czwartek, 15 października 2020

Katarzyna Jasiołek - Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym

Na tę pozycję też czekałam w kolejce (a teraz za mną czekają inni, więc jutro podyrdam do biblio). Zdaje się, że przeczytałam pochwały na jakimś blogu, dobrze nie pamiętam. 
Ale w rezultacie tych zawyżonych chyba oczekiwań wyszłam z lektury nieco zawiedziona. 
Pewnie, że autorka, ogarnięta pasją, postarała się zebrać maksimum informacji. Ale wyszło to jednak, na mój gust, trochę nudnawo. Strasznie dużo wyliczeń nazwisk i dat, gdzie i kiedy jakiś projektant pracował, co oczywiście jest istotne dla pracy naukowej - ale tu właśnie nie do końca rozumiem, czym ma być ta książka. Monografią polskiego powojennego wzornictwa? Czy opowieścią na temat? 
Dodam jeszcze, że zabrakło mi wielu zdjęć. Bo książka jest dość bogato ilustrowana, ale po wielekroć zdarzyło się, że w tekście była mowa o czymś, czego nie można było zobaczyć. Może w internecie? Ale nie czytam siedząc przy komputerze 😰 
No fakt, przydałby się w takich wypadkach smartfon pod ręką... 
Ale mój stosunek do telefonów komórkowych w dalszym ciągu jest taki, jak naszego rezydenta do maseczek - nie, bo nie.
 
Nie jestem wielką fanką tego dizajnu, nie poluję, nie zbieram, aczkolwiek urodę niektórych mebli czy ceramiki doceniam. 
Osobiście miałam do czynienia jedynie z Włocławkiem, ale to dokładnie tak, jak połowa narodu chyba. Gdzie się nie było u znajomych, wszędzie w kuchni królowały Włocławki, tylko u jednych niebieskie, u innych brązowe :) 
Ja miałam niebieskie, chłop urządzał na nie polowania, czasem przynosił zresztą podróbki. Rezultat tego był taki, że było mnóstwo durnostojek, bo nie każda sztuka była praktycznie wykorzystana. Gdy się teraz nad tym zastanawiam - skąd ten owczy pęd - to myślę, że ta ceramika po prostu była mniej czy bardziej dostępna. 
Pewnego razu przyjaciółka z Francji zameldowała mi, że chętnie się zaopiekuje i przy okazji wizyty w kraju załadowali do samochodu wielkie pudło 🚗 Obie strony były wówczas zadowolone, ale nie pytałam jej później (czy raczej teraz), czy dalej się tym chlubią, czy też wynieśli do piwnicy 😎
Mama też oczywiście miała i też niebieskie, wisi na ścianie w kuchni i łapie tłusty kurz sporo talerzy, na dożywociu.
 
 
Ale oczywiście było w domu mnóstwo innych przedmiotów z tamtych czasów, choćby takie charakterystyczne foteliki. A na końcu segment Kozienice, brrrrr! Ten już został na stałe. Sławetny wysoki połysk, z obowiązkowym barkiem i sekretarzykiem, stolikiem pod telewizor i przeszklonymi półkami na kryształy i komplety do kawy.
Chyba żadne z nas, ani ja ani brat, nie połaszczymy się na to.
Ale właśnie gdy byłam w domu ostatni raz, przyglądałam się popielniczce w kuchni z myślą, że może by...? Ojczasty co prawda nie pali, a i wizyt palących już nie przyjmuje, jednak głupio tak wyciągać mu spod tyłka prawie i zabierać 😁 Jest to coś podobnego do tej czarnej na fotach niżej. 

Wśród talerzy wiszących na ścianach w pokojach (bo i bez tego atrybutu wnętrz PRL-owskich się nie obyło) jest też coś podobnego do tych dwóch. Też myślę o zabraniu, oczywiście jak już Ojczastego nie stanie, ale nie w charakterze kolejnego owczego pędu za modą, tylko jako pamiątki z dzieciństwa, bo ten talerz był właśnie u nas (z bratem) w pokoju i tyle lat na niego patrzyłam.
Tylko nie wiem, co z nim zrobię. Chyba wolałabym traktować go użytkowo...
Początek:
Koniec:
Wyd.Marginesy, Warszawa 2020, 414 stron 
Z biblioteki 
Przeczytałam 11 października 2020 roku 


Co za emocje! 
Próbowałyśmy z córką w niedzielę zarejestrować ją w Urzędzie Pracy (wcześniej rozmawiałam z panem i zapewnił mnie, że mimo nieposiadania konta bankowego można złożyć wniosek), ale na koniec całej procedury dostałyśmy informację, żeby zadzwonić do UP i umówić się na wizytę. 
Że ke??? 
Ale potem jeszcze pogrzebałam i okazało się, że jest możliwość założenia tzw. Tymczasowego Profilu Zaufanego (ważnego 3 miesiące, ale w pandemii ponoć z możliwością przedłużenia). 
Trzeba było złożyć kolejny wniosek i umówić się na wideo konferencję z urzędnikiem Ministerstwa Cyfryzacji, który ma podczas tejże konf. potwierdzić tożsamość. Ustaliłyśmy na dzisiaj. 
Najpierw ściągnięcie aplikacji, a potem już czekanie w nerwach na 11.30 😄 
Oczywiście w ostatniej chwili okazało się, że na córki laptopie coś nie idzie, ale na moim już była w niedzielę ta aplikacja, więc szybko się zamieniłyśmy sprzętem. 
Córcia moja, bidaka, z nerwów cały czas podrygiwała nogą, a ja ją nagrywałam 😎🙅 
Ale okazało się, że to nic strasznego, kilka minut i po ptakach. 
Teraz znowu będziemy składać wniosek w UP, ale już potwierdzony, więc nigdzie jeździć nie trzeba. Jednakże zostawiam tę operację na sobotę, bo za dużo nerwów na raz, to niezdrowo. 
A ona jest po prostu bez ubezpieczenia, co w obliczu nadciągającej koronawirusowej jesieni i zimy staje się trochę niebezpieczne...

6 komentarzy:

  1. Bardzo sympatyczny wpis Jak pamiętam to w moim rodzinnym domu było kilka wazonikow i dzbanuszkow z gliny Nazywaly się chyba siwaki Ale nie pamiętam,co się z nimi stało Taki fotel z PRL moja córka zaniosla do tapicera i teraz nawet wygląda dobrze, tym bardziej że przytargala go spod śmietnika. Pozdrawiam. T.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Siwaki, oczywiście :) W książce jest też zdjęcie dużej ilości rozmaitych kubków w różnych odcieniach brązu, takich polewanych - porcelit z Pruszkowa, Tułowic i Mirostowic. Pamiętam je i z domu i nawet, wydaje mi się, ze stołówki.
      Na fotele jest wielki popyt, zazwyczaj ludzie właśnie wymieniają tapicerkę i dają im drugie życie. I często taki mebel pochodzi właśnie spod śmietnika. Na FB są grupy "Śmieciarka jedzie", ja sama przywlokłam dwa krzesła thonetowskie ;) Tej grupy mi trochę brakuje (w sensie odkąd już na FB nie wchodzę). Ale to chyba dobrze, że nie przyniosę do domu kolejnych zawalidróg... Pozdrowionka z ciemnego już (i chyba czerwonego) Krakowa!

      Usuń
  2. Coś w tym jest, że ceramika była dostępna jako artykuł wnętrzarski. W domu rodzinnym mam oczywiście sporo Włocławka (bo tamże dom rodzinny), ale też mama kolekcjonowała takie idiotyczne kamionkowe wazoniki, kokilki itp., malutkie - 5-7 cm wysokości maksymalnie), brązowe i zielone, do niczego nie przydatne. Do dzisiaj zajmują półkę w meblościance i są ceremonialnie odkurzane co jakiś czas. Też nie czekam na spadek tutaj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, to może coś w tym stylu, o czym piszę w komentarzu powyżej. W teorii takie kokilki mogłyby się przydać, nieraz spotykam przepisy, które je wykorzystują. Ale to tylko teoria :)
      Myśmy z córką rok po śmierci mamy pojechały razem i wszystko z segmentu pomyły. Minęły kolejne dwa lata i już o tym nie myślimy ;) Niech się kurzy na zdrowie, za szybką. Myślę, że gdy kiedyś nadejdzie moment opróżniania mieszkania, da się kartkę na drzwiach na dole, że proszę przychodzić i sobie brać. No bo co z tym zrobić? A ludzie wiadomo, jak coś jest za darmo, wezmą :) Niech się potem u nich kurzy.

      Usuń
    2. No właśnie to wszystko za małe - kokilki mają ze 3 cm średnicy, może trzy oliwki by do jednej weszły, jakieś puzderka z pokrywkami, kamionkowe kieliszki na 20 ml pojemności. Typowe durnostojki i łapacze kurzu.

      W ogóle temat sprzątania czyichś skarbów trudny (patrz Wicha i jego "Rzeczy"). Kiedy było opróżniane mieszkanie po śmierci babci, w zasadzie niewiele rzeczy zostało zabrane; ja wzięłam zestaw porcelany z Chodzieży, mama kryształy i chyba paterę, żona wujka też jakieś drobiazgi, reszta, właśnie talerze ze ściany, figurki, bibeloty - wcześniej pieczołowicie zmywana czy odkurzana co roku - trafiła na śmietnik.

      Usuń
    3. I taki też los czeka nasze rzeczy - na śmietnik. Życie zaklęte w... Czymś się cieszymy, dbamy o to, a potem fru, jak tylko nas zabraknie.
      Idea minimalizmu chyba najlepsza. Tylko jak się ustrzec ściągania do domu kolejnego bzdeta, kiedy nam się wydaje, że nie możemy bez niego żyć?
      Kiedy jeszcze mieszkałam z rodzicami, obiecywałam sobie, że "u mnie będzie inaczej". Niby nie mam żadnych wystawek, nie przywożę trofeów z wyjazdów, ale gdy się rozglądam po mieszkaniu, i tak mam wrażenie graciarni.

      Usuń