Lech mnie zainspirował. Właściwie już od jakiegoś czasu myślałam o tej książce, specjalnie ją nawet przywiozłam z Dżendżejowa, gdy jeszcze tam jeździłam. Mówiłam, że sprzedane mieszkanie? Towarzyszowi zabaw z dziecinnych lat mojej córki? Jestem bardzo ciekawa, jak będzie wyglądać po remontach i czy zachowają drewnianą podłogę - należałoby ją tylko oczyścić z warstw farby olejnej, którą Bóg wie czemu była zawsze malowana, a to piękne deski (nie parkiet). Oczyma wyobraźni widzę je polakierowane bezbarwnym lakierem i błyszczące w słońcu...
Ale wracając do Kischa. Lech wspomniał o nim przy okazji ostatniego Panoptikum, więc od razu położyłam koło łóżka. Dwa lata temu przeczytałam Praski Pitaval, w domu był jeszcze Jarmark sensacji i chyba Meksyk, no ale to już przepadło w związku z powyższym.
Zestaw reportaży dość ciekawy, jest tam
- i o wojnie domowej w Hiszpanii (dopisałam do listy "do czytania" Komu bije dzwon),
- i o ciężkiej doli górników we Francji,
- i o belgijskim miasteczku Gheel, które stało się kolonią obłąkanych (aż zajrzałam do Wikipedii i okazało się, że w szczątkowej formie, ale istnieje do dziś tamtejszy system opieki),
- o produkcji i handlu jedwabiem (Pluję na cały świat - rzekła gąsienica jedwabnika, tak się zaczyna ten tekst. Gdy zakładacie jedwabną bieliznę, bądźcie tego świadomi, że powstała ze śliny robaczka),
- o szlifowaniu diamentów,
- o powstaniu Monte Carlo (tu sobie przypomniałam, że mam wrócić do dziennika Anny Dostojewskiej),
- przejmujący tekst o corridzie (Kisch się nią nie zachwycał, w odróżnieniu od Hemingwaya),
- o dzielnicach nędzy w Londynie (ale inaczej niż u Dickensa),
- o handlu serem w Holandii (ser edamski nie jest w swej ojczyźnie czerwony, to zagranica chce mieć czerwony i dlatego firmy eksportowe farbują skórkę),
- znakomity reportaż z Lourdes...
Dużo, dużo interesujących tematów, polecam.
Początek:
Koniec:
Wyd. Ministerstwo Obrony Narodowej, Warszawa 1955, 337 stron
Tytuł oryginalny: Der rasende Reporter
Przełożyli: Roman Karst i Jacek Frühling
Z własnej półki
Przeczytałam 16 stycznia 2024 roku
W domu mamy szpital, być może to ja zaraziłam Ojczastego, w każdym razie od czwartku narzekał na gardło, dostał syropek i płukankę, ale w piątek rano już tylko skrzeczał, a nie mówił. Przychodnia powiedziała, że lekarka ma pełną poczekalnię ludzi, drugiego lekarza nie ma, więc nie przyjdzie na wizytę domową - dzwonić na opiekę nocną i świąteczną. Ta działa od 18.00, wróciłam z pracy, zrobiłyśmy zakupy i zasiadłam przy telefonie, ale nawet dość szybko odebrano, z tym że sytuacja ta sama. Pani doktor oddzwoni, czekać. Padałam już na pysk, przecież sama jestem chora i słaba, no ale w oczekiwaniu nie mogłam się rozebrać i położyć do łóżka.
Tymczasem trzeba było, bo telefon był o 22.15 - że lekarka może przyjechać o piątej rano. No to dziękujemy. Wobec tego w sobotę od ósmej rano dzwonić ponownie, będzie dwóch lekarzy.
Tym razem oddzwoniono już o 9.30 i bardzo miła pani doktor przeprowadziła wywiad, po czym podała mi kod recepty na antybiotyk. Bez wizyty 😉 Nie można tak było od razu?
No nic. Ojczasty jest już po trzech dawkach, bez przerwy się dopytywał, czy zamówiłam lekarza i w końcu wzięłam się na sposób i napisałam mu w notatniku na laptopie największą czcionką 72 w krótkich żołnierskich słowach, że lekarz przepisał antybiotyk i ma brać przez tydzień. Może doczytał, trudno powiedzieć.
Przy okazji powrót do dzieciństwa, kiedy mama roztłukiwała nam tabletki - młotkiem w papierze śniadaniowym. Gdzie jest młotek, to nie wiem, ale mam przecież ten tłuczek do kotletów, wystarczy 😂
Wracam do łóżka oglądać Chirurgów (wczoraj pięć odcinków z pierwszego sezonu, nigdy tak nie robię, żeby hurtowo, ale nie mam siły czytać).