środa, 12 lutego 2025

Maj Sjöwall, Tomas Ross - Žena, která se podobala Gretě Garbo


 Tak lubię te szwedzkie kryminały z dawnych lat i tak lubię czytać po czesku, że NIE WIEM CO 🤣 Tu niżej jest lista pary Sjöwall i Wahlöö - być może mam już wszystkie. Kiedy Wahlöö zmarł, jego partnerka napisała tę powieść z jakimś holenderskim autorem, być może dlatego, że jej akcja rozgrywa się co prawda w Szwecji, ale tytułowa bohaterka (które była podobna do Grety Garbo, nie dajcie się nabrać czeskiemu 😂) jest Holenderką, a do Sztokholmu przylatuje jej szukać ojciec, wspomagany przez byłego dziennikarza, który szuka haków na ministra sprawiedliwości, typa w rodzaju naszego Zera, jeśli chodzi o moralność. Taka ciekawostka 😉

Lewicowe przekonania, zawsze obecne w powieściach Sjöwall i Wahlöö, są i tutaj i postanowiłam, gdy będę czytać kolejne dzieła (bo będę, tak czy siak), zwrócić szczególną uwagę, jak się to u nich rozwijało. Krytyka Szwecji za rządów socjaldemokracji jest w każdym razie bardzo istotną, napędową wręcz częścią tych kryminałów.

Początek:
Koniec:

 

Wyd. Svoboda, Praha 1992, 157 stron

Tytuł oryginalny: Kvinnan som liknade Greta Garbo

Ze szwedzkiego na czeski przełożył: Miloslav Žilina

Z własnej półki

Przeczytałam 11 lutego 2025 roku



Sytuacja się rozwija. Może niekoniecznie w pożądanym kierunku.

W poniedziałek byłyśmy z córką na oddziale u lekarza, który jej zakładał gips (ściągnęłam brata, żeby siedział z Ojczastym). Zlecił kolejny rentgen, nie wygląda dobrze, kość się rozchodzi. W następny poniedziałek znowu ma być rentgen i zdecyduje. 

Tymczasem na dziś miałyśmy termin do poradni (ściągnęłam ojca córki, żeby siedział z Ojczastym) i tam lekarz zlecił kolejny rentgen (czwarty w ciągu 9 dni), po czym oznajmił, że operacja. No, on powiedział zabieg, ale wiadomo, o co chodzi. Płytka, śruby. Jak najszybciej. Ale była już 17.30 i nie było osoby, która ustali konkretny termin. W piątek, w sobotę, w poniedziałek?

Tak więc wisimy teraz w powietrzu, mają zadzwonić - mam nadzieję, że jutro się dowiemy. Tymczasem MUSZĘ pozbyć się Ojczastego na ten czas. I nie mam pojęcia, jak i gdzie. Absolutnie nie można go zostawiać samego w domu, a ja muszę teraz być przy córce, to jest ważniejsze.

Jutro o świcie planuję stanąć w kolejce pod przychodnią, żeby dostać się do rodzinnej i dopytać, czy może go na przykład posłać do psychiatryka na obserwację albo co. Koleżanka z pracy mówiła, że jej babcia też miała omamy/halucynacje, w Kobierzynie zdiagnozowane jako halucynoza organiczna. Dostała tabletki i omamy się skończyły. 

Ojczasty po epizodzie z konklawe i pożarami funkcjonował po staremu, ale w sobotni wieczór znów zaczął mówić do ściany, żeby już tego nie robić, żeby sobie dać spokój etc. Zapodałam mu mocną tabletkę i ponownie spędził calusieńki następny dzień śpiąc, po czym znów jak by nigdy nic. Czyli atak nie był jednorazowy, to się będzie powtarzać i nie znasz dnia ani godziny. Wtedy zjadł kolację, wszystko normalnie, a po 10 minutach już widzi nieistniejące. Miałam na poniedziałek umówioną sąsiadkę, że sobie posiedzi u mnie i tyle, ale po tym epizodzie nie mogłam jej narażać na niespodzianki psychozowe, tym bardziej, że się okazało, iż miała zawał w listopadzie. Dlatego ściągnęłam jednak brata.

Muszą przecież istnieć jakieś procedury na nagłe wypadki?! 

Co gdyby MNIE się teraz coś stało?

Nawiasem mówiąc, potknęłam się przedwczoraj o stos książek na podłodze, które zdjęłam do odkurzania... Poleciałam na lewy bok, tak solidnie. Lewy łokieć, lewa noga. Ja mam jednak jakieś niewiarygodne szczęście, bo nic mi się nie stało. Albo nie mam osteoporozy 😉

 

Apdejt z czwartku

Dzięki stawieniu się pod przychodnią o 6.30 byłam już trzecia w kolejce i dostałam numerek. Jednakże rodzinna co prawda wypisała skierowanie do psychiatryka, ale uprzedziła, że raczej nic się nim nie zwojuje, bo go w szpitalu nie przyjmą, gdy jest w normalnym stanie. A gdy będzie miał atak halucynacji to i skierowanie niepotrzebne, pogotowie go tam zawiezie... Tyle, że kazała dawać dwa razy dziennie tę słabą tabletkę, co może go dodatkowo wyciszy teraz, gdy go zostawię samego.

No bo innej opcji nie ma. Co prawda znalazłam jakiś dom seniora, który przyjmuje na krótkoterminowe pobyty (230 zł za dobę) i pobrałam od lekarki wymagane zaświadczenie o stanie zdrowia, ale ze szpitala zadzwonili - z wiadomością, że operacja jutro i żeby się stawić o 7.00 rano - na tyle późno, że nie miałam już siły na nic, a na pewno nie na wycieczki z Ojczastym. 

Tak więc jutro mam plan wrócić do domu 9.00-10.00, żeby mu dać śniadanie, i pojechać do szpitala z powrotem. Sąsiadka ta od zawału dostała klucz i ma kuknąć, czy nic się nie dzieje. Reszta w rękach Losu.

niedziela, 9 lutego 2025

Michał R. Wiśniewski - Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci

Ja to chyba jednak już wiekowo nie plasuję się w targecie. I nie chodzi o to, że nie będę już mieć dzieci ani córka ich mieć nie będzie, więc temat mnie osobiście nie dotyczy. Rzecz w tym, że ja nie znam połowy słów używanych przez autora 🤣 To są takie słowa z internetu - cóż, być może też niektórzy używają ich w codziennym życiu, w dyskusjach i rozmowach - i pewnie często padają czy to na blogach czy na forach, ale hm, ja czytam raczej takie skupione na zwykłym życiu, więc mnie to omija... Cieszę się, że wiem, kto to jest influencer i co to prank i przy tym pozostańmy 😂

Słowa to jedno (plus kontekst kulturowy, ale skoro Wiśniewski specjalizuje się w kulturze popularnej i cyfrowej, to kudy tam mnie do niego), treść to drugie. Gdy momentami mam wrażenie, że autor przesadza, natychmiast czuję wyrzut sumienia - że skoro tak uważam, to znaczy, że jestem dokładnie taka, jak jego negatywni bohaterowie, że nienawidzę dzieci, że nie mam dla nich żadnego zrozumienia, a przecież ani tak nie myślę ani tak nie czuję, w końcu sama mam dziecko (co o niczym jeszcze nie świadczy, bo dzieci może mieć każdy - no prawie - a być dobrymi rodzicami to już nie wszyscy potrafią). Tylko że kto niby myśli o sobie źle? Wszyscy mamy takie momenty, że ja rozumiem, że dziecko potrzebuje tego czy owego, ale. To słynne ale. To jest tak samo jak z rasizmem: nie mam nic przeciwko czarnym/żółtym/czerwonym, ale.

Dobra, generalnie ciężka lektura, choć (ale) nie mówię, żeby nie czytać. Owszem, warto, żeby sobie zdać sprawę z pewnych zachowań. Jednak nie przyjmowałabym wszystkich opinii Wiśniewskiego za wiążące. Może jednak kiedyś pożyczę jeszcze jego Wszyscy jesteśmy cyborgami

Uwaga dodatkowa: raczej trudno wmówić czytelnikowi, że to reportaż. To są felietony, czasami zbyt odbiegającego od głównego tematu, jakby na siłę doczepione.




Początek:

Wyd. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, 341 stron

Z biblioteki

Przeczytałam 4 lutego 2025 roku
 

Po dzisiejszej nocy z Ojczastym właśnie odreagowuję i zażywam w związku z tym elektrolity (hm), ale staram się nie myśleć o tym, więc teraz drobiazgi domowe z ostatnich dni.

W dawnych czasach (znaczy w styczniu jeszcze) kupiłam takie składane siedzonko drewniane - straponten jakby - coby je zainstalować w przedpokoju, trzeba myśleć o starości 😁 Dostałam info, że ze względu na ciężar będzie szło drogą lądową. I teraz podziwiam te włajaż włajaż przez Polskę do Niemiec - wcześniej przesyłka tkwiła kilka dni w Kazachstanie - i (mam nadzieję) z powrotem.


 

Muszę też podzielić się innym swoim zdumieniem. Otóż spaskudziłam sobie obie rękawice kuchenne, wyjmując z piekarnika czarną tortownicę. Najwyraźniej specyfik, jakim jest pokryta, nie przewiduje wysokich temperatur ha ha ha.

Nie mogłam odżałować tej mniejszej ecru, bo właśnie taka wygodna jest, nieduża. A tu patrzę w Pepco są małe, w komplecie po dwie.

Cóż jednak czytam na metce? Nie prać, nie czyścić chemicznie, nie suszyć w suszarce bębnowej. Zgłupieli czy co? Może ze względu na te kropeczki silikonowe? Ale przecież skarpetki dziecięce też mają takie!


 

O dziku nic nie słychać, z tym, że nie łażę teraz po osiedlu, to mogę nie wiedzieć. Na wieczną rzeczy pamiątkę daję jeszcze ukradzione z FB zdjęcie ze stycznia. Kruca bomba, jakie to bydlę!



A jako się rzekło, po osiedlu nie łażę, w sprzyjających okolicznościach (gdy Ojczasty śpi, ale na to nie można za bardzo liczyć, bo w jednej chwili śpi, a w drugiej już nie) lecę jedynie do sklepu i zerkam na budkę. Tak że po siedmiu miesiącach musiałam zrezygnować z przebieżek. I bardzo bardzo bardzo mi tego żal.

wtorek, 4 lutego 2025

Ryzyko - Kapitan Żbik nr 2


 Ktoś przyniósł do budki taki komiks, ale to jest tylko druga część z trzech. Reprint jakiś. Nigdy tego wcześniej nie widziałam, więc zabrałam do przejrzenia. Kapitan Żbik. Czytam teraz na Wikipedii, że wyszły łącznie 53 zeszyty i w sumie jest to dość ciekawa historia - klik

No, ale mnie to niespecjalnie przekonuje, jako że żadna ze mnie wielbicielka komiksów. Co prawda od niedawna zbieram sobie po trochu kryminały z PRL-u, ale jednak ograniczę się do literek, a nie rysunków 😁


 Koniec:

Wyd. ONGRYS, Szczecin 2014

Przeczytałam 3 lutego 2025 roku
 


Słuchajcie, ja nie wierzę, że to się naprawdę dzieje!

Wczoraj po południu umówiłyśmy się z córką, że ona obejmuje dyżur w domu, a ja jadę do miasta. Jestem na Biprostalu, gdy dzwoni i mdlejącym głosikiem prosi, żeby zaraz wracać, bo złamała sobie nadgarstek.

Zamykała okno po wietrzeniu u dziadka, jest tam wąziutkie przejście między jego łóżkiem a regałem, a na podłodze kabel od lampki... Ja też kiedyś zahaczyłam nogą o ten kabel i jak poleciałam, to nawet nie wiem, gdzie, ale skończyło się na siniorach (wyglądałam jak ofiara przemocy domowej). U mojej córki nie poszło tak lekko.


 Tak więc aktualnie mam dwoje pacjentów pod opieką. W związku z obawą przed następną psychozą Ojczastego (nie wierzę, że to był jednorazowy występ) teraz już wcale nie mogę wyjść z domu, bo córka z gipsem na łapie niczemu nie zapobiegnie.

Dzwonię do brata - dalej o niczym nie wie, jutro przyjeżdża, to się dowie - czy zgodnie ze swoją propozycją nie wziąłby Ojczastego do siebie właśnie od jutra.

- Od jutra nie, bo 14-go jadę do Pakistanu, tak wyszło.

No to teraz brakuje tylko, żeby mnie się coś stało. A wiecie, że jak wracałam wczoraj tak pospiesznie do domu, to miałam myśl, że to już jest dla mnie za dużo, ja dostanę jakiegoś udaru.

Jednakże, powiadają, co nas nie zabije, to nas wzmocni, nieprawdaż.

 

Czym się mam pocieszać? Snem nie mogę, bo ten... Ojczasty znów urzęduje po nocy. Daję mu wieczorem tę słabszą tabletkę, ale nie widzę żadnej reakcji. Dziś rano chciałam wyjść na chybcika do sklepu, nawet chleb się skończył, i czekałam, aż w końcu padnie i przyśnie. Guzik! Teraz, jak to piszę, jest 12:20 i dalej nie śpi.

Jedyną radością knihobudki 😂 Z tym, że teraz też nie ma jak iść. Tu jest zdobycz sprzed paru dni, bardzo się ucieszyłam. Panny z mokrą głową nie miałam w ogóle, a Awantura o Basię moja jest w krytycznym stanie.

Niedawno zobaczyłam na wystawce mebel pod tv i przytargałyśmy go z córką i postawiły na sztorc 😁 Ludzie przynoszą gry, puzzle, zabawki, więc jest więcej miejsca.


 


Niedziela 2 lutego: 11.520 kroków - 6,7 km

Poniedziałek 3 lutego: 7.594 kroki - 4,5 km

A teraz to będzie zero przecinek zero chyba...

niedziela, 2 lutego 2025

Gdy wieś szła do miasta. Wnętrza mieszkań chłoporobotników

Taki katalog wystawy był w mojej knihobudce i zabrałam do przejrzenia. Akurat mnie na tyle stać w kwestii lektury...

To jest takie broszurowe wydanie, z 4-stronicowym tekstem kuratora wystawy, ale mizerne to strasznie, tekst nieporadnie napisany (czytając pamiętniki rodzin uderza skromność kuchni) i z fatalną interpunkcją, a sam katalog (duże słowo) tak rozpracowany, że na końcu zostały puste kartki. Tyle że sobie obrazki pooglądałam i trochę przy tym powspominałam, choćby ten syfon, o którym niedawno mówiliśmy. Wódkę z czerwoną kartką znam jedynie z literatury 😉 Makatki w domu nie mieliśmy. 


 Gazetnik z drutu i żyłki owszem, kojarzę.

A taka lampa z półeczką na telefon i z gazetnikiem była u moich rodziców do końca, tylko abażur mama kiedyś zmieniła. Pamiętam, że była dość wywrotna. Książka telefoniczna tam leżała.


A tu mamy talerz, ozdobny do powieszenia na ścianie. Z Chodzieży.

 

I wiecie co - u nas w domu był podobny i ja go nawet zabrałam do siebie przy przeprowadzce Ojczastego. Jedna z nielicznych pamiątek. Teraz sprawdziłam, ten nasz to nie Chodzież, tylko Wawel. Ale też wisiał na ścianie i zawsze mi się kojarzył z Leśmianem, z Przygodami Sindbada Żeglarza.

O, i jeszcze te plastikowe torebki pamiętam i sztuczne owoce - nie mogłam pojąć sensu takiej patery z plastikowymi winogronami i bananami z NRD 😂

 

Wyd. Muzeum Małopolski Zachodniej w Wygiełzowie, 2024

Z knihobudki

Przeczytałam 1 lutego 2025 roku



Byliśmy w piątek u neurologa. Jak spojrzeć na Ojczastego, to można by pomyśleć, że to jakiś trzeźwy 70-latek... Czekaliśmy przed gabinetem, zapytał, co to jest. Żeby mu uświadomić, że jesteśmy u lekarza, opukiwałam go po piersiach. To wrócił do starego tematu - czy w sprawie wyższego ubezpieczenia (kiedyś już o tym mówił, nie wiadomo, o co mu chodzi, nie ma żadnego ubezpieczenia). No, ale cóż robić, potakuje się. No to siedział spokojnie.

Wizyta była zamówiona, bo potrzebna bumaga do orzeczenia o niepełnosprawności. W sprawie środowej psychozy trudno coś powiedzieć. Trzeba by zrobić tomografię. Oczywiście nie da się jej zrobić - jak mu wytłumaczyć, o co chodzi i że ma się nie ruszać? Przypuszczam, że zaraz zaczął by krzyczeć i miotać się, gdyby się zorientował, że jest w jakiejś rurze. 

Gdy gasił pożary, wołał ja chcę żyć!

Tak że tyle - jutro pojadę do urzędu zawieźć ten ostatni papier i będziemy czekać na orzeczenie.

Nawiasem mówiąc, gdy udało się go wsadzić do taksówki, uznał oczywiście, że kierowca to mój brat; wróciwszy do domu dopytywał się, czy już pojechał, bo mu nie zdążył podziękować...

W każdym razie - wszystko (chwilowo?) wróciło do normy. Ani nie wie chłop, co wyczyniał, co się z nim działo. 

Jestem zszokowana tym wszystkim. Że coś takiego jest możliwe i że nie wiadomo, kiedy i czy znów się powtórzy (choć jestem przekonana, że owszem).

Nie wiem nawet, jak to wszystko odreagować. Córka mi znalazła online Twin Peaks i zaraz pójdę obejrzeć drugi odcinek (do naszych płyt nie można się dostać). Angielskiego nie robiłam przez te dni, bo wszystko zeszło na drugi czy trzeci plan, więc z kolei włączyła mi wczoraj serial Friends, żebym sobie obejrzała jeden odcinek najpierw z polskimi napisami, a potem z angielskimi. Może to i dobry sposób?
Była też tak miła, że pojechała do IKEI po spieniacz do mleka, bo wspomniałam, że może by się nam przydał 😉 No i teraz robię sobie kawkę 😂

A w Pepco (jeszcze przed tragedią pożarniczą) były na wyprzedaży deski bambusowe po 12 zł i choć mam pełno desek, oczywiście kupiłam. To się nazywa ten, no, minimalizm 🤣
 



Czwartek 30 stycznia: 6.160 kroków - 4 km (nie mam pojęcia, skąd się tyle wzięło, siedziałam przecież w domu i nasłuchiwałam, czy Ojczasty oddycha... sąsiadka znowu przyszła, żeby jej zrobić milion zakupów w różnych sklepach, może dlatego)

Piątek 31 stycznia: 3.545 kroków - 2 km

Sobota 1 lutego: 1.116 kroków - 0,63 km


Dziś dopiero wyszłam na dłuższy spacer, było cudownie oderwać się od domu i pochodzić po rześkim powietrzu. Najprostsze przyjemności są najlepsze.

 

czwartek, 30 stycznia 2025

Jacek Stwora - Szukam panny Emilci


Nic nie napiszę - patrz dół notki 😢


Koniec:

Wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1970, 108 stron

Z własnej półki (przyniesione z bookcrossingu - fajnie powbijali te pieczątki, na wielu stronach zasłaniając tekst)

Przeczytałam 25 stycznia 2025 roku




 

Zarezerwowałam wizytę na piątek u neurologa, prywatnie oczywiście. Pytam przez telefon, czy na wózku pacjent wjedzie. Tak, oczywiście. Pojechałam sprawdzić. Oszukiści! Znaczy wjechać wjedzie...


 


Znów wyniosłam trochę szpargałów. Przecież i tak nie będę tego czytać...


 I stenografii też się nie będę uczyć.


 W knihobudce można znaleźć różne artefakty 😂 Wzięłam do domu tylko do przejrzenia, odniosłam - i już nie ma.


----------------------------------

To wszystko, co powyżej napisałam i pokazałam - było z lepszego życia. Ono się nagle, jak to zwykle bywa, skończyło. Podgotowałam sobie wcześniej notkę, a tymczasem buch w łeb.

Właśnie w łeb. Ojczasty się kompletnie splątał. Nie spaliśmy całą noc, bo przychodził i snuł opowieści. To się już wcześniej parę razy zdarzyło - że jakby miał taki intensywny sen, że niby się po nim obudził, ale ciągle w nim tkwił i kontynuował na jawie pewne czynności ze snu. Traktowałam to jako zabawną ciekawostkę... Tymczasem w nocy z wtorku na środę trwało to cały czas, przy czym przerzucał się z jednej sytuacji w drugą, na przykład najpierw przyszedł do kuchni, gdzie córka siedziała przed laptopem i pytał, czy już się skończył ten film. Po czym wygłosił całą przemowę o tym, że Europa powinna się wstydzić za to, co w filmie pokazano, taką biedę, konie - żywe kościotrupy, w XXI wieku. Zasnął znowu, po czym z kolei witał się z drogim ojcem. Myślałam, że mu się jego tata przyśnił, ale nie, jestem księdzem jakimś tam i właśnie wracam z konklawe, gdzie wybraliśmy nowego papieża. I tak co trochę coś nowego. Nad ranem zasnął, ja wzięłam tabletkę na mój łeb i jako że udało mi się zdrzemnąć godzinę, pomogła. Gdy wstałam i jadłam śniadanie, niby spał i ciągle jeszcze myślałam, że było minęło. Ale gdy mu szykowałam jedzenie ocknął się, usłyszałam jakieś szuranie, biegnę - a on przeciska się do okna (tam jest wąskie przejście między jego łóżkiem, akurat takie, żebym się zmieściła, gdy chcę wietrzyć).

- Czekam tutaj na żonę.

Osz matko i córko. Dał się położyć. To znowu zaczął wymachiwać kulą w kierunku okna (bałam się, że szybę w końcu stłucze):

- Proszę stąd odejść, to prywatne mieszkanie.

No, a już po śniadaniu zaczęło się na dobre. Najpierw spokojnie, że jakieś zwierzęta tu są (pod sufitem), cały zwierzyniec, trzeba będzie wyłapać i wywieźć do lasu. A potem względny spokój się skończył, bo zaczęły się pożary. Wszędzie wybuchały pożary i należało je gasić. Nie można było odejść ani na minutę (dosłownie). Krzyczał, że się pali i pokazywał gdzie. W ostatniej chwili wyrwałam mu z ręki kubek z resztą herbaty, którą zamierzał chlustać na ogień. Wymyślał na nas, że wody żałujemy, więc udawałyśmy, że lejemy kubkiem, a potem miską. A tu ciągle nowe ogniska.

W końcu zadzwoniłam na pogotowie. Bardzo miły pan wypytał dokładnie o wszystko i udzielił paru rad (o czym potem), po czym wysłał karetkę. Też z bardzo miłą obsadą.

Ojczasty dostał zastrzora na uspokojenie, zapytał, czy to na tężec, jak się zorientował, że mu dupę kłują. Lekarka mnie uświadomiła, że nie ma już innego wyjścia, tylko zakład opieki - ale że to może potrwać. Ona szukała dla swojej babci w osiemnastu miejscach (również prywatnych), ale babcia zdążyła umrzeć, zanim coś się znalazło. No i kazali wziąć receptę od rodzinnej na tabletki uspokajające - wyciszające. Zastrzyk mógł zadziałać przez parę godzin jedynie.

Miałam niewiarygodne szczęście, że - zawoławszy sąsiada do gaszenia pożarów i poleciawszy do przychodni - zastałam rodzinną, która właśnie zaczęła dyżur, a nie skończyła. Dwa rodzaje tabletek, pierwszą dać zaraz i potem co dwa dni, a drugą wieczorem codziennie. Z tą pierwszą uważać, bo wycisza przy okazji wszystko, cały organizm, nerki, serce. Niby na czym ma polegać moje uważanie? 

No, w każdym razie zapodałam, Ojczasty nadal szalał - zastrzyk jakby w ogóle nie podziałał (na filmach to inaczej wygląda...), wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że mu dodało energii, sam odsunął łóżko dalej od okna, bo tam jakieś cholery cały czas zapalały nowe ogniska, ale w biegu godziny przyjął do wiadomości, że pożar ugaszony. Strażacy przyjechali co prawda trochę późno, ale poradzili sobie. Strażakami była ekipa pogotowia w czerwonych kombinezonach 😁 Nawiasem mówiąc jeden z nich zaraz po przyjeździe zapytał, czy Ojczasty był strażakiem, bo miewał takie sytuacje.

Niemniej jednak dalej był pobudzony i wymyślał nowe przygody. Zbierał się do drogi z teczką - musi jechać do tego drugiego szpitala, bo tam kuzyni coś organizują. A to znowu jechał do centrum, do kościoła. Jaki dziwny ten kościół, rzeka płynie przez środek. I już sama nie wiem, co jeszcze. Trzeba było ciągle zawracać go do łóżka. Miał już bardzo niepewny chód i jakby stracił zdolność zakładania kapci. Dałam mu spóźniony obiad, zjadł. W końcu pod wieczór wyciszył się, jeszcze coś tam z łóżka się odzywał - ale bełkotliwie. I około ósmej wieczorem tabletki dały mu radę.

Przespał całą noc.

I teraz jest 8:30 - boję się, co zastanę w łóżku - nie sikał przecież wcale (w sensie do kaczki, bo to mnie zawsze budzi, jak nią manewruje i stuka o podłogę). Wieczorem też nie. Zerknęłam tylko, czy oddycha. Oddycha.

Jestem przerażona, co będzie dalej. Znikąd pomocy. To, co radził pan z dispatchingu (sorry, ale nie mogę sobie przypomnieć właściwego słowa), okazało się nierealne. Powiedział mianowicie, że jest Miejskie Centrum Opieki na Wielickiej i można tam skorzystać z 2-tygodniowego turnusu wytchnieniowego - wytchnienie jest dla rodziny, oni zabierają na ten czas pacjenta. No tak, ale pierwszy warunek to orzeczenie o niepełnosprawności oczywiście. I tak koło się zamyka.

Brat jest w Maroku i nawet do niego o tym wszystkim nie piszę, bo nic nie poradzi, a zepsuję mu urlop. Czekam, aż wróci. Co się będzie działo dziś, jutro, pojutrze? 

Oczywiście, gdyby znów była sytuacja jak z tymi pożarami, zawsze istnieje - myślę - ewentualność, że go pogotowie powiezie do Kobierzyna... No, ale to już ostateczność. I tak to tak. Wydawało mi się do tej pory, że jest źle i że długo nie wytrzymam. Jak określić to, co jest teraz? 😧

A jutro mamy tę wizytę u neuro jeszcze i nie chcę odwoływać, bo przecież potrzebna do orzeczenia...

Sprawdzam teraz pogodę, akurat po południu, gdy mamy jechać, będzie padać. Spróbujemy taksówką, może jakoś wsiądzie.


Apdejt z piątku godz. 10.00

Spał 24 godziny. Cały dzień spędziłam nasłuchując, czy oddycha. Nie wiedziałam, co robić, czy to normalne, czy też należy za wszelką cenę próbować go spionizować. W końcu o 20.00 zadzwoniłam do przyjaciółki dentystki, ona do przyjaciółki pracującej w Kobierzynie. Stanęło na tym, że mam spróbować zbadać odruchy, reakcje (zanim znów zadzwonię na pogotowie). Po lekkim naciśnięciu oka zmarszczył się, mocno zacisnął powieki i sięgnął ręką. Czyli nie udar. Ale to było trochę za mało. Zaczęłam go głaskać po głowie i obudził się, usiadł na łóżku, sięgnął po kaczkę i nawet sporo wyprodukował, choć przecież nie pił od grubo doby. Dałam mu parę łyków herbaty, położył się z powrotem i znów spał. Pomyśleć, że przy całej tej prostacie pęcherz wytrzymał tyle czasu...

No, ale ja już spokojniejsza, że nic się nie dzieje.

Noc przeszła już właściwie normalnie (czyli siadał do sikania, popijał i spał dalej). 

A o 9.00 wtrząchnął w trymiga michę kaszy mannej. W sumie nic nie jadł przecież od 38 godzin...

Nic nie mówi - czyli jest jak zawsze - i przypuszczam, że ani nie wie, co się z nim działo. I się nijak nie dowie 😉

Sama nie wierzę, że wszystko wróciło do normy. Jeśli, to powstaje pytanie, na jak długo? W każdym razie wybieram się z nim po południu na tę zamówioną wizytę u neurologa, zobaczymy, co powie.


Poniedziałek 27 stycznia: 12.911 kroków - 7,9 km

Wtorek 28 stycznia: 5.176 kroków - 3,1 km

Środa 29 stycznia: tyle, co do przychodni i apteki


niedziela, 26 stycznia 2025

Barbara Ehrenreich - Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć

Książka, jak się okazuje, nie nowa (zdaje się wyszła u nas w 2006 roku po raz pierwszy), ale to jest nowe wydanie. Nazwano je wręcz jubileuszowym, bo ukazało się w 20 lat po amerykańskim pierwszym wydaniu.

 

Tak sobie myślę, że powinien ją przeczytać każdy bezkrytyczny wielbiciel Ameryki, o wyznawcach Konfy i wolnego rynku nie wspominając. Autorka po wielekroć udowadnia, że twierdzenia typu ciężką pracą wydostaniesz się z biedy są absolutnie pozbawione podstaw. Jeśli nie masz partnera, z którym dzielisz koszty mieszkania - jesteś skazany na życie w motelowym pokoju (masz tam łóżko i telewizor) i jedzenie fast-foodów. Jedna praca nie pozwoli ci na zaoszczędzenie na kaucję, żeby wynająć mieszkanie, a w rezultacie za ten motel i tak płacisz więcej niż wynosiłby czynsz za samodzielną kawalerkę. Tygodniowy system płac powoduje, że żyjesz od poniedziałku do niedzieli, a jeśli nie daj Boże przytrafi ci się coś, czego nie zlikwidujesz prostą tabletką przeciwbólową, to po tobie. Przy okazji zrozumiałam, skąd tak wielkie spożycie painkillers* w Stanach. Że nie są tacy głupi, tylko nie stać ich na lekarza, po prostu.

* akuratnie przerabiałam to słówko na angielskim 😂

 

We wstępie autorka wyjaśnia, jak doszło do tego wcieleniowego reportażu.


Początek:


Wyd. Grupa Wydawnicza Relacja, Warszawa 2022, 270 stron

Tytuł oryginalny: Nickel and Dimed: On (Not) Getting By in America

Przełożyła: Barbara Gadomska

Z biblioteki

Przeczytałam 21 stycznia 2025 roku


Zaległe tematy to:

  • o kolejnych wytypowanych do wydania książkach
  • o skwerze z nartami
  • o brakach farmakologicznych
  • o kompasie w Muzeum Narodowym

 

Książki nie tylko wytypowałam, ale wszystkie już wydałam i miejsce po nich zagospodarowałam, bo to malutkie formaty przeważnie były. Z krótkich przemyśleń wynikło, że nigdy mi się już nie przydadzą. Pożegnanie z Afryką to brzydkie wydanie, może znajdę ładniejsze, a Słoneczniki - znalazłam jakiś czas temu w cieniowanej serii i zdecydowałam, że już nie chcę tego starego wydania, pozbawionego okładki i nawet ostatniej strony (tak mocno sczytanego), choć to był mój oryginalny egzemplarz jeszcze ze szkolnych czasów. Do Torunia też już raczej nie pojadę 😁








Skwer z nartami musi przejść na następny post, bo nie wyrabiam (zdjęcia trzeba zładować jeszcze). Braki farmakologiczne polegają na tym, że znów nie ma w aptekach mojej Magicznej Tabletki na migrenę. Poprosiłam o receptę na 12 sztuk, żeby już sobie robić zapas na Pragę, a tu nic nigdzie. Żeby się recepta całkiem nie zmarnowała, dałam sobie wtrynić 6 sztuk zamiennika - ale w niego nie wierzę - i teraz czekam na pierwszego globusa (choć wcale mi do niego nie tęskno), żeby zażyć i się przekonać. Jeśli pomoże, to wykupię pozostałe 6 tabletek - ale to muszę zdążyć do 9 lutego.

Z kompasem było tak, że córka coś kiedyś mędziła, że widziała taki z brelokiem w sklepiku muzealnym, toteż gdy pewnego piątku przechodziłam w pobliżu, wstąpiłam i nabyłam. Były dwa rodzaje, z brelokiem i bez, przy czym ten z brelokiem był tylko jeden egzemplarz. Wzięłam, wieczorem prezentuję córce, a ona pyta, w jaki sposób to północ wskazuje.

Oż carramba, faktycznie! Nie ma tej strzałki-igły. Atrapa jakaś. 

Więc w sobotę idę tam znowu i słyszę:

- Ale u nas nie ma zwrotów.

I pokazują mi karteczkę przy kasie, gdzie proszą o przemyślane zakupy. No fajnie, zakup był przemyślany, ja chcę ten kompas, tylko dajcie mi niewybrakowany egzemplarz!

- Ja nic nie poradzę, zwrotów nie ma, a to był ostatni, więc wymienić też nie mogę.

Kierowniczka zaś jest na urlopie.

Osz kur... mówię, nie odpuszczę. Potoczyłam się do innego oddziału, gdzie mieli tego więcej i upewniłam się, że mają tam dobre, a ja mam bubel.

Potem niedziela, pewnie kierowniczka dalej na urlopie, a w poniedziałek wiadomo, muzea nieczynne. Więc we wtorek idę znowu. Po drodze przeglądam w internecie, jak to wygląda z rzecznikiem praw konsumenta 😂

Po utarczce ze sprzedawczynią jestem dopuszczona do rozmowy telefonicznej z górą, gdzie oczywiście słyszę te same argumenty o niezwrotach etc., ja powtarzam swoje o bublu etc. i w końcu kierowniczka się poddaje:

- To proszę pójść do drugiej filii i tam wymienić na inny egzemplarz. Ja poinformuję.

Co też od razu uczyniłam i dzięki temu córka ma kompas z brelokiem za DZIESIĘĆ złotych. Tak, za 10 zł trzy razy wizyta w sklepiku jednym i dwa razy w drugim, ile czasu zabrały mi dojazdy, nie chce mi się nawet liczyć. Ale nie odpuściłam 🤣 Co to znaczy nie ma zwrotów, jak sprzedaliście mi bubel?!

A teraz co będzie w następnym poście:

  • ciągle zaległy skwer z nartami
  • wizyta Rodzinnej u Ojczastego
  • o tym, że dostałam medal
  • o szwedzkim filmie starożytnym
  • i diabli wiedzą, co tam się jeszcze urodzi

 

Piątek 24 stycznia: 6.230 kroków - 4,2 km

Sobota 25 stycznia: 8.163 kroki - 5,1 km

Niedziela 26 stycznia: 6.788 kroków - 4 km