Kim jest Krzysztof Meyer poszukałam w internecie dopiero po przeczytaniu książki (kompozytorem i pianistą, co ja tam wiem o muzyce współczesnej), ale już ze wspomnień wiedziałam o tym komponowaniu. Są to bowiem, zgodnie z tytułem, wspomnienia ze szkolnych czasów. Ze szkoły bardzo specyficznej, bo muzycznej, a więc wymagającej od uczniów podwójnego wysiłku. Zawsze zresztą podziwiałam takie młode osoby, zwłaszcza gdy widziałam je wychodzące ze szkoły na Basztowej dźwigające instrumenty.
Jednak większość wspomnień w tej książce dotyczy nauczycieli uczących akurat "zwykłych" przedmiotów, nie muzycznych - czyżby tacy właśnie byli bardziej ekstrawaganccy? 😉 Bo gdy się czyta uwiecznione przez Meyera historie i "odzywki" pedagogów, można mieć wrażenie, że to niemożliwe, wymyślone. Więc wygłoszony do ucznia tekst w rodzaju:
- Ty nie powinieneś mieć nawet dostatecznie! Powinieneś być żerdzią przebity, ty leniu śmierdzący!
jest tylko drobnym epizodzikiem 😁
Dziwactwa i ekstrawagancje nauczycieli Meyer często usprawiedliwia ciężkimi czasami i przeżyciami wojennymi. Czyż zresztą wymagają one usprawiedliwień? Gdyby nie one, niewiele byśmy pamiętali ze szkolnych czasów...
Czytelnik cały czas podczas lektury zadaje sobie pytanie, jakim cudem autor zapamiętał te wszystkie, nieraz długie, perory nauczycielskie. I otóż na koniec tajemnica zostaje wyjawiona - były to dokładne, słowo w słowo, notatki robione na gorąco i potem, w domu, przepisywane z karteczek do dziennika. Tak że po wielu dziesięcioleciach mógł wrócić do złotych myśli w rodzaju obój ma dziób i trzyma się go w zębach.
Wyd. Państwowa Ogólnokształcąca Szkoła Muzyczna II Stopnia w Krakowie, 2021, 144 strony
Z własnej półki
Przeczytałam 7 kwietnia 2025 roku
Napisałam ostatnio maile do moich dwóch praskich przyjaciółek, obu starszych pań (no tak się składa; owszem poznałam jedną młodszą od siebie osobę i byłam u niej dwa razy chyba, ale najczęściej się nie składało spotkanie w tym czasie, gdy byłam w Pradze). Poskarżyłam się na przypadłości zdrowotne i wspomniałam o obawie, że w maju nie przyjadę.
Eva zazwyczaj odpisuje po 5 minutach. Tymczasem nic. A na drugi dzień przyszła wiadomość od syna - że zmarła 26 lutego.
Serce mi stanęło.
Rozmawiałyśmy i pisałyśmy w grudniu, obiecywałam wówczas, że po Nowym Roku szerzej napiszę, ale sami wiecie, jak to jest, czas mija, odkłada się na później, jeszcze zaczęły się te halucynacje Ojczastego, na nic nie miałam głowy. Eva wspominała o swoich problemach zdrowotnych, ale dość dyskretnie.
Wiecie, która to Eva? Ta autorka książek o swojej dzielnicy Cibulce, która mi dwa lata temu podarowała własnoręcznie wykonany albumik ze zdjęciami, fragmentami naszych maili. I która w ostatniej swej książce dziękowała również mnie za wsparcie, gdy ją pisała w czasie pandemii.
Jest mi tak strasznie strasznie przykro, że już nigdy nie siądziemy w jej przytulnej kuchni i nie pogadamy i nie pośmiejemy się z naszych przygód (zwłaszcza z chłopami), jak to miałyśmy w zwyczaju.
Zajrzałam do jej książek, żeby sprawdzić datę urodzenia, nigdy przecież nie pytałyśmy się bezpośrednio, ile nam jest lat. No tak, rocznik 1945, osiemdziesiątka na karku. Co oczywiście nie znaczy, że już się miała zabierać z tego świata 😢
Popatrzcie jednak, jak to dobrze, gdy rodzina ma dostęp czy to do naszego telefonu czy do maila i może zawiadomić dalszych znajomych. Pewnie kiedyś, gdyby się nie odzywała, zaszłabym do niej i dowiedziała się dopiero od sąsiadki...
Zapytałam syna, gdzie jest pochowana, bo wiadomo, chciałabym pójść na grób, zostawić tam jakąś pamiątkę. Ale to przecież Czesi! Nigdzie nie jest pochowana. Nie lubiła cmentarzy i życzyła sobie, żeby rozsypać jej prochy w pobliskim cibuleckim lesie. Z tym, że jeszcze dotąd tego nie zrobiono, o ile dobrze zrozumiałam. Syn w każdym razie napisał, że jak wybiorę się na spacer w te miejsca, to nie potrzebuję żadnych kwiatków...