki:

Piąty tom przygód mojej ulubionej bohaterki Doncowej zaczął się ostro: podczas wizyty Wioli u przyjaciółki wydarza się nieszczęście: umiera we własnym łóżeczku 2-letnia córka Asi Babkinej. Wkrótce potem nieszczęsna matka trafia do szpitala z zawałem i każe Wioli przysiąc, że... odnajdzie jej córkę. Otóż śmierć małej była sfingowana, zamiast Lali podłożono ciało innej zmarłej dziewczynki w tym samym wieku, a wszystko po to, by oszukać męża Asi, z którym ta ostatnia chce się rozstać, ale wie, że on nie odda jej łatwo córki. Asia z pomocą kochanka postanawia udać, że córka umiera, rozwieść się ze ślubnym i potem spokojnie zacząć nowe życie u boku Jerzego i córeczki.
Nawiasem mówiąc - imię Jerzy jest podobno bardzo śmieszne dla Rosjanina - nie wiem, może kojarzy się z jeżem?
Jak można było przypuszczać, wszystko poszło nie tak, Jerzy został znaleziony powieszony we własnym mieszkaniu, a malutka Lala po prostu zniknęła. Wedle planu miała zostać tymczasowo ukryta w klasztorze, gdzie mniszką jest siostra Jerzego, ta jednak o niczym nie wie - i ślad dziewczynki się urywa. Asia Babkina zaklina Wiolę na wszystko, by szukała dziecka i tak zaczyna się kolejne śledztwo.

Na planie domowym zaś Wiola zalewa mieszkanie sąsiadki z dołu i ta z synkiem-antychrystem i wulgarną babką wprowadza się do Wioli i Tamary na czas remontu, który oczywiście przeprowadza Leninid. Dla Wioli będzie to okazja do spróbowania sił na polu wychowywania dzieci. Pewnego wieczora postanawia przeczytać Wańce bajkę o Kopciuszku. Malec, którym ani matka ani babka specjalnie się nie zajmują, stwierdza, że żal mu dziewczynki.
- Ale nie martw się, wszystko dobrze się skończy, książę ożeni się z Kopciuszkiem.
- No właśnie, on zły jest, chce jej zrobić krzywdę.
Na czym polegało nieporozumienie? W bajce padło zdanie, że książę nie mógł oderwać oczu od Kopciuszka :)

Ale najważniejszym wydarzeniem staje się wydanie pierwszej książki, napisanej przez Wiolę - oczywiście jest to kryminał. I tak z korepetytorki, a potem dziennikarki nasza dzielna Wiola zostaje wreszcie pisarką. Jestem bardzo ciekawa, jak dalej będzie się rozwijać jej kariera :)

Początek:
i koniec:


Wyd. EKSMO Moskwa 2002, 326 stron
Tytuł oryginalny: Чудеса в кастрюльке
Z własnej półki (kupione na allegro 26 listopada 2009 roku za 7 zł)
Przeczytałam 25 czerwca 2014 roku

Na końcu książki fragment następnego tomu o Eulampii zatytułowanego Фиговый листочек от кутюр oraz reklamy innych autorek "ironicznych detektywów".
Tu polecają Darię Kalininę, sprawdziłam u siebie i nawet mam trzy jej książki, więc kiedyś tam się zapoznam z tym "wielikoliepnym jumorem" :)
A tu Marinina, dwutomowa powieść Tot, kto znajet:
Nie mam :(


W TYM TYGODNIU OGLĄDAM
1/ film rosyjski SYN PUŁKU (Сын полка), reż. Wasilij Pronin, 1946
Jest na YT w całości:

Pierwsza ekranizacja powieści Katajewa.

2/ film włoski CZŁOWIEK ZWANY CISZĄ (Il grande silenzio), reż. Sergio Corbucci, 1968
Na YT trailer:

Koniec XIX w., pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Łowcy głów zabijają nie tylko ściganych listami gończymi przestępców, lecz także niewinnych ludzi. Najokrutniejszy z nich, zwany Tigrero albo Loco, morduje nawet kobiety i dzieci. Do miasteczka Snow Hill przybywa niemy rewolwerowiec, by rozprawić się z podłym bandytą.

3/ film czeski HOGO-FOGO HOMOLKA, reż. Jaroslav Papoušek, 1970
Na YT fragment:

Film w reżyserii Jaroslava Papouška jest kontynuacją przygód pewnej przeciętnej, praskiej rodziny Homolków- znanej widzowi z poprzedniej części pt. "Straszne skutki awarii telewizora". Co więcej, w tej odsłonie poznajemy również pradziadków ze strony babci Homolkowej, zamieszkałych na południu Czech. Otrzymując smutną wiadomość, jakoby pradziadek był już na łożu śmierci, Homolkowie udają się w daleką podróż, swoim nowozakupionym samochodem, aby złożyć seniorowi rodu ostatnią wizytę. Co z tego wyniknie?

4/ film japoński ZATOICHI, reż. Takeshi Kitano, 2003
Na YT trailer:

"Zatôichi" jest kinową wersją popularnego japońskiego serialu telewizyjnego. Jest to opowieść o niewidomym mistrzu miecza, tytułowym Zatôichi, który podróżując po kraju staje w obronie niewinnych ludzi. Realizowany w latach 1962-1989 serial bił rekordy popularności w Kraju Kwitnącej Wiśni, jak i poza jego granicami.

Zakochałam się w twórczości Takeshi Kitano i tak sobie oglądam co tydzień jednego :)
Przy okazji odkryłam źródełko... nie, wielkie źródło azjatyckich filmów, na dziś 93 sztuki z Japonii, Chin, Korei Południowej i Hongkongu - mam na dwa lata oglądania (licząc po jednym tygodniowo)! Żal tylko, że nie ma wietnamskich, po jednym takim niebiesko-zielonym filmie wietnamskim uwielbiam te klimaty!


NAJNOWSZE NABYTKI
Nie, nic nie kupiłam. No ale byłam w domu i zabrałam Ojczastemu:
Jeszcze był Meksyk, ale dwie książki nie zmieściły mi się w torebce.
Przy okazji odkryłam, że kupiłam w ostatnich latach parę pozycji, które sobie spokojnie w domu stoją... ech, nie mam już pamięci, stanowczo. Strasznie mnie kusiły Poglądy kota Mruczysława na życie, ale za grube do torebki :(

piątek, 20 czerwca 2014

Walentin Katajew - Syn pułku

To miała być miła relaksacyjna lektura :) i z takim właśnie nastawieniem wyciągnęłam ją z półki.

Na półce, nawiasem mówiąc, a to Kraszewski a to Dziewczęta z Nowolipek a to Wzgórze błękitnego snu (które już od dawna obiecuję sobie przeczytać), a to znowu trochę dziecinnych i młodzieżowych.
Stoi tam też jakaś zgroza w postaci poradnika, który był dołączony do jakiejś gazety - Chcę być kochana tak, jak CHCĘ - zamiast wyrzucić to w diabły, postawiłam na półce... stanowczo mój szacunek dla słowa drukowanego przerasta wszystko.

Regał z wątpliwymi ozdóbkami już znacie.

Katajew, jako że to autor Samotnego białego żagla, którego tak się boi Marlow, a który mnie nie straszny - wzbogacił moją bibliotekę o kilka utworów.
Dwa dla dorosłych (Złote pióro to zdaje się zbiór opowiadań):
i trzy dla dzieci:
Przy okazji robienia zdjęcia zajrzałam do Zimowego wiatru, a tam jak byk:
Znaczy się - muszę jeszcze dwie dokupić :)

Powieść Syn pułku sfilmowano dwa razy. Najpierw w 1946 roku czyli natychmiast:

A potem w 1981, w 2 częściach:


I jeszcze nawet mam audiobooka z oryginałem. Tylko czytać, słuchać i oglądać.

A tymczasem... Znudziła mnie ta książka. Jak rzadko kiedy radziecka twórczość, i to dla dzieci :)
Szkopuł w tym, że ona jest taka bardziej dla chłopców. Historia to prosta, z II wojny światowej: zwiadowcy podczas akcji znajdują w lesie śpiącego malca. To 12-letni Wania Sołncew, sierota, błąkający się od ponad dwóch lat po lasach i polach. Ojciec zginął na froncie, matka nie chciała oddać krowy Niemcom, którzy zajęli wieś, więc ją zabili. A babka i młodsza siostrzyczka umarły z głodu. Wania po pewnych perturbacjach (chcą go odesłać do domu dziecka na tyłach i tu Wania dokonuje spektakularnej ucieczki spod konwoju kaprala Bidienko, któremu jeszcze nikt nigdy nie uciekł) zostaje "wciągnięty na stan", dostaje mundur i racje żywnościowe i tak zostaje synem pułku, ulubieńcem żołnierzy.
Drugim bohaterem jest kapitan Jenakijew. Ten stracił 4-letniego synka, młodą żonę i matkę. Cała trójka zginęła w czerwcu 1941 roku na drodze do Mińska podczas niemieckiego nalotu. Nic więc dziwnego, że samotny oficer szybko przywiązuje się do bystrego, śmiałego "pastuszka", jak nazywają Wanię i postanawia go usynowić.

Tak więc niby wzruszająca opowieść, chwytająca za serce, ale za dużo tam (jak na moje kobiece możliwości) opisów wojaczki. Zwłaszcza w drugiej części, gdzie Wania przechodzi spod opieki zwiadowców do obsługi działa czyli artylerii - boga wojny. Ciągle detaliczne opisy armat, strzelania, celowania, szczegółów uzbrojenia... ludzie, jakie to nudne! Tak że gdy z trudem dotarłam do końca, nawet nieodzowny towarzysz Stalin w ostatnim akapicie zagrał mi radośnie: wreszcie! wreszcie!

Ale wiecie - filmy chcę obejrzeć. Przecież tam nie będą widza wtajemniczać w zapalniki uderzeniowe, dźwignie, jaszcze amunicyjne i inne takie.


Początek:
i koniec:



HABENT SUA FATA LIBELLI
Kolejna pieczątka:
Tym razem Biblioteka Warszawskich Zakładów Przemysłu Spirytusowego i Drożdżowego POLMOS :)
To budzi mnóstwo wspomnień.
Nie, nie związanych z ichnią produkcją :)
Otóż mój Ojczasty pracował w tzw. pezetgieesie - Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska. Siedział sobie w takim baraku obok placu, gdzie sprzedawano drewno, deski, futryny okienne i drzwiowe (do dziś pamiętam ten zapach), a obok stał biurowiec. I w tym biurowcu na I piętrze w reprezentacyjnej sali konferencyjnej (gdzie organizowano też choinki dla dzieci pracowników) pod ścianami stały oszklone szafy wypełnione książkami. Była to właśnie biblioteka dla pracowników i ich rodzin. Tomy były obowiązkowo obłożone w szary papier, toteż nie znałam okładek wielu pożyczanych stamtąd książek. Przychodziłam po szkole, która była niedaleko i buszowałam. Jako że nie sposób było zorientować się w treści książki po okładce, kartkowałam tomy szukając ciekawych dialogów... Połyskiwała drewniana posadzka, koło okna stały wielkie palmy, a pani bibliotekarka urzędowała w granatowym fartuchu.
Wszystko to rozleciało się jak domek z kart. Na dawnym placu z deskami stoi czyjś prywatny dom, biurowiec został rozszabrowany i siedzi tam teraz mnóstwo firm i firemek, a co się stało z biblioteką? Przypuszczam, że wyprzedano zbiory po złotówce, jak to często się zdarzało w takich przypadkach, a co nie poszło, oddano na makulaturę. Ach, jakież tam by były dla mnie łupy! Ileż bym ruskich książek nakupiła! Na pewno mieli tam tego ho ho i trochę. Ale nie było mnie tam już, gdy wszystko likwidowano :(


Wyd. NASZA KSIĘGARNIA Warszawa 1953, wyd.III, 238 stron
Tytuł oryginalny: Syn połka /Сын полка
Przełożyła: Jadwiga Dmochowska
Z własnej półki (kupione na allegro 3 czerwca 2009 roku za 5 zł)
Przeczytałam 19 czerwca 2014 roku


NAJNOWSZE NABYTKI
No i co mówiłam? Że nie będę wstępować do żadnej Taniej Jatki i tak dalej?
To kiosk do mnie wstąpił.
Ja tylko na tramwaj czekałam.
I tak się przyglądam wystawce, a tam Agatha Christie z VIVĄ za 7 zł. No mogłam nie wziąć???

wtorek, 17 czerwca 2014

Gabriel García Márquez - Opowieść rozbitka

Márquez to właściwie dla mnie pisarz jednej powieści. Oczywiście wiemy, o którą powieść chodzi. No ale skoro obiecałam sobie, że przed śmiercią przeczytam wszystkie SWOJE książki, to trzeba się zapoznać i z tymi, które do tej pory leżały odłogiem. Tak to sobie motywując sięgnęłam po Opowieść rozbitka.
Z tej tu półki:
Nawiasem mówiąc, wspomnianej powieści tu nie ma. Tak się jakoś dziwnie składa, że mam ją jedynie w wersji... włoskiej. I stoi całkiem gdzie indziej. Wcale zresztą tego włoskiego wydania nie przeczytałam, choć kiedyś zaczęłam. Wolałam jednak pożyczać Sto lat samotności z biblioteki. Czy się jeszcze o polskie tłumaczenie na własność wzbogacę - oto jest pytanie. Wszak oszczędzam miejsce :)
Widok regału. Iberoamerykańcy stoją między biografiami malarzy a Proustem, pod Wańkowiczem a nad młodzieżowymi. Takie towarzystwo.

Pełny tytuł powieści:

A tu początek krótkiego wstępu mówiącego o tym, jak książka ta postała:

A więc reportaż z gazety, ukazujący się w 1955 roku w odcinkach w ciągu czternastu kolejnych dni, a potem jeszcze wydane w całości w dodatku nadzwyczajnym. Cieszący się wielką popularnością, bo dotyczył sprawy zaiste sensacyjne: uratowanego po 10 dniach samotnego dryfowania po morzu marynarza, który znalazł się za burtą (i jego koledzy, którzy zginęli w odmętach) w wyniku nie sztormu (jak to ogłosiły władze wojskowe), tylko trzech wykroczeń, popełnionych przez marynarkę wojenną. Okręt mianowicie, niszczyciel, przewoził kontrabandę i był przeładowany, wskutek czego niezdolny do manewrowania i ratowania rozbitków. Publikacja tego materiału wywołała cały szereg represji ze strony dyktatury, łącznie z zamknięciem dziennika oraz zmuszeniem do odejścia z marynarki głównego bohatera czyli Luisa Alejandro Velasco.
Po 15 latach Márquez, żyjący już poza ojczystą Kolumbią, otrzymał propozycje publikacji tego starego reportażu w formie książkowej, i jak sam pisze, powiedział tak nie przemyślawszy do końca całej sprawy. Podejrzewał bowiem, że wydawcy byli zainteresowani bardziej nazwiskiem pisarza niż wartością książki samej w sobie. Jednak na szczęście są książki należące nie do tych, co je piszą, ale do tych, którzy na nie cierpią i ta jest jedną z nich. Toteż honorarium przeznaczył pisarz dla bohatera, który miał odwagę wysadzić w powietrze własny pomnik.

Jest to pisana w pierwszej osobie relacja z tych dziesięciu straszliwych dni, spędzonych przez Velasco na tratwie, bez jedzenia i wody pitnej, w palącym słońcu, okrążonym przez drapieżne ryby (ach, te rekiny, pojawiające się codziennie o piątej po południu, regularnie jak w zegarku). Próba (udana) złapania gołą ręką mewy i próba (nieudana) zjedzenia jej na surowo. Pochwycenie ryby o zielonym kolorze łusek i dwa kęsy jej mięsa przy jednoczesnym zastanawianiu się, czy nie jest ono trujące. Nieustanne wyczekiwanie na samoloty lub statki ratownicze, które jakoś się nie pojawiały. Upadanie na duchu i powrót sił po przeżuciu kawałka drewna, który zaplątał się w siatkę tratwy. Codzienne majaki i przywidzenia.

Coś mam ochotę przypomnieć sobie Sindbada Żeglarza :) I Szamana morskiego! I Znaczy kapitan!


Spis treści:


Początek:
i koniec:


Wyd. Wydawnictwo Literackie Kraków 1980, wyd.I, 91 stron
Tytuł oryginalny: Relato de un náufrago...
Przełożył: Rajmund Kalicki
Z własnej półki (kupione 7 grudnia 1984 roku w antykwariacie za 80 zł)
Przeczytałam 14 czerwca 2014 roku


Seria Proza iberoamerykańska
Kiedyś był to prawdziwy hit. Nawet ukazała się książka pod tytułem Moja osobista historia boomu i chodziło właśnie o ten boom na literaturę iberoamerykańską, kiedy to rozbiła się bania z hiszpańskojęzycznymi pisarzami i było w bardzo dobrym tonie mieć na półce tę kolorową serię :)
Poniżej dane z roku 1980:



Jak to miło móc napisać NIC OSTATNIO NIE KUPIŁAM... Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć:
- Jak ci nie pasuje, to czemu kupujesz?
No ale to tak, jakby pytać alkoholika, czemu pije. Nałóg jest nałóg i tyle.
Trzymam się więc dzielnie już od paru dni i teraz tylko wytrwać! Nie zahaczyć o allegro! Nie wstąpić do Taniej Jatki ani do Księgarni Akademickiej!
Odwyk!



W TYM TYGODNIU OGLĄDAM
1/ film rosyjski KIN-DZA-DZA! (Кин-дза-дза!), reż. Gieorgij Danielija, 1986
Jest na YT po rosyjsku w 2 częściach:


Dwóch ludzi (Wujek Wowa i Skrzypek) po naciśnięciu guzika na urządzeniu trzymanym przez dziwnie wyglądającego człowieka, przemieszczają się na inną planetę. Jest to pustynna planeta Pliuk w galaktyce Kin-Dza-Dza. Mieszkańcy porozumiewają za pomocą sylab, potrafią też czytać w myślach. Cały paradoks Pliuk polega na tym, że ich cywilizacja technicznie jest znacznie bardziej rozwinięta niż ziemska, natomiast społecznie jest bardziej barbarzyńska. Na planecie jest specjalny sposób rozpoznawania istot żywych, polegający na nakierowaniu strumienia światła, gdy zapali się światło pomarańczowe - oznacza to, iż istota jest Czatlaninem (wyższa pozycja w kaście Pliuk), natomiast kolor zielony oznacza Pacaka czyli gorszego. Wujek Wowa i Skrzypek, mają przed sobą długą i pełną przygód podróż, aby wrócić z powrotem do domu.

2/ film włoski NIEMCY - ROK ZEROWY (Germania anno zero), reż. Roberto Rossellini, 1948
Na YT cały film w oryginale:

Edmund jest młodym chłopcem, żyjącym w zniszczonych przez drugą wojnę światową Niemczech. Stara się podejmować wszelkich prac i sposobów na zapewnienie rodzinie jedzenia i szans na przeżycie. Pewnego dnia spotyka swojego byłego nauczyciela szkolnego, który staje się nadzieją dla Edmunda na uzyskanie pomocy.
Wersja dla władających angielskim lub niemieckim:


3/ film czeski STRASZNE SKUTKI AWARII TELEWIZORA (Ecce homo Homolka), reż. Jaroslav Papoušek, 1969
Na YT fragment:

Rodzina praskiego taksówkarza – dziadkowie, ich syn Ludva z żoną i dwoje dzieci – wyruszają w niedzielę na piknik do lasu. Ich odpoczynek zakłóca nagle wołanie o pomoc. Liczni zebrani tam prażanie wsiadają w popłochu do samochodów i kawalkadą wracają do miasta. Rodzina, po zjedzeniu piknikowych zapasów, po długich sporach uzgadnia sposób spędzenia reszty dnia, ale wieczór, który muszą przebyć bez telewizora, który jak na złość się zepsuł, upływa w atmosferze narastającego napięcia. Rodzinna awantura wisi na włosku… Znakomita czeska komedia jest pierwszym z trzech filmów, opowiadających o perypetiach rodziny Homolków. Jej główna wartość polega na umiejętności dostrzeżenia absurdu w sytuacjach pozornie zwyczajnych i normalnych. Ciekawostką jest fakt, iż w rolach bliźniaków wystąpili synowie znanego reżysera, Miloša Formana.

4/ film japoński LALKI (Dolls), reż. Takeshi Kitano, 2002
Na YT trailer:

Czerpiąca inspiracje z tradycyjnego teatru lalkowego opowieść o miłosnych perypetiach trzech par. Trzy przeplatające się ze sobą historie, których bohaterami są: para kochanków wędrujących przez współczesną Japonię, starzejący się yakuza niespodziewanie spotykający swoją narzeczoną sprzed lat oraz sławna piosenkarka i poszukujący kontaktu z nią oddany wielbiciel. Dopracowany wizualnie w najdrobniejszych szczegółach, wyrafinowany stylistycznie film, który miał swoją światową premierę w konkursie ostatniego festiwalu w Wenecji.
Info z Filmwebu.

Mało brakowało, a nie wypełniłabym filmowego planu pięcioletniego z zeszłego tygodnia.
Został mi na weekend Kikujiro. Na moim małym "łóżkowym" odtwarzaczu nie chodzi. Duży odtwarzacz oddany w piątek do naprawy. Drugi duży działa tylko wtedy, gdy podłączy się do niego film na pędraku. Nie chciało mi się kopiować z płytki. Cóż pozostawało? Komputer. Z ZASADY nie oglądam filmów na kompie, bo co to niby za przyjemność. Ale to było z moim poprzednim kompem, który jest już strasznym gratem. Myślę sobie, trudno, odpalę na tym nowym i tak jakoś przebiduję. A tymczasem... świetny dźwięk, obraz znośny - co prawda ledwo wysiedziałam przed biurkiem tak nic nie robiąc, brak przyzwyczajenia :) ale film zaliczony, a komp zdał egzamin.
Tak że cieszę się nieustannie nowym laptopikiem, tym bardziej że udało się zainstalować program katalogowy (który myślałam, że nie będzie chodził z Windows 8) i już nie muszę pamiętać, żeby w pracy (gdzie katalog filmów cały czas uaktualniam) sprawdzić, na której płytce jest dany film, gdy go chcę obejrzeć.

niedziela, 15 czerwca 2014

Wiera Panowa - Jasny Brzeg

Hm... uczucia mieszane - to mało powiedziane. Ale też nie mogę rzec, że był to czas absolutnie stracony, nie. Naturalnie na ocenie zaważyło moje upodobanie do literatury radzieckiej - ale o tym niżej. Teraz półka.
Taka z gatunku pomieszanie z poplątaniem.
Znany już regał koło łóżka. Na najniższej półce mój zbiór miesięcznika ALMA MATER, który sobie cenię wielce.


Wiera Panowa to moja miłość od czasu przeczytania tych dwóch książek z górnego rzędu:
Najpierw był Sierioża, a potem Powieść sentymentalna. A potem kupiłam jeszcze to, co na allegro się znalazło. Brak mi jeszcze Towarzyszy podróży.


Więc skoro to taka moja ulubienica, to nie mogłam potraktować zbyt sieriozno jej nawet i najsłabszej powieści czyli tytułowego Jasnego Brzegu. A powody do takiego traktamentu oj znalazłyby się. Otóż jest to PRODUKCYJNIAK. Pierwszy w mym życiu. Co prawda akcja nie toczy się w fabryce, tylko w kołchozie, a dokładniej w sowchozie, ale cały czas mamy tu na widoku walkę o plan pięcioletni i gorące uczucia, jakim darzy swego przywódcę naród radziecki.

Marianna zrozumiała nagle w całej pełni, jak wielka ciąży na niej odpowiedzialność. Nauczycielka ludowa. Lud powierzył jej trzydzieści dwie dusze dziecięce, powierzył jej ich losy... Usiłowała wyobrazić sobie l u d, ale widziała tylko bardzo wiele ludzi, jak na demonstracji w dużym mieście, przesuwały się przed nią znajome twarze [...] Ale oto wyłoniła się jedna, w której zna każdy najdrobniejszy rys, choć widziała ją tylko na portretach. Marianna przemawia do niej w myślach: "Towarzyszu Stalinie! - powiedziała. - Wiem, że to bardzo trudne, ale włożę w to całe swoje serce.

- Źle, Nastia, że ty mało czytasz - mówiła do córki.
- To, co mi jest potrzebne, to czytam, mamo.
Anastazja Pietrowna czytała przemówienia Stalina. Kierowała się nimi w życiu. Kiedy czytała przemówienie Stalina, wydawało się jej, że od dawna już myślała o tym wszystkim, tylko nie umiała tego tak dobrze wypowiedzieć.


A w dalekiej Moskwie może otworzył okno, zapalił fajkę i słucha stukania kropel wiosennych najdroższy na świecie człowiek, miłość i chwała narodu - Stalin...

- Towarzysze, pomyślcie tylko! Przecież to już blisko, co? My, my, w tych naszych butach roboczych idziemy do komunizmu i dojdziemy!

Silny jest człowiek radziecki i silna jest w nim wiara. Prowadził nas Stalin w Wojnie Narodowej i zwyciężyliśmy. Prowadzi nas Stalin i urzeczywistniamy najwznioślejsze, jakie tylko istnieje, marzenie ludzkości.

Powstaje pytanie,czy Panowa składała jedynie należną daninę czy też wypowiadała myśli narodu. Jestem skłonna wierzyć w to drugie. Jest teraz taki trend, by odmawiać ludziom prawa do lewicowych poglądów. A ja - z sentymentu może do lat młodości - jestem za. Tak, komuna (REALIZACJA) była zła, ale na to złożył się cały szereg przyczyn, natomiast IDEA była dobra. To ludzie do niej nie dorośli :) Wcale się nie dziwię tym proradzieckim resentymentom w Rosji.

Żyła w kraju, w którym o wartości człowieka decyduje jego praca, w którym praca to bohaterstwo, a człowiek pracy jest bohaterem, w kraju, w którym bohaterów tych zna i i szanuje cały naród.
No powiedzcie sami, co w tym złego...

Nie cała powieść jednak to komunistyczna agitacja. To tylko takie wstawki. Treścią jest historia kilkorga bohaterów: Korostielowa, dyrektora sowchozu Jasny Brzeg, borykającego się zarówno z licznymi problemami wynikającymi z kondycji sowchozu w ciężkim czasie po II wojnie światowej (akcja toczy się w roku 1946 i 1947) jak i z życiem osobistym, cichą miłością do Marianny, która właśnie powróciła z miasta, gdzie ukończyła studia i jest miejscową nauczycielką; Marianny, która jest młodą wdową - mąż zginął na wojnie; małego Sierioży, synka Marianny, wychowywanego dotychczas przez jej przybranych rodziców; Ałmazowa, który wraca z wojny okaleczony nie tylko fizycznie - podczas rekonwalescencji spotkał kobietę i w tej nowej miłości ugrzązł bez granic - a tu czekała żona Tosia i córki - jak więc żyć teraz, czy nie ma się prawa do osobistego szczęścia; wreszcie Niuszy, młodej dojarki, która cała się poświęca swej odpowiedzialnej pracy - aż zostaje bohaterką opisywaną przez gazety, gdy powierzona jej opiece krowa daje ponad 60 litrów mleka dziennie - słowo daję, że kibicowałam Niuszy i krowie Strzałce, gdy z dnia na dzień wzrastała mleczność :) ale też kocha się Niusza po cichu w dyrektorze...
Są tu momenty wręcz liryczne, które wracają mi moją Panową. Jest fenomenalny opis warunków życia. Są opisy przeżyć wewnętrznych bohaterów, aktualnych wtedy i dziś, a więc uniwersalnych. Jest świetne wniknięcie w psychikę dziecka, Sierioży, całkiem jak w tej powieści, którą wcześniej czytałam.

- Idź, zjedz obiad - pogłaskała ją ciocia Pasza. - Idź, dziecinko.
I postawiła talerz na kuchennym przykrytym ceratą stole. W glinianym dzbanku stal stole duży bukiet bławatków. Kot Zajączek drzemał na ławce koło beczki z wodą, jedno oko ma całkiem zamknięte, a drugim odrobinkę podgląda: Zajączek także by coś zjadł, ale nie chce mu się wstawać i miauczeć - lepiej już spać... Wszystko jest tu tak dobrze i od dawna znane, takie miłe: każda rzecz i jej miejsce, i przeznaczenie. Marianna nie będzie nigdy miała milszego kąta; dokąd się więc jeszcze rwie jej serce?


Początek:
i koniec:

Książkę można przeczytać w oryginale tutaj.


HABENT SUA FATA LIBELLI
Przyjrzałam się bliżej pieczątce i oto...

Jan Pisarek - Zakład krawiecki damsko-męski - Czerwionka powiat (może) Rybnik, tu jest niewyraźnie.
Patrzcie państwo. Ponieważ nie sądzę, by zakład krawiecki oferował kształcące lektury czekającym na przymiarkę klientkom, wyciągam wniosek, że była to prywatna biblioteka pana Pisarka, jeno opieczętowana czym ta miał. Ciekawostką jest też numer:
Czy biblioteka była tak mała czy też Jasny Brzeg jedną z jej pierwszych pozycji? Tego się już nie dowiem.




Wyd. CZYTELNIK Warszawa 1951, 202 strony
Tytuł oryginalny: Jasnyj Bierieg /Ясный берег
Przełożyła: M.Dolińska
Z własnej półki (kupione na allegro 17 kwietnia 2013 roku za 5,50 zł))
Przeczytałam 14 czerwca 2014 roku
Którego to dnia obchodziłam swoje kolejne urodziny i całkiem niechcący kupiłam sobie z tej okazji nowego laptoka (którego właśnie testuję, dajcie spokój z tym Windows 8!) oraz bardzo już chcący stos gazet wnętrzarskich - łup z Grzegórzek, gdzie handlują czasopismami za pół albo i ćwierć ceny:
Są tu i dwa numery WERANDY, którą kolekcjonuje Montgomerry - z przyjemnością się przekonam, czym się różni od pozostałych :) Przede mną lektury a lektury. Chyba zaniedbam na kilka dni książki :) Piętnaście miesięczników - niektóre całkiem grube - to nie w kij dmuchał!

NAJNOWSZE NABYTKI
Te środy są fatalne, Idę do pracy na 15.00, często-gęsto jestem nieco wcześniej i zaglądam do Taniej Jatki. Teraz też mi się to przytrafiło i kolejnych kilka centymetrów z półki ubyło (że tak sobie rymnę).
Stulatek, bo kolega z pracy już kilkakrotnie pytał, czy wreszcie przeczytałam, że taka świetna. Stacja tajga nie tylko dlatego, że Rosja, ponoć ta Hůlová to prawdziwa gwiazda na firmamencie czeskiej prozy. A ostatnia pozycja to już kryminał. Przeczytałam na okładce, że to rosyjskie rodzeństwo napisało ich już ponad trzydzieści, więc chcę się przekonać na własnej skórze, co to warte :)

A tu z allegro ostatnie. Zaczęło się od Wilczego dziecka (dycha) opisanego na blogu Koczowniczki, a skończyło starym komuchem Brechtem za 6 zet. Od zawsze chciałam przeczytać Kauskaskie kredowe koło, więc wreszcie to zrobię :)