Tak sobie myślę, że powinien ją przeczytać każdy bezkrytyczny wielbiciel Ameryki, o wyznawcach Konfy i wolnego rynku nie wspominając. Autorka po wielekroć udowadnia, że twierdzenia typu ciężką pracą wydostaniesz się z biedy są absolutnie pozbawione podstaw. Jeśli nie masz partnera, z którym dzielisz koszty mieszkania - jesteś skazany na życie w motelowym pokoju (masz tam łóżko i telewizor) i jedzenie fast-foodów. Jedna praca nie pozwoli ci na zaoszczędzenie na kaucję, żeby wynająć mieszkanie, a w rezultacie za ten motel i tak płacisz więcej niż wynosiłby czynsz za samodzielną kawalerkę. Tygodniowy system płac powoduje, że żyjesz od poniedziałku do niedzieli, a jeśli nie daj Boże przytrafi ci się coś, czego nie zlikwidujesz prostą tabletką przeciwbólową, to po tobie. Przy okazji zrozumiałam, skąd tak wielkie spożycie painkillers* w Stanach. Że nie są tacy głupi, tylko nie stać ich na lekarza, po prostu.
* akuratnie przerabiałam to słówko na angielskim 😂
We wstępie autorka wyjaśnia, jak doszło do tego wcieleniowego reportażu.
Początek:
Wyd. Grupa Wydawnicza Relacja, Warszawa 2022, 270 stron
Tytuł oryginalny: Nickel and Dimed: On (Not) Getting By in America
Przełożyła: Barbara Gadomska
Z biblioteki
Przeczytałam 21 stycznia 2025 roku
Zaległe tematy to:
- o kolejnych wytypowanych do wydania książkach
- o skwerze z nartami
- o brakach farmakologicznych
- o kompasie w Muzeum Narodowym
Książki nie tylko wytypowałam, ale wszystkie już wydałam i miejsce po nich zagospodarowałam, bo to malutkie formaty przeważnie były. Z krótkich przemyśleń wynikło, że nigdy mi się już nie przydadzą. Pożegnanie z Afryką to brzydkie wydanie, może znajdę ładniejsze, a Słoneczniki - znalazłam jakiś czas temu w cieniowanej serii i zdecydowałam, że już nie chcę tego starego wydania, pozbawionego okładki i nawet ostatniej strony (tak mocno sczytanego), choć to był mój oryginalny egzemplarz jeszcze ze szkolnych czasów. Do Torunia też już raczej nie pojadę 😁
Skwer z nartami musi przejść na następny post, bo nie wyrabiam (zdjęcia trzeba zładować jeszcze). Braki farmakologiczne polegają na tym, że znów nie ma w aptekach mojej Magicznej Tabletki na migrenę. Poprosiłam o receptę na 12 sztuk, żeby już sobie robić zapas na Pragę, a tu nic nigdzie. Żeby się recepta całkiem nie zmarnowała, dałam sobie wtrynić 6 sztuk zamiennika - ale w niego nie wierzę - i teraz czekam na pierwszego globusa (choć wcale mi do niego nie tęskno), żeby zażyć i się przekonać. Jeśli pomoże, to wykupię pozostałe 6 tabletek - ale to muszę zdążyć do 9 lutego.
Z kompasem było tak, że córka coś kiedyś mędziła, że widziała taki z brelokiem w sklepiku muzealnym, toteż gdy pewnego piątku przechodziłam w pobliżu, wstąpiłam i nabyłam. Były dwa rodzaje, z brelokiem i bez, przy czym ten z brelokiem był tylko jeden egzemplarz. Wzięłam, wieczorem prezentuję córce, a ona pyta, w jaki sposób to północ wskazuje.
Oż carramba, faktycznie! Nie ma tej strzałki-igły. Atrapa jakaś.
Więc w sobotę idę tam znowu i słyszę:
- Ale u nas nie ma zwrotów.
I pokazują mi karteczkę przy kasie, gdzie proszą o przemyślane zakupy. No fajnie, zakup był przemyślany, ja chcę ten kompas, tylko dajcie mi niewybrakowany egzemplarz!
- Ja nic nie poradzę, zwrotów nie ma, a to był ostatni, więc wymienić też nie mogę.
Kierowniczka zaś jest na urlopie.
Osz kur... mówię, nie odpuszczę. Potoczyłam się do innego oddziału, gdzie mieli tego więcej i upewniłam się, że mają tam dobre, a ja mam bubel.
Potem niedziela, pewnie kierowniczka dalej na urlopie, a w poniedziałek wiadomo, muzea nieczynne. Więc we wtorek idę znowu. Po drodze przeglądam w internecie, jak to wygląda z rzecznikiem praw konsumenta 😂
Po utarczce ze sprzedawczynią jestem dopuszczona do rozmowy telefonicznej z górą, gdzie oczywiście słyszę te same argumenty o niezwrotach etc., ja powtarzam swoje o bublu etc. i w końcu kierowniczka się poddaje:
- To proszę pójść do drugiej filii i tam wymienić na inny egzemplarz. Ja poinformuję.
Co też od razu uczyniłam i dzięki temu córka ma kompas z brelokiem za DZIESIĘĆ złotych. Tak, za 10 zł trzy razy wizyta w sklepiku jednym i dwa razy w drugim, ile czasu zabrały mi dojazdy, nie chce mi się nawet liczyć. Ale nie odpuściłam 🤣 Co to znaczy nie ma zwrotów, jak sprzedaliście mi bubel?!
A teraz co będzie w następnym poście:
- ciągle zaległy skwer z nartami
- wizyta Rodzinnej u Ojczastego
- o tym, że dostałam medal
- o szwedzkim filmie starożytnym
- i diabli wiedzą, co tam się jeszcze urodzi
Piątek 24 stycznia: 6.230 kroków - 4,2 km
Sobota 25 stycznia: 8.163 kroki - 5,1 km
Niedziela 26 stycznia: 6.788 kroków - 4 km
Zaintrygowała mnie magiczna tabletka, zdradzisz nazwę? bo nadal miewam migreny!
OdpowiedzUsuńjotka
Sumigra 100. To jest sumatryptan. W ulotce piszą, że można stosować do 65. roku życia... Pomaga, ale trzeba wziąć natychmiast - czyli jak ja się budzę nad ranem z globusem, to od razu łykam i próbuję jeszcze zasnąć chociaż na godzinę, a potem budzę się z czystą głową.
UsuńTeraz kupiłam zamiennik Cinie. Jest to niby to samo, ale już tak miałam, że gdy zażyłam jakiś inny zamiennik, to on nie podziałał - jednak to może być po prostu w głowie: wiem, że nie mam Sumigry i że nic mi nie pomoże 😉
abc gdzieś mi się jeszcze pałęta po domu ale generalnie tego typu wydania już dawno wynosiłam do mojej teatralnej knihobudki. nie jestem w stanie wynieść moich komponowanych przez lata albumów malarskich. a to dlatego że są przepięknie wydane. a mam też jeszcze z czasów komuny za bezcen ruskie na kredowym papierze, choć zdarzają się i czarno białe, no sie jeszcze zastanawiam, czy przez sentyment nie zostawić? ale teraz już decyzja zapadła, po co mi biało czarne wydania malarskich prac?? swoją drogą czy to nie idiotyzm?
OdpowiedzUsuńSumigra - sprawdziłem w mojej aptece - jest, tylko na australijską receptę, zaledwie kilka sztuk w opakowaniu i całkiem drogi.
OdpowiedzUsuńPraca w USA w najniższych kategoriach pracowników - to wygląda mi raczej na lokalny problem, to znaczy pewnie w każdym kraju są takie kategorie, ale jednak specyfika jest inna.
W Australii rząd i związki zawodowe nieustannie śledzą minimalne stawki zarobków i co pół roku mamy jakieś podwyżki.
Wspomnienie w USA, rok 1991 - widziałem jak na parkingu przed jakimś barem doszło do bitki - okazało się, że w tym barze kelnerzy pracowali za darmo - znaczy tylko za napiwki i w tym przypadku kelner dostał za mało i oddał z nawiązką.
Jakaś restauracja w Toronto swego czasu też wprowadziła pracę dla kelnerów za darmo, jedynie otrzymywali napiwki-w tym przypadku żadnego "mordobicia" nie było, po prostu szybko przeszli na stary system, "minimalna praca + napiwki", bo to było po prostu nielegalne w/g praw pracowniczych.
UsuńNiektóre restauracje wpadły na "genialny" pomysł zatrudnienia kelnerów jako "wolnych strzelców" (tzn. że niby są samozatrudnieni i pracują na własny rachunek), ale też to nie wypaliło, z pewnością z powodów prawnych.
A w ogóle to z napiwkami po COVID zrobiło się straszne przegięcie; kiedyś było 10% do 15%, obecnie 20% do 30% oczekują, pomimo bardzo kiepskiego serwisu, nawet gdy nalewają kawę na wynos, to maszyna do płacenia pyta się, jaki dajesz napiwek. I wiele restauracji od razu dolicza napiwek np. 15% do rachunku, często nie nie mówiąc klientom. Coraz więcej się o tym pisze, niektórzy po prostu przestali z tego powodu chodzić do restauracji, które i tak są b. drogie.
Panie warto by zgłosić do UOKiKu, bo łamią przepisy. Brak możliwości zwrotu towaru nie oznacza braku możliwości reklamacji wadliwego, to wynika jasno z przepisów UOKIK ("Odpowiedzialność sprzedawcy z tytułu niezgodności z umową jest obowiązkowa i dotyczy wszystkich towarów"). Myślałam, że już dawno wszyscy sprzedający to wiedzą. "Nie ma zwrotów" dotyczy tylko sytuacji, że się klientowi odwidziało bez powodu (ja unikam takich miejsc, jeśli to możliwe, uczciwy sklep nie ma z tym problemu). A po co córce kompas?
OdpowiedzUsuńDlaczego nie chcesz jechać do Torunia? Dla mnie to jedno z piękniejszych miast.
Brawo za wydanie kolejnej transzy, faktycznie człowiek kiedyś kupował dużo książek z założenia jednorazowych. W zasadzie to powinno się zostawiać tylko te ukochane, do których się wraca, ew. jakieś pamiątkowe - no ale jest jak jest🤣
Ja typowych migren nie mam, ale głowa boli mnie dość często i czasem cały dzień od przebudzenia (👿), biorę zwykłe proszki. Kiedyś w odruchu rozpaczy kupiłam lek bez recepty, 2 tabletki, to był almotryptan. W ulotce napisali, że absolutnie nie mogą tego brać ludzie bez zdiagnozowanej migreny. Wzięłam z duszą na ramieniu, ale jakoś niespecjalnie podziałało i wyleczyłam się z (ryzykownych zapewne) eksperymentów.
O dziwo znacznie rzadziej boli mnie głowa odkąd a) zaczęłam znowu jeść mięso, b) znacznie ograniczyłam węglowodany na rzecz białka i tłuszczu.
Agata
Ja jestem wielbicielka USA, od 41 lat zamieszkania w nich.
OdpowiedzUsuńCo napisze opartym bedzie bedzie nie tylko na mym doswiadczeniu czyli tym ze nam, mojej rodzinie poszlo dobrze a nawet lepiej niz sie spodziewalismy ale rowniez co moglam zaobserwowac : ze ksiazka wcale nie podaje prawdy.
Wszystko zalezy od kilku czynnikow - jakie masz wyksztalcenie, prace a nawet miejsce zamieszkania, nie mowiac o rozsadnej gospodarce finansowej. Oczywiscie sa rodziny czy osobnicy nie radzacy sobie, zyjacy w bardzo skromnych warunkach jednak u nich wystepuje zawsze ten negatywny czynnik, czesto alkoholizm czy narkotyki. Ale to inna kategoria ludzi, sama sobie winna. Przecietna wiekszosc zyje na dobrym poziomie a wielu na wysokim do czego wcale nie trzeba byc milionerem.
Dodam ze w moim dawnym miescie dokad przybylo troche polskich rodzin w tym samym czasie co ja, kazda jedna bardzo szybko wypracowala sobie doskonale warunki zycia i bycia a przeciez wielu bylo np mechanik samochodowy, piekarz ( zalozyl piekarnie/cukiernie i zostal milionerem), jedna Polka zajela sie sprzataniem domow co pozwolilo jej z czasem tak rozbudowac swoje zajecie ze zalozyla firme sprzatajaca dajaca jej niesamowity dochod - dokladnie stalo sie jak mowia o USA , ze jest krajem spelniajacym marzenia i zamiary. Owszem, biednych nie brakuje ale gdyby poznac przyczyny tego to wychodzi iz nigdy sie nie ksztalcili, nie wysilali, nie probowali.
Mnie stac na bardzo przyzwoity apartament choc nie tani i jeszcze co miesiac oszczedzam, podobnie zyje syn po rozwodzie, tez w fajnym apartamencie a nie motelu. Oczywiscie ani mnie ani jego nie byloby stac na mieszkanie na Manhattanie gdzie to za male klitki placi sie grube tysiace co faktycznie wynajmujacego zmusza do skromnego zycia.
W zwiazku z tym ta ksiazke oceniam za bardzo bledna i dajaca nieprawdziwy obraz USA. Zreszta ilez czytam podobnie blednych faktow o Ameryce ! Nie dziwota ze opinia reszty swiata jast jaka jest.
Dopiero dzisiaj przeczytałem Twój wpis i widzę, że mamy (bardzo) podobne opinie.
UsuńKsiążki Barbary Ehrenreich „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć” nie czytałem, jednakże miałem okazję zapoznać się z jedną z jej publikacji.
OdpowiedzUsuńNa pewno ta pozycja zawiera dużo prawdy. Jednakże wiem, że autorka jest osobą bardzo lewicową i nie byłbym skłonny uwierzyć, że potrafi być obiektywna.
Jest to ciekawy temat i może napiszę następny komentarz—chociaż obawiam się, że może wyjść (za) bardzo długi.
Piszcie, piszcie, to ciekawe, jak czasem osoby mieszkające w jakimś kraju zupełnie inaczej go widzą niż my.
OdpowiedzUsuńAgata
P.s. Wiem, że Ty Jacku w Kanadzie, ale US z tego, co czytam dobrze znasz
Usuń"Dobrze" to za dużo powiedziane. Tam trzeba nie tylko mieszkać, ale i odwiedzać różne regiony. USA ma tak wiele drastycznych kontrastów! Gdy po raz pierwszy pojechałem do Detroit, byłem przerażony, to był nie Trzeci, ale Piąty Świat. W czasie moich wycieczek staram się omijać większe miasta, toteż zazwyczaj nie stykam się z tą nędzą i niebezpiecznymi dzielnicami.
UsuńNo dobrze, Ty przerabiałaś to na angielskim, ale ja nie wiem, co to są te "painkillers".
OdpowiedzUsuńŚrodki przeciwbólowe
UsuńJak wspominałem, książki Barbary Ehrenreich „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć” nie czytałem. Nie mieszkam w USA, jakkolwiek byłem tam kilkadziesiąt razy, jak też dużo rozmawiałem o tym kraju i pracy w nim z Polakami, którzy tam mieszkali nawet po kilkanaście lat lub tez czasowo pracowali. Z tego powodu posiadam pewien obraz Ameryki, o którym mógłbym napisać dużo, ale postaram się jedynie podać parę przykładów i moich obserwacji.
OdpowiedzUsuń• Miałem kilkadziesiąt klientów, którzy nielegalnie mieszkali w USA przez kilka lub kilkanaście lat, jednakże nie udało im się zdobyć pobytu stałego i z tego powodu przyjechali do Kanady. Wszyscy oni-prócz jeden rodziny-byli niesamowicie rozczarowani Kanadą i gdyby mogli, tego samego dnia wróciliby do USA. Chociaż przebywali w USA praktycznie nielegalnie, to mieli domy (nieraz z basenami), mieszkali w dobrych, bezpiecznych dzielnicach, dzieci chodziły do prywatnych szkół, posiadali dobre prace lub prosperujące biznesy i mogli pozwolić sobie na o wiele więcej rzeczy, niż w Kanadzie, gdzie według nich wszystko było droższe, zarobki niższe i trudno było prowadzić działalność biznesową tak, jak w USA (chociaż-powtarzam-nie mieli tam pobytu stałego). Nota bene, byli to „normalni” ludzie, mający cele w życiu, gotowi ciężko pracować i nie trwonić pieniędzy na niepotrzebne rzeczy.
• Spotkałem i rozmawiałem z około 20 Polakami (70% kobiety, 30% mężczyźni), którzy pojechali z Kanady (dwoje z Polski) pracować nielegalnie do USA jako „caregivers”, oczywiście za gotówkę. Otrzymali bezpłatne mieszkanie i posiłki, a niektórzy do dyspozycji samochód, a nawet nieraz płacono im za wakacje lub zabierano w podróże. W 1994 roku zarabiali po ok. $70-$80 dziennie ($490-$560 tygodniowo), w późniejszych okresach po $600, $700, $800 i $900 tygodniowo, a znałem jednego rekordzistę, który otrzymywał $1,200 na tydzień. Ogólnie praca nie była specjalnie wymagająca (z jednym wyjątkiem-opieka nad pacjentką z chorobą Alzheimera), mieli dla siebie dużo czasu i często mówili, że największym problemem była nuda (szczególnie, jeżeli nie potrafili się czymś zająć). Po kilku latach wracali z pokaźną kwotą (nawet $150,000), bo właściwie nie mieli żadnych wydatków.
• Przed COVID poznałem Polaków z Kanady, którzy pracowali w USA na budowach i „demolkach” (tzn. rozbiórkach) w okolicach Chicago. Płacono im po $300 dziennie—oczywiście gotówką—i też mówili, że „tam to jest życie.” Pewnie jeszcze więcej było tego rodzaju pracowników z Polski. Jeżeli potrafili te pieniądze zaoszczędzić, to źle nie mieli. Niestety, niektórzy nie potrafią i niezależnie od zarobków, ciągle są na minusie. Mój kolega, który często bywał w Chicago i miał dość dużą styczność z Polakami, sporo mi opowiadał, m.in. o bezdomnych Polakach koczujących na ulicach czy też nielegalnie mieszkających od kilkudziesięciu lat, wynajmujących klitki w piwnicach, nie znających języka i codziennie zaglądających do butelki (i to nie jednej), pomstując na swój los. Ale to jest oddzielny temat, na który można byłoby napisać kilka książek.
• W Kanadzie wiele Polek, i to nieraz w zaawansowanym wieku, pracuje „na domkach” (tzn. przy sprzątaniu). Obecnie za $25 na godzinę to trudno kogoś znaleźć, biorą po $30 i $35, zazwyczaj gotówką i minimum 4 do 6 godzin. Dziesięć lat temu mówiły mi, że dziennie zarabiały od $150 do nawet $350. Biorąc pod uwagę, że albo nie znały języka, albo był on minimalny, że to była głównie gotówka oraz że wówczas minimalna płaca kształtowała się $11.25 na godzinę, to zarabiały 2 do 5 razy więcej, niżby miały w pracy za minimalną stawkę, po potrąceniach na podatki i różne benefity. Tak więc możliwości były, jeżeli chciało się pracować. Kwoty podałem w dolarach kanadyjskich.
CZĘŚĆ DRUGA
OdpowiedzUsuńW USA bliżej poznałem kilku zwykłych Amerykanów, którzy zarabiają od $80,000 do ponad $100,000 rocznie. Wszyscy (z jednym wyjątkiem) są po studiach. Jeden z nich 10 lat temu miał pewne problemu z prawem i nawet jakiś czas przebywał w więzieniu, jednak wziął się za siebie i to już jest historia; co ciekawe, obecną pracę otrzymał w ramach programu zatrudnienia osób z przeszłością kryminalną—i od tej pory jego zarobki chyba potroiły się, ma odpowiedzialne stanowisko, często lata po Stanach i dużo pracuje z domu. Wszyscy z nich posiadają domy w bardzo porządnych, bezpiecznych dzielnicach, po 2 nowe samochody i regularnie spędzają wakacje w USA, na Karaibach i w Europie. Jednym słowem, „They live the American dream!”
Nota bene, w USA jest ogromnie ważne, gdzie się mieszka. Są dzielnice, w których domy można kupić za grosze—ale to nawet nie jest Trzecie Świat. Będąc w tym kraju, zatrzymuję się w małym miasteczku niedaleko Minneapolis. Tam się nie zamyka drzwi na klucz, jest bezpiecznie jak u Pana Boga za piecem. Jednakże wielokrotnie ostrzegano nas przed udaniem się do Minneapolis, bo nie jest tam ciekawie. Na przykład w okolicy placu George Floyd Square (w miejscu, gdzie zmarł ów słynny przestępca) występuje wysoki poziom brutalnych przestępstw i obszar ten jest zwany „strefą zakazu wstępu”. Jednakże za ten spokój się płaci w postaci wysokich cen domów oraz wygórowanych podatków od nieruchomości.
Z drugiej strony w USA jest bardzo dużo ludzi, którzy pracują za grosze (albo w ogóle nie pracują, tylko siedzą na zasiłkach) i całe życie dosłownie wegetują—a jak jeszcze palą, piją i używają narkotyki, to już tragedia. Co najciekawsze, wiele z takich osób było urodzonych w USA i ich przodkowie mieszkają tam od pokoleń—nic dziwnego, że często nowo przybyli emigranci, nie znający języka, stosunkowo szybko osiągają o wiele większy poziom życia (szczególnie pracowici Azjaci, ale nie tylko).
Dlaczego tak się dzieje? Uważam, że wychowanie, osiągnięcie dobrej edukacji i zaszczepienie etyki pracy są podstawą. Niestety, niektórzy z takich rodowitych Amerykanów (szczególnie pewna grupa etniczna) nie posiadają ani wychowania, ani edukacji, ani też etyki pracy—a to tego ich język angielski jest tak ograniczony i niezrozumiały, że nawet nie potrafiliby wykonywać prostej pracy, polegającej na rozmowach z klientami, nie wspominając już o wyżej wymienionych pracach, które z powodzeniem piastowali przybysze z Polski, często znając zaledwie podstawowy angielski. A jeżeli do tego jeszcze byli uprzednio karani, to znalezienie pracy z pewnością będzie dla nich problemem (o ile w ogóle nadają się do pracy, bo niektórzy od pokoleń siedzą na zasiłkach i gnieżdżą się w gettach). Niedawno ukazał się artykuł w „The Wall Street Journal”—jedna trzecia murzynów w USA była skazana za przynajmniej jedno (ciężkie) przestępstwo („felony conviction”), co stanowi dużą barierę w znalezieniu zatrudnienia.
I jeszcze muszę dodać, że niektórzy ludzie są w stanie jedynie wykonywać najprostsze prace m.in. z powodu ich niskiego poziomu intelektualnego i współczynnika IQ. Pewnych barier się nie przeskoczy.
CZĘŚĆ TRZECIA
OdpowiedzUsuńW USA m.in. pracuje ogromna ilość legalnych i nielegalnych emigrantów z Ameryki Południowej, wykonując mało płatne prace, które mało kto chce robić. Moim zdaniem głównymi powodami tego stanu rzeczy są brak znajomości języka angielskiego (i to niejednokrotnie po dziesiątkach lat pobytu w tym kraju) oraz kompletny brak wykształcenia. Takie osoby nawet nie mogłyby być opiekunami dla starszych czy chorych ludzi z powodu totalnej nieznajomości języka. Niemniej jednak nawet tego rodzaju Latynosi, jeżeli są gotowi ciężko pracować, to znajdą prace—w związku z pożarami w Los Angeles czytałem o pomocy domowej/gosposiach, które nie znają języka, jednakże od wielu lat pracują dla rodzin amerykańskich, której im kompletnie ufają i całkiem dobrze wynagradzają (a raczej wynagradzały, bo obecnie ich domy się doszczętnie spaliły).
Dlatego uważam, że można wyjść z biedy—nie tylko ciężką pracą, ale też właściwą edukacją i podejściem do życia. Tym bardziej, że USA jest jednym z niewielu krajów na świecie, gdzie jest możliwe się jeszcze szybko dorobić.
Chciałbym też dodać, że absolutnie nie neguję negatywnych aspektów życia w USA (jak też i w Kanadzie), chociażby brak uniwersalnej opieki medycznej, co może doprowadzić do ogłoszenia upadłości i pozbawić ludzi dorobku życia (Kanada jest w tym względzie o wiele bardziej opiekuńczym i „socjalistycznym” krajem, czego coraz więcej ciężko pracujących obywateli ma już dość). Niemniej jednak to, że tak ogromna ilość ludzi gotowa jest ryzykować swoje życie, aby dostać się do USA, też o czymś świadczy.
„...Jeśli nie masz partnera, z którym dzielisz koszty mieszkania - jesteś skazany na życie w motelowym pokoju (masz tam łóżko i telewizor) i jedzenie fast-foodów …”
Przez pierwsze 1.5 roku mieszkałem na materacu w pokoju w dwusypialniowym mieszkaniu (a w drugiej sypialni mieszkała 4 osobowa rodzina), potem przez pół roku wynajmowałem pokoik (wspólna kuchnia i łazienka), a gdy wreszcie udało mi się wynająć dwupokojowe mieszkanie w bloku (tzn. 2 sypialnie i „living room”), też musiałem wziąć lokatora. W tym czasie chodziłem na studia i przez pierwsze 7 lat moim „prawem jazdy” był bilet miesięczny na komunikację miejską—a w weekendy, jak też nieraz wieczorami, pracowałem za „grosze” (trochę więcej, niż minimalna płaca). I generalnie rzadko kiedy jadłem w restauracjach, starając się przyrządzać posiłki w domu, co było o wiele tańsze i zdrowsze. Jest takie powiedzenie—„There is no gain without pain”—i to prawda.
Wiem, że mój wpis jest trochę chaotyczny i pewnie za długi, ale nie mam czasu na napisanie czegoś lepszego.
P.S.
Mówiąc o Polakach pracujących w okolicach Chicago na budowach… Parę lat temu mój kolega spotkał w Chicago faceta, który kilkadziesiąt lat temu pracował na renowacjach domków z grupą Polaków. Jednym z tych „budowniczych” był Krzysztof Krawczyk! Opowiadał, że czasami szef prosił, aby Krawczyk zaśpiewał, gdy inni pracowali. Sądzę, że takie zdjęcie Krawczyka (z gitarą?) śpiewającego na dachu, pośród pracującej gawiedzi naszych rodaków, byłoby świetne.
💗💗💗
OdpowiedzUsuń