Przed wyjazdem do taty spędziłam dłuższą chwilę przed półkami, zastanawiając się, co ze sobą zabrać do czytania i w rezultacie stanęło na Bułhakowie, Pilchu i Gwiaździstym bilecie Aksionowa. Machnęłam dwie pierwsze i zabrałam się za trzecią, gdy podiwanił mi ją Ojczasty. A zaczęła mi się podobać! Teraz nie wiem, kiedy ją odzyskam i skończę :) Sytuacja wygląda tak, że do pociągu ani myślę wsiadać. Dwa razy zabrał mnie samochodem brat i odwiózł z powrotem, ale jak będzie dalej, nie wiadomo, zwłaszcza w kontekście pracy - byłam rozmawiać na ten temat, ale wiele nie ustaliliśmy, Derechcja wrzuciła tylko wstępnie, że 3 razy w tygodniu miałabym przychodzić. Jeśli tak, to trochę komplikuje koncepcję, że brat by mnie zabierał wracając skądyś z weekendu w niedzielę wieczorem czy w poniedziałek rano, jak ostatnio - i odwiózł w środę wieczorem... No, ale to jego problem, bo tu chodzi o to, żebym ja POSPRZĄTAŁA :) Jak ktoś ma obie lewe rączki, to niech się głowi. Pomysł, żeby jakąś kobietę zawołać w tym celu, średnio mi się podoba w dobie pandemii...
Ale nie o tym mowa ma być, tylko o książkach. Dziwna sprawa - jak jestem w Dżendżejowie, czytanie mi idzie bardzo szybko. Zastanawiałam się, skąd się to bierze. I chyba wiem. Dwa czynniki grają rolę. Pierwszy to brak komputera i internetu :) nic mnie nie odrywa od lektury - w domu, zwłaszcza teraz, w pandemii, utarło się tak, że laptop jest włączony calutki dzień, od wstania do 20.00. Ósma wieczorem to ten święty czas, kiedy zabieram się za kino. I tu dochodzimy do drugiej przyczyny: że zostaje mi teoretycznie godzinka na czytanie, po filmie - o 23.00 MUSZĘ zgasić światło (bo później w ogóle nie zasnę). Teoretycznie, a w praktyce jeszcze mniej - łazienka, ostatnia herbatka etc. Natomiast tam u taty raczej nic nie oglądam - zawsze mam ze sobą pendrive'a na wszelki wypadek, ale rzadko korzystam, bo... nie umiem już patrzeć na filmy na telewizorze :) za mały obraz i w ogóle... Tak więc czasu na czytanie w Dżendżejowie nie brakuje (a w domu owszem).
Że wybitne dzieło, to hm, trzeba to potraktować jako typowy zapis blurbowy wydawcy, wiadomo. Ale - w przeciwieństwie do poprzedniego razu (bo przeczytałam Powieść teatralną po raz drugi) - spodobała mi się. Odnalazłam w niej o wiele więcej punktów stycznych z Mistrzem i Małgorzatą niż za pierwszej lektury (przed dziesięcioma laty) czy wręcz "mistrzowski" klimat. Wielka to szkoda, że powieść nie została ukończona, czyta się to ostatnio zdanie:
Zżerany miłością do Teatru Niezależnego, chodziłem wieczorami na przedstawienia...odwraca się kartkę, a tu ŁUP... nie ma dalszego ciągu... spis treści...
Przedmowę zamieszczę w całości:
Dość logiczne, prawda?
To co prawda Moskwa sto lat temu, ale myślę, że dla miłośników teatru pozycja obowiązkowa i dziś w Warszawie. I wiadomo chyba, kogo tu mam na myśli, prawda?
:)
Początek:
Koniec:
Trzeba będzie kiedyś się zabrać za ten Dziennik, myślę, że odpowie na wiele pytań, które się rodzą podczas lektury Powieści teatralnej. Ale jeszcze nie teraz - w piątek przywlokłam z biblioteki pięć książek, leżą na kwarantannie :) A miałam nic nie pożyczać! No, ale nieostrożnie zaczęłam przeglądać biblioteczne nowości i oto rezultat.
Wyd. Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1994, 166 stron
Tytuł oryginalny: Театра́льный рома́н /Запи́ски поко́йника
Przełożył: Ziemowit Fedecki
Z własnej półki (kupione w antykwariacie 17 kwietnia 1996 roku za 4,50 zł)
Przeczytałam 17 sierpnia 2020 roku
O powieści na rosyjskiej Wiki - tutaj.
:)))
OdpowiedzUsuńAleś trafiła! Dziś śniło mi się, że reżyserowałam (sic!) spektakl dyplomowy w Akademii Teatralnej.
Moja tęsknota za teatrem sięgnęła zenitu. Kolega z pracy, który ma nieszczęście przebywać ze mną na jednym piętrze przez 8 godzin codziennie, powiedział że w końcu mnie zabije, bo już moje teatralne opowieści wychodzą mu bokiem.
No ale konkluzja jest taka,że od tygodnia przeglądam repertuar Narodowego i Polonii i chyba w końcu się złamię i pójdę...
Jak żyć?
Nie wiem, jak to wygląda w kwestii bezpieczeństwa - co drugie siedzenie wolne czy jeszcze rzadziej?
UsuńAle co do "w końcu się złamię", to chciałam zauważyć, że coraz częściej tak mamy, niestety, i to w wielu sprawach. Przyzwyczailiśmy się do zagrożenia na tyle, że zaczynamy je odczuwać jako słabsze. Niektórzy jako nieistniejące.
Od początku mówiło się, że "musimy się nauczyć z tym żyć", bo pandemia potrwa długo, lata. Ale dla mnie nauczyć się z tym żyć oznacza "nauczyć się zachowywać zawsze i wszędzie podstawowe zasady bezpieczeństwa", a nie "nauczyć się lekceważenia tegoż". A tu tymczasem odnoszę wrażenie, że większość społeczeństwa myśli, że już po wszystkim :( Gdyby to nie odbijało się na mnie, mogliby sobie myśleć, co chcą, oczywiście. No ale.
Sny natomiast masz ciekawe, ho ho :) żebyś to chociaż grała! ale nie, od razu reżyserowała!
W pracy zaś, dopóki kolega nie czyta Chmielewskiej w wolnych chwilach, możesz się jeszcze nie bać...
No ale ja właśnie jestem w tej grupie, która nie lekceważy, nie ignoruje i poważnie podchodzi do sprawy. Tak było od początku i nic się u mnie w tej kwestii nie zmieniło :)
UsuńW teatrach nadal siada się "na szachownicę". Zastanawia mnie co się dzieje jak ktoś zakaszle na widowni;)
Z kolegą natomiast sprawa przedstawia się znacznie gorzej. Kolega dużo czyta o Hitlerze i jego kumplach...;)
Jasna sprawa, nie mam na myśli Ciebie :)
UsuńAle ostatnio rozmawiałam - przez telefon :) - z pewną znajomą, która wybrała się do Szczawnicy na odpoczynek. Mówi, że patrzono na nią w maseczce jak na raroga. Że gdy w kolejce w lodziarni stanęła dwa metry za kimś, natychmiast ktoś przed nią wlazł, a na grzeczną uwagę, że ona stoi w kolejce, tylko zachowuje dystans, usłyszała propozycję:
- Niech se pani na zewnątrz wyjdzie i zachowuje.
Sprawa z kolegą zaczyna się coraz groźniej prezentować :)
Zgroza! A spróbuj komuś jako sprzedawca zwrócić uwagę, że za blisko, że bez maseczki...no ale ja zwracam (dopóki mnie ktoś nie pobije, to będę tak robić).
Usuń