czwartek, 10 września 2020
Lucyna Legut - Nasza zmierzchowa mama
Dzisiaj post nr 1300, 1300-na książka przeczytana od 2010 roku, okrągluśka taka liczba trochę, a tu znów przykra niespodzianka na blogspocie, znów nowa wersja i znów szukanie tej starej. Grożą, że teraz to już naprawę tylko do końca września stara będzie do dyspozycji. A ja nie mam teraz czasu na uczenie się nowej :) zgodnie z zasadą, że im więcej czasu jest na wykonanie danego zadanie, tym więcej ono go zajmie :)
Skoro skończyły się wakacje i lista zadań, które miałam w lipcu i sierpniu wykonać, została plus minus zamknięta (no nie wszystko udało się zrobić), sporządziłam kolejną. Nazywa się JESIEŃ 2020, ale podejrzewam, że wejdzie i na ZIMĘ 2021. Bo część planów jest taka bardziej dalekosiężna. A o najnowszym - dzisiaj wymyślonym - napiszę następnym razem, bo jeszcze zdjęcia będą potrzebne.
Tymczasem przeczytałam tę Legut. Ja Legut do tej pory nie znałam. Słyszałam o książce dla dzieci Piotrek zgubił dziadka oko, ale nic tej autorki nie posiadam. Jednakże Józefina wspomniała u siebie na blogu o pewnej pozycji wspomnieniowej, z bardzo przyciągającym tytułem Nasza zmierzchowa mama (chwaląc). Uruchomiłam poszukiwania i udałam się do biblioteki na Rajskiej, gdzie na szczęście posiadają tak antyczny egzemplarz - z 1979 roku. To już coraz większa rzadkość w bibliotekach :(
Nie lubię tego zwyczaju dawania na okładce fragmentu tekstu ze środka. Skoro już mam książkę w ręku, to sobie mogę ją przekartkować i zobaczyć, czy mi leży. Na okładce wolałabym dostać informację bądź to o autorze bądź o samej książce. No, pożaliłam się - ale to jedyne, na co mogę ponarzekać :) Książka, jak napisała Józefina, jest przeciekawa, to prawda.
W ogóle to Lucyna Legut ma wielką intuicję do świetnych tytułów. Zobaczcie choćby spis treści:
A przede wszystkim ma wielką UWAŻNOŚĆ. Siła rzeczy porównywałam to, co ona przekazała o życiu swojej matki (a co czerpała z jej opowieści), z tym, co ja bym mogła opowiedzieć. Niestety niewiele, nie tylko dlatego, że życie mojej mamy nie było aż tak ciekawe (myślę zresztą, że w każdym życiu są interesujące momenty)... Zabrakło mi właśnie tej uważności na bliską osobę. Zabrakło też czasu. Rzadko się widywałyśmy. Autorkę z matką dzieliło w dorosłym życiu 700 km, ale gdy już matka do niej przyjeżdżała, Legut umiała słuchać. Ba, nawet wpadła na ten świetny pomysł, by opowieści matki nagrywać!
I te opowieści są fascynujące, bo to cały świat, który - na szczęście - odszedł (odchodzi?) w przeszłość. Na szczęście, bo kondycja człowieka w środkowej Europie w XXI wieku jest jednak o wiele lepsza niż wtedy, w czasach młodości pani Julii, która co prawda starała się z życia czerpać pełną garścią, ale warunki były, jakie były. Taka bieda, zwłaszcza na wsi, dziś wydaje się niewyobrażalna, a przecież była częścią codzienności. Ignorancja już mniej przemijająca... mentalność się wolniej zmienia...
Siedziałam sobie w sobotnie popołudnie przy otwartym oknie i delektowałam się lekturą :) Nie posiadając balkonu naturalnie.
To już, jak mawiała MOJA mama, ostatnie podrygi. Wygląda na to, że zima idzie... a przynajmniej jesień.
Poczułam się mocno zachęcona do pisarki, więc zamówiłam w bibliotece te Piotrki, co zgubiły dziadka oko. Leżą w przedpokoju na kwarantannie trzy sztuki. Ale wcześniej mam dwie książki do przeczytania/oddania na zaraz, bo kolejka czeka. To mi się nie chce. Ech.
Początek:
Koniec:
Wyd. Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1979, 149 stron
Z biblioteki
Przeczytałam 5 sierpnia 2020 roku
A' propos zbliżającej się jesieni/zimy. Tak przemyśliwam, co dalej z dojeżdżaniem do pracy rowerem... A tu na poniedziałek zapowiedzieli deszcz.
No to już wiedziałam, że będzie wyzwanie.
Mianowicie - poszłam na piechotę. Że pod parasolką, no nie?
Czułam się jak jakaś Siłaczka albo co.
Albo takie dziecko z Naszej zmierzchowej mamy, co to do szkoły musi iść 10 kilometrów.
Ale ja mam tylko 5,5 km. W obie strony fakt, to już czyni jedenaście :)
Nastawiłam budzik na 5.30 (borze szumiący!) i ruszyłam w drogę półtorej godziny przed wyznaczonym terminem stawienia się w robocie. Nie miałam przecież pojęcia, ile mi to zajmie czasu, w życiu tak nie szłam. Przystanek Biprostal osiągnęłam po 29 minutach (hm, nie mam zegarka... znaczy bateria mi się skończyła... sprawdzam czas na wyświetlaczach przystankowych), a po wejściu w progi Fabryki zaraz zapytałam ochrony, która to też jest. Osiągnęłam cel w 61 minut!!!
No bohaterka ze mnie niesamowita.
Za to w drodze powrotnej dorobiłam się jakiegoś odciska czy czego, bo szłam już bez skarpetek (przemokły w drodze tam, przypominam - deszcz lał - może trzeba zainwestować w kalosze?). Wobec tego cieszę się z powrotu pogody czyli z jazdy rowerem, bo chodzenie aktualnie wygląda u mnie jak u takiego żółtego drobiu.
Ale! Wiem już, że mogę!
Córce się chwalę, iż prawdopodobnie nabędę mnóstwo odporności, skoro tak 2h będę zażywać ruchu na świeżym powietrzu.
Ona na to:
- O smogu zapomniałaś?
Fakt, zapomniałam :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Witam. Tej pozycji po. Legut nie znam, ale Piotrka z Jaskiem czytałam. Niektóre rozdziały ubawily mnie do łez. Polecam i pozdrawiam - również Jędrzejów Iana.
OdpowiedzUsuń:)
UsuńTak, właśnie poczucie humoru autorki, widoczne i w "Naszej zmierzchowej mamie", mi bardzo odpowiada - zapomniałam o tym napisać.
Odwzajemniam pozdrowienia!
W latach sześćdziesiątych ukazała się książka Krystyny Nepomuckiej "Małżeństwo niedoskonałe" Pozniej autorka napisała dalsze pięć części. Z tymi książkami jest tak, że albo się je polubi,albo nie skończy się nawet pierwszej i nigdy nie wróci się do Nepomuckiej. Powieści są specyficzne ale może warto spróbować Pozdr. J - wianka
UsuńNo ba! Znam i bardzo lubię!
UsuńW niewyjaśnionych do dziś okolicznościach wyparował mi jeden tom i zadałam sobie wiele trudu, żeby go odkupić w tym samym wydaniu, co pozostałe :) Od tamtej pory ciągle mam ochotę wrócić.
Pamiętam, że na jednym blogu dziewczyna pisała, że zbrzydziła się opisem wychodzenia tasiemca u ciotki i natychmiast książkę rzuciła. Mnie to nie zbrzydziło, podobnie jak ten opi mycia rąk w zasranych pieluchach powyżej :)
Zafrapowalas mnie tym chodzeniem 10 km do i z pracy. To tak dla kondycji? Podziwiam! Piotrka oko bardzo mi się podobało, zaraz poszukam czy są inne Leguty w bibliotece.
OdpowiedzUsuńJakiej kurde kondycji??? Ja po prostu w ramach zachowania minimum bezpieczeństwa nie wsiadam do tramwaju/autobusu od pół roku :)
UsuńA na rowerze w zimie sobie nie bardzo wyobrażam...
Józefina jeszcze pisze o "Skoku stulecia" Legut - że "zupełnie odjechany" :)
UsuńTeraz inne klimaty Stefania Grodzienska "Urodził go niebieski ptak" Świetna, po prostu świetna. Pozdrawiam, Teresa z J-wa.
OdpowiedzUsuńMasz ci los! Znowu do biblioteki!
Usuń:)
Na razie dałam tylko na półkę, nie zamówiłam, bo w domu czeka dziewięć innych. Nie chciałabym powtórzyć sytuacji z początku pandemii, gdy nawlokłam tego 30 sztuk :)
A jeszcze lepsza książka Grodzieńskiej to (moim zdaniem) Wspomnienia chałturzystki. Choć i Niebieskiego ptaka uwielbiam:)
UsuńCzytałam kilkanaście lat temu - też z biblioteki. W domu mam tylko "Nic nie muszę", co mogę ze stuprocentową pewnością stwierdzić, zajrzawszy do wyprowadzonego na bieżąco katalogu :)
UsuńI pięknie! Sama chodziłam pieszo od kwietnia do czerwca z okolic Hali Targowej na Racławicką, a po ośmiu godzinach z powrotem, czyli codziennie 4,5 km x 2 (bardzo mnie złościło, że nie jest to 10 km, bo jakże się tu chlubić dziewięcioma kilometrami... ale w żaden sposób nie chciało wyjść więcej). 45 minut do roboty, z powrotem teoretycznie powinnam lecieć jak na skrzydłach, ale wlokłam się zauważalnie wolniej. No i cóż? Odporności pewnie nabyłam, kondycji - niespecjalnie, a po trzech miesiącach szczerze znienawidziłam codziennie przedeptywaną trasę i z radosnym drżeniem serca wsiadłam do autobusu ;) W każdym razie - życzę wielu radości na, ehm, szlaku :-)
OdpowiedzUsuńW 45 minut 4,5 kilometra? Ho ho. Szybko drałujesz :)
UsuńJa po tym pierwszym razie (chwilowo nie zapowiadają deszczy, więc nie wiem, kiedy będzie kolejny, póki co wróciłam na rower) zauważyłam taką rzecz: jako pieszy nabywasz całkiem innej perspektywy.
Na rowerze jednak śmigasz i niewiele zauważasz. Teoretycznie możesz się zatrzymać, gdy coś przyciągnie twoją uwagę, ale to tylko wtedy, gdy jesteś na przejażdżce, a nie gdy zasuwasz do roboty. A wracając z pracy to jednak też się spieszysz, no bo głodna, bo na obiad.
Tymczasem idąc (idzie się) - nawet gdy się nie zatrzymasz - dostrzeżesz więcej.
No ale trzy miesiące dzień w dzień to faktycznie, można mieć dość.
Jeszcze ewentualnie można zmieniać trasę dla urozmaicenia :) Rzecz, która przy dojeździe tramwajem/autobusem jest raczej nie do pomyślenia :)
Wczoraj wracając rowerem pojechałam inaczej - i chyba lepiej. Przez ten czas pandemiczny dorobiłam się - nienawiści do Karmelickiej jako rowerzystka, a tu udało się ją ominąć.
Ale jak to - kondycji niespecjalnie???
No właśnie, bardzo mnie to oburzyło - łażę i łażę i nie staję się od tego ani szybsza, ani bardziej wytrzymała, ani nawet szczuplejsza. Być może oznacza to, że startowałam z pozycji maksimum swoich możliwości, ale jeśli tak, to jakże nędzne było to maksimum! A w dodatku nie mogłam czytać po drodze do pracy - no ale ten minus już sama odkryłaś...
OdpowiedzUsuńTaaaa... nie widać plusów w końcu...
UsuńA mnie chcą ubrać od listopada w cudze obowiązki i przychodzenie codziennie do roboty, w dodatku w pełnym wymiarze - chyba jednak trzeba będzie wsiąść do tego tramwaju. Coś się nie widzę łażącej po ciemku, w końcu zima idzie. Bardzo mi się to wszystko nie podoba.