Dariusz/Hebius doniósł przy poprzednim Chandlerze, że wychodzi nowe tłumaczenie. Ponieważ i tak starego wydania Wielkiego snu w domu nie miałam, zamówiłam to nowe w biblio.
A byłam święcie przekonana - jeszcze przed chwilą! że stare nosiło taki właśnie tytuł. Patrzę jednak do internetów - najwyraźniej nie, od początku był to Głęboki sen. Musiałam pomylić z filmem. Taaaa... to jedna z tych chwil, kiedy człowiek dałby sobie rękę uciąć albo założyłby się o milion, że jest tak - a jest inaczej.
A więc Głęboki sen. Powieściowy debiut Chandlera i od razu prywatny detektyw Philip Marlowe w pełnej krasie. Jest rok 1939, Marlowe ma 33 lata, kiedyś pracował w policji, skąd wylano go za niesubordynację, a jeszcze wcześniej zaliczył college, więc gdy mowa jest o Prouście, tylko udaje, że go nie zna. Nie jest żonaty, bo nie lubi żon gliniarzy. Ale generalnie kobiety lubi, a i one jakoś lgną do tego dowcipnego, niby to cynicznego, ale tak bardzo uczciwego przystojniaka 😁
Tak, Los Angeles końcówki lat 30-tych jest pełne pięknych i najczęściej zdeprawowanych kobiet, choć trafiają się chwalebne wyjątki. Pełne mężczyzn w garniturach o wywatowanych ramionach. Pełne milionerów nad grobem i drobnych szantażystów, próbujących naciągnąć tych pierwszych na parę dolców. Ech, czasy, gdy dolar był porządnym wynagrodzeniem za drobną przysługę, a za dwie stówki można było nawet ryzykować życiem... Czasy, gdy z okien mijanych domów dobiegały dźwięki radia (od razu przypomina mi się zupełnie inna książka, z innego kontynentu, opowiadająca o pewnym autorze powieści radiowych - wiecie, o jaką książkę mi chodzi?), a dzwoniąc na informację można było się dowiedzieć, jaki jest numer telefonu na danej ulicy pod danym numerem. Czasy, gdy wynagrodzenie prywatnego detektywa wynosiło 25 dolarów dziennie plus wydatki. Z tego żył, a nawet opłacał wynajem biura (choć już bez sekretarki).
Początek:
Koniec:
Wyd. Karakter, Kraków 2022, 280 stron
Tytuł oryginalny: The Big Sleep
Przełożył: Bartosz Czartoryski
Z biblioteki
Przeczytałam 24 września 2022 roku
A skoro o filmie mowa, odszukałam i obejrzałam. Tę pierwszą, kanoniczną wersję z 1946 roku, z Humphreyem Bogartem i Lauren Bacall. Nie jestem jakąś fanatyczną wielbicielką Bogiego, ale przyglądanie się temu duetowi, gdy tak wyraźnie widać, jak między nimi iskrzyło (byli od niedawna małżeństwem), to czysta przyjemność.
Natomiast śledzenie zawiłej akcji... oj, legenda mówi, że sami scenarzyści się w niej pogubili 😄 Dobrze, że przeczytałam książkę (choć oczywiście w filmie pozmieniano sporo). A wiecie, kto był jednym ze scenarzystów? Wiliam Faulkner, bardzo ceniony również w tym charakterze.
/pojemniki z Pepco rządzą/
Natomiast doskonale pamiętam z czasów chyba jeszcze licealnych taką frazę wielki sen, mała drzemka. I tak sobie myślę, że to musiał być tytuł recenzji (pewnie dość krytycznej) tej drugiej ekranizacji powieści, z 1975 roku. Pewnie w tygodniku Film. Tam Marlowe'a grał Robert Mitchum. Bardzo możliwe, że ta recenzja jest w jednym z pięciu roczników Filmu, które mam do tej pory. Możliwe też, że gdybym była na normalnej emeryturze, to już bym się rzuciła do ich przeglądania, by ten artykuł odszukać i się upewnić, że pamięć mnie nie myli...
Tymczasem nie mam na to czasu, choć dziś sytuacja na froncie Nowej Kuchni uległa zmianie. Mianowicie pan Waldek i spółka mieli zacząć remoncik w poniedziałek 3 października, ale mają obsuw na innym mieszkaniu i teraz jest mowa o 17 października. Ha ha ha. No cóż. Miałam dziś wziąć do ręki śrubokręt i odkręcać drzwiczki od szafek kuchennych (że może do piwnicy z nimi, bo siem przydadzom) albo zlecić tę robótkę córce, ale skoro tak, mogłam napisać posta 😁
No i nie ma tego złego, bo po pierwsze za dwa tygodnie to już przetoczy się największy nawał roboty na Fabryce, a po drugie będę mogła pojechać w ten weekend do Dżendżejowa.
A jeszcze coś. Jak już tak myślałam o filmie i o Filmie, przypomniałam sobie, że przez pewien czas prenumerowałam takie pismo, nie wiem, czy miesięcznik czy kwartalnik, gdzie opisywano wszystkie filmy, które w danym czasie wchodziły na ekrany kin, z zaznaczeniem czy do normalnej dystrybucji czy do kin studyjnych i ile kopii (w skali kraju oczywiście). Jakżeż to się mogło nazywać?
To jest wspomnienie związane właśnie z Dżendżejowem, bo udawałam się odbierać te prenumeraty (i Amerykę i Brytanię i kto wie, co tam jeszcze było) do biurowca Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa - Książka - Ruch przy ul. Reymonta. Której to Spółdzielni już od dawna nie ma, a podejrzewam, że dżendżejowskiego biurowca też nie. A miałam tam swoją półkę (czy przegródkę?)... Kiedyś to się powodziło - albo ta prasa była jakaś tańsza 😂
Czyściliśmy mieszkanie naszego szefa, który wrócił do ojczyzny, i znaleźliśmy takie coś. Stawiamy zakłady, do czego to służy. Pomysły są różne, co jeden to bardziej wyuzdany 😅