Nic nie napiszę - patrz dół notki 😢
Koniec:
Wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1970, 108 stron
Z własnej półki (przyniesione z bookcrossingu - fajnie powbijali te pieczątki, na wielu stronach zasłaniając tekst)
Przeczytałam 25 stycznia 2025 roku
Zarezerwowałam wizytę na piątek u neurologa, prywatnie oczywiście. Pytam przez telefon, czy na wózku pacjent wjedzie. Tak, oczywiście. Pojechałam sprawdzić. Oszukiści! Znaczy wjechać wjedzie...
Znów wyniosłam trochę szpargałów. Przecież i tak nie będę tego czytać...
I stenografii też się nie będę uczyć.
W knihobudce można znaleźć różne artefakty 😂 Wzięłam do domu tylko do przejrzenia, odniosłam - i już nie ma.
----------------------------------
To wszystko, co powyżej napisałam i pokazałam - było z lepszego życia. Ono się nagle, jak to zwykle bywa, skończyło. Podgotowałam sobie wcześniej notkę, a tymczasem buch w łeb.
Właśnie w łeb. Ojczasty się kompletnie splątał. Nie spaliśmy całą noc, bo przychodził i snuł opowieści. To się już wcześniej parę razy zdarzyło - że jakby miał taki intensywny sen, że niby się po nim obudził, ale ciągle w nim tkwił i kontynuował na jawie pewne czynności ze snu. Traktowałam to jako zabawną ciekawostkę... Tymczasem w nocy z wtorku na środę trwało to cały czas, przy czym przerzucał się z jednej sytuacji w drugą, na przykład najpierw przyszedł do kuchni, gdzie córka siedziała przed laptopem i pytał, czy już się skończył ten film. Po czym wygłosił całą przemowę o tym, że Europa powinna się wstydzić za to, co w filmie pokazano, taką biedę, konie - żywe kościotrupy, w XXI wieku. Zasnął znowu, po czym z kolei witał się z drogim ojcem. Myślałam, że mu się jego tata przyśnił, ale nie, jestem księdzem jakimś tam i właśnie wracam z konklawe, gdzie wybraliśmy nowego papieża. I tak co trochę coś nowego. Nad ranem zasnął, ja wzięłam tabletkę na mój łeb i jako że udało mi się zdrzemnąć godzinę, pomogła. Gdy wstałam i jadłam śniadanie, niby spał i ciągle jeszcze myślałam, że było minęło. Ale gdy mu szykowałam jedzenie ocknął się, usłyszałam jakieś szuranie, biegnę - a on przeciska się do okna (tam jest wąskie przejście między jego łóżkiem, akurat takie, żebym się zmieściła, gdy chcę wietrzyć).
- Czekam tutaj na żonę.
Osz matko i córko. Dał się położyć. To znowu zaczął wymachiwać kulą w kierunku okna (bałam się, że szybę w końcu stłucze):
- Proszę stąd odejść, to prywatne mieszkanie.
No, a już po śniadaniu zaczęło się na dobre. Najpierw spokojnie, że jakieś zwierzęta tu są (pod sufitem), cały zwierzyniec, trzeba będzie wyłapać i wywieźć do lasu. A potem względny spokój się skończył, bo zaczęły się pożary. Wszędzie wybuchały pożary i należało je gasić. Nie można było odejść ani na minutę (dosłownie). Krzyczał, że się pali i pokazywał gdzie. W ostatniej chwili wyrwałam mu z ręki kubek z resztą herbaty, którą zamierzał chlustać na ogień. Wymyślał na nas, że wody żałujemy, więc udawałyśmy, że lejemy kubkiem, a potem miską. A tu ciągle nowe ogniska.
W końcu zadzwoniłam na pogotowie. Bardzo miły pan wypytał dokładnie o wszystko i udzielił paru rad (o czym potem), po czym wysłał karetkę. Też z bardzo miłą obsadą.
Ojczasty dostał zastrzora na uspokojenie, zapytał, czy to na tężec, jak się zorientował, że mu dupę kłują. Lekarka mnie uświadomiła, że nie ma już innego wyjścia, tylko zakład opieki - ale że to może potrwać. Ona szukała dla swojej babci w osiemnastu miejscach (również prywatnych), ale babcia zdążyła umrzeć, zanim coś się znalazło. No i kazali wziąć receptę od rodzinnej na tabletki uspokajające - wyciszające. Zastrzyk mógł zadziałać przez parę godzin jedynie.
Miałam niewiarygodne szczęście, że - zawoławszy sąsiada do gaszenia pożarów i poleciawszy do przychodni - zastałam rodzinną, która właśnie zaczęła dyżur, a nie skończyła. Dwa rodzaje tabletek, pierwszą dać zaraz i potem co dwa dni, a drugą wieczorem codziennie. Z tą pierwszą uważać, bo wycisza przy okazji wszystko, cały organizm, nerki, serce. Niby na czym ma polegać moje uważanie?
No, w każdym razie zapodałam, Ojczasty nadal szalał - zastrzyk jakby w ogóle nie podziałał (na filmach to inaczej wygląda...), wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że mu dodało energii, sam odsunął łóżko dalej od okna, bo tam jakieś cholery cały czas zapalały nowe ogniska, ale w biegu godziny przyjął do wiadomości, że pożar ugaszony. Strażacy przyjechali co prawda trochę późno, ale poradzili sobie. Strażakami była ekipa pogotowia w czerwonych kombinezonach 😁 Nawiasem mówiąc jeden z nich zaraz po przyjeździe zapytał, czy Ojczasty był strażakiem, bo miewał takie sytuacje.
Niemniej jednak dalej był pobudzony i wymyślał nowe przygody. Zbierał się do drogi z teczką - musi jechać do tego drugiego szpitala, bo tam kuzyni coś organizują. A to znowu jechał do centrum, do kościoła. Jaki dziwny ten kościół, rzeka płynie przez środek. I już sama nie wiem, co jeszcze. Trzeba było ciągle zawracać go do łóżka. Miał już bardzo niepewny chód i jakby stracił zdolność zakładania kapci. Dałam mu spóźniony obiad, zjadł. W końcu pod wieczór wyciszył się, jeszcze coś tam z łóżka się odzywał - ale bełkotliwie. I około ósmej wieczorem tabletki dały mu radę.
Przespał całą noc.
I teraz jest 8:30 - boję się, co zastanę w łóżku - nie sikał przecież wcale (w sensie do kaczki, bo to mnie zawsze budzi, jak nią manewruje i stuka o podłogę). Wieczorem też nie. Zerknęłam tylko, czy oddycha. Oddycha.
Jestem przerażona, co będzie dalej. Znikąd pomocy. To, co radził pan z dispatchingu (sorry, ale nie mogę sobie przypomnieć właściwego słowa), okazało się nierealne. Powiedział mianowicie, że jest Miejskie Centrum Opieki na Wielickiej i można tam skorzystać z 2-tygodniowego turnusu wytchnieniowego - wytchnienie jest dla rodziny, oni zabierają na ten czas pacjenta. No tak, ale pierwszy warunek to orzeczenie o niepełnosprawności oczywiście. I tak koło się zamyka.
Brat jest w Maroku i nawet do niego o tym wszystkim nie piszę, bo nic nie poradzi, a zepsuję mu urlop. Czekam, aż wróci. Co się będzie działo dziś, jutro, pojutrze?
Oczywiście, gdyby znów była sytuacja jak z tymi pożarami, zawsze istnieje - myślę - ewentualność, że go pogotowie powiezie do Kobierzyna... No, ale to już ostateczność. I tak to tak. Wydawało mi się do tej pory, że jest źle i że długo nie wytrzymam. Jak określić to, co jest teraz? 😧
A jutro mamy tę wizytę u neuro jeszcze i nie chcę odwoływać, bo przecież potrzebna do orzeczenia...
Sprawdzam teraz pogodę, akurat po południu, gdy mamy jechać, będzie padać. Spróbujemy taksówką, może jakoś wsiądzie.
Apdejt z piątku godz. 10.00
Spał 24 godziny. Cały dzień spędziłam nasłuchując, czy oddycha. Nie wiedziałam, co robić, czy to normalne, czy też należy za wszelką cenę próbować go spionizować. W końcu o 20.00 zadzwoniłam do przyjaciółki dentystki, ona do przyjaciółki pracującej w Kobierzynie. Stanęło na tym, że mam spróbować zbadać odruchy, reakcje (zanim znów zadzwonię na pogotowie). Po lekkim naciśnięciu oka zmarszczył się, mocno zacisnął powieki i sięgnął ręką. Czyli nie udar. Ale to było trochę za mało. Zaczęłam go głaskać po głowie i obudził się, usiadł na łóżku, sięgnął po kaczkę i nawet sporo wyprodukował, choć przecież nie pił od grubo doby. Dałam mu parę łyków herbaty, położył się z powrotem i znów spał. Pomyśleć, że przy całej tej prostacie pęcherz wytrzymał tyle czasu...
No, ale ja już spokojniejsza, że nic się nie dzieje.
Noc przeszła już właściwie normalnie (czyli siadał do sikania, popijał i spał dalej).
A o 9.00 wtrząchnął w trymiga michę kaszy mannej. W sumie nic nie jadł przecież od 38 godzin...
Nic nie mówi - czyli jest jak zawsze - i przypuszczam, że ani nie wie, co się z nim działo. I się nijak nie dowie 😉
Sama nie wierzę, że wszystko wróciło do normy. Jeśli, to powstaje pytanie, na jak długo? W każdym razie wybieram się z nim po południu na tę zamówioną wizytę u neurologa, zobaczymy, co powie.
Poniedziałek 27 stycznia: 12.911 kroków - 7,9 km
Wtorek 28 stycznia: 5.176 kroków - 3,1 km
Środa 29 stycznia: tyle, co do przychodni i apteki