sobota, 29 sierpnia 2020

Zuzanna Orlińska - Wstydu za grosz!

Przeglądałam nowości w osiedlowej bibliotece i masz! pięć książek zamówionych i odebranych! a jeszcze cztery inne zarezerwowane, bo aktualnie w wypożyczeniu! Co oznacza, że muszę się spieszyć z czytaniem, bo te zarezerwowane mogą w każdej chwili zostać oddane (jestem pierwsza w kolejce) i nie będę miała miejsca na karcie :) Takie to obiecywanie sobie, że już nie pożyczam...

Wstydu za grosz! wzięłam, przeczytawszy, że nagroda w konkursie na współczesną książkę dla młodzieży. Z ciekawości, co też teraz młodzież czyta.


Owszem, ona jest współczesna. Ale jakoś mnie nie przekonuje. Pewnie, że problemy, które opisuje, są ważne: odstawanie od grupy, trudności z samorealizacją dla starszych osób, rozwody rodziców, depresje matek, kłopoty z pieniędzmi, prekariat, nierówności społeczne... Ale nie mam wrażenia, że ta powieść może zostać już nie mówię kultową, ale jakoś szerzej zapisać się w pamięci czytelnika.
Choć oczywiście - co ja wiem, nie jestem targetem :)
Jedno, co wiem - to że nie chciałabym dziś być nastolatką. Czasy są zawsze ciężkie, owszem, ale dziś wyjątkowo łatwo się pogubić.

Aha! Co prawda trochę się wzbraniałam przed sprawdzeniem, co to jest ta depilacja brazylijska, ale jednak uległam pokusie doinformowania się. W wieku prawie emerytalnym :) Jest to w każdym razie coś, czego nie zamierzam sobie fundować. Jak to dobrze być starym i nic nie musieć! Z drugiej strony - czuję się coraz bardziej do tyłu, codziennie powstają nowe terminy, określenia, nie nadążam za tym normalnie, choć niby tyle siedzę w internecie. Teraz się natknęłam w komentarzach na temat pewnego dupka, że jest incel. Ki czort? A tu, mój Boże, okazuje się, że prawie dwie dekady już funkcjonuje to pojęcie...

Początek:
Koniec:


Wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2020, 279 stron
Z biblioteki
Przeczytałam 28 sierpnia 2020 roku


SZMERGIEL W DOBIE KORONAWIRA

Rośliny doniczkowe co prawda miałam zawsze (a ręki do nich nigdy), ale w czasie pandemii zapragnęłam mieć wręcz dżunglę. Dopiero teraz się dowiaduję, że nie było to zbyt oryginalne pragnienie, a nawet sama nazwa domowa dżungla to coś równie popularnego jak ... Jezu, no bardzo popularne jest! A ja myślałam, że to MÓJ pomysł był :)
W każdym razie pracowicie rozmnażam, kiełkuję, wysadzam, podlewam (słowo - klucz, o czym za chwilę), rano i wieczorem oglądam... Rezultat?
Noooo, jeszcze za wcześnie o tym mówić :)
Faktem jest, że tzw. zielonego palca to ja nie mam absolutnie, ale po części przypisuję winę licznych śmierci moich kwiatków ciemnemu parterowi - no coś/kogoś w końcu trzeba zwalić. Gdy nieraz przeglądam stare zdjęcia, widzę, jak wielkie mnóstwo rozmaitych roślin już miałam - i gdzie się toto podziało?
Na przykład paprotki.
Wydawałoby się, że najprostsza roślina w świecie, w końcu za PRL-u dyżurny kwiatek w każdej klasie i urzędzie. A mnie zdychają. Podobają mi się, a zdychają.
I tu odkrywam za pomocą miliona filmików na YT (które nawiasem mówiąc często mają w tytule... domową dżunglę), że wszystko źle robię. A najbardziej źle - podlewam. Ja im leję z całego serca, a one tego wcale nie pragną (a przecież pamiętamy z Bruneta wieczorową porą, że PAPROTKI MUSZĄ MIEĆ WILGOĆ!). Ostatnio dowiedziałam się takiej mądrości, że generalnie im mniej światła ma roślina, tym mniej wody potrzebuje. A ja myślałam, że na odwrót :) Wytłumaczenie było proste: mniej światła = mniej energii do przetworzenia tego, co dostaje. Ba! Ja te moje dwie mikre paprotki aktualne rano i wieczorem zraszałam. A tu - nie trzeba. Znaczy szkoły są dwie; jedna mówi, żeby zraszać, druga, żeby nie, i tu argumentem jest, że może się zagrzybić. Dobra, przyjmuję, zobaczymy, czy wrócą do formy.
Ale teraz już całkiem głupia jestem z tym podlewaniem. Nawet sobie dopisałam do listy rzeczy do zrobienia w czasie wakacji (oj, to już niedużo czasu zostało), żeby przestudiować dokładnie opisy poszczególnych kwiatków i wykonać tabelę...
Jedyne, co wiem na pewno, to że papirus lubi mieć mokre stopy i tu mogę się dalej wyżywać. A nie ma większej przyjemności, niż gdy zaglądam do niego rano, a tu nowy kiełek :)
Papirusy ci ja już miałam i to duże, ale ususzyłam. O tego sobie przysięgam dbać i zamierzam osiągnąć naprawdę duży egzemplarz :)

W tej chwili właściwie jedyny dorodny kwiatek w mym domu to ficus beniamina po mamie, zdążyłam go zabrać, zanim Ojczasty go ususzył. Stał sobie w wygodnym kąciku, ale ostatnio doszło do przestawek, trochę się boję rezultatu, bo one, te kwiatki, nie lubią zmieniać miejsca, ale nie szło inaczej. Powoli zawęża mi się wejście do pokoju, a trącania też nie lubią :)

Mam natomiast problem z drugim fikusem. Był spory, ale chorował, w końcu poobcinałam go (nawet pół liścia nie zostało) i właściwie miałam zamiar wyrzucić, ale ktoś na FB mi podpowiedział, żeby go trochę przesuszyć i faktycznie, puścił się do życia na nowo, całkiem raźnie. Niemniej jednak ciągle mam obawy, że jest zarażony i trzymam go na parapecie za oknem.
A tu chyba noce robią się coraz zimniejsze i wypadałoby go zabrać z powrotem do domu?
Boję się postawić go koło innych, na wypadek, gdyby faktycznie był chory, a znowu luźnego miejsca nie mam. No, takie problemy w obliczu głodu w Afryce.

A to sobie uhodowałam z pestek, tylko nie wiem, czego - być może pomarańczy. Jak już będzie większe, to się dowiem.

Teraz tak. Byłam ci ja trochę przypadkowo w Biedronce (bo u mnie na osiedlu nie ma, więc bywam w jakiejś odleglejszej raz na parę miesięcy). Widać mnie przeczucie zagnało z przejażdżki rowerowej. Odkryłam, że tam mają przy wejściu regał z roślinami i to jak tanio! Nie mogłam przejść obojętnie i co się okazało, nawet nie mając koszyka rowerowego - da się przewieźć :)
Trochę tak dyndały te siatki, trochę się obijały o kolana (nie wiem, jaka była zawartość cukru w cukrze), ale poszło, dowiozłam.
W domu rzucam się na internety, a tu po pierwsze ta dracena na pniu jest fragrans czyli pachnąca - oj, nie lubię! Zapachy nie dla migreników, w domu w Dżendżejowie jest hoja (jeszcze nie ususzona przez Ojczastego), jak kwitnie to jest koszmar. Ale ta dracena na szczęście w domu kwitnie ponoć bardzo rzadko :)
A teraz druga, ja widziałam wcześniej foty tego kwiatka i mi się podobał, dlatego wzięłam, na metce było napisane Plebosia Nicolas Diammond, wrzucam do wyszukiwarki, a to - paproć! Nie, znowu zamorduję!
:)
No nic, obiecuję sobie żałować jej wody. Zagospodarowałam kwiatkami jedną trzecią biurka, ale co tam.
W kuchni korzystając z lata, gdy więcej i dłużej światła, pyknęłam dwa kwiatki nawet na suszarkę do naczyń :) ale obawiam się, że przyjdzie jesień i zima i zdechną tam... Na razie spaliłam ostatniego liścia, bo nie zwróciłam uwagi, że wlazł na lampkę.
A przy kuchennym oknie rozrósł mi się drugi scindapsus i też nie wiem, co z nim będzie, gdy kaloryfer zacznie grzać.
Czy mam może siebie i córkę ziębić od tej pory, skoro kwiatki nie lubią wysokich temperatur?
Tysiąc pytań z tą dżunglą!
A Biedronkę będę nawiedzać :)


Skleroza!
Miałam się tu podzielić tym, co wyczytałam na włoskiej Wiki w związku z dracena fragrans!
Otóż we Włoszech ta roślina jest nazywana pieńkiem szczęścia i zgodnie z nazwą miała przynosić domowi szczęście, toteż była bardzo popularna. Aż tu w latach 80-tych zaczęła się szerzyć legenda miejska, że w pieńku wije sobie gniazdo trujący pająk, ni mniej nie więcej, tylko ptasznik! Mało tego, ugryzienie przez ptasznika miało wywoływać AIDS, chorobę, która właśnie zaczynała się szerzyć! I tak z włoskich domów dracena drastycznie zniknęła :)
Wszystko ładnie pięknie, ale jakoś podejrzliwie spoglądam na ten pieniek teraz...

środa, 26 sierpnia 2020

Adam Mickiewicz - Pan Tadeusz

Jadąc do Dżendżejowa miałam zapisane w kapowniku, żeby poszukać Pana Tadeusza i przywieźć. Bo ten, który mam u siebie i który zawsze czytam, to takie zwykłe wydanie pochodzące z Dzieł, ale w domu było porządniejsze. Ja nawet myślałam, że to jakieś jubileuszowe, ale okazało się, że nie, bo z 1950 roku, a nie z 1955 (kiedy było stulecie śmierci Mickiewicza).
Książkę odnalazłam nawet bez problemu, tyle że w kiepskim stanie. Nie pamiętałam jej takiej i nie rozumiem, jak i dlaczego - kto się nad nią tak znęcał? Ponadrywany grzbiet i u góry i u dołu. Córka zeznała, że owszem, bywając u dziadków w dziecięctwie, wertowała ją, ale żadnych szkód ponoć nie poczyniła.
Na okrasę okładka jeszcze mocno przybrudzona jest i nawet myślałam, że zejdzie ta szarość, gdy użyję gumki do ścierania - ale nie, niestety. Mam plan, żeby ją zawieźć do introligatora i zapytać, czy może coś z tym zrobić. Czy da się podkleić ten grzbiet bez rozbierania go, no i jakoś wyczyścić. Szmatką na mokro się bałam, naturalnie.


Zależy mi na tym wydaniu bardzo - jest to praktycznie jedyna książkowa pamiątka po mamie (poza kucharskimi). Dostała ją na imieniny (Jadwiga!) pracując w szkolnictwie na Białostocczyźnie, z przydziału oczywiście, po ukończeniu Studium Nauczycielskiego w Ełku.

Jednocześnie jest to jedna z najbardziej przeze mnie pamiętanych książek z dzieciństwa, kiedy jeszcze nie czytałam sama, ale przeglądałam pilnie wszystko, co miało obrazki :)
A tych obrazków jest tu bez liku, bo wiele stron jest ozdobionych mniejszymi ilustracjami, a oprócz tego każda księga ma jedną kolorową rozkładówkę.
To naprawdę MA ZNACZENIE przy lekturze!
Już od dłuższego czasu chciałam wrócić do Pana Tadeusza (ostatni raz przed 6 laty), ale właśnie tego ładnego. I miałam rację, bo choć to nasze narodowe poema jest zawsze piękne, czytane w takim wielkim formacie, z dużą czcionką i pełne ilustracji - jest jeszcze piękniejsze!












Uświadomiłam sobie nawet, że moje upodobanie do baroku prawdopodobnie wywodzi się z tego dziecięcego oglądania rozkładówek...


No a tu widać dokładnie, co się biedakowi stało...

Teraz trzeba mu znaleźć miejsce, co ze względu na rozmiary nie jest prostą sprawą. Jest jednak taka wysoka półka, gdzie stoją stare winylowe płyty, może tam się jakoś upchnie?

405 stron
Z własnej półki
Przeczytałam 24 sierpnia 2020 roku

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Zawsze nie ma nigdy - Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak

Pilcha nie znam. Raz jeden jedyny coś pożyczyłam z biblioteki, w 2001 roku, i nie przypadło mi specjalnie do gustu, potem już pociągu nie miałam do szukania kolejnych. Ba, nawet słynnego Spisu cudzołożnic nie widziałam :)
Ale gdy 4 lata temu na Magicznym Krakowie był jakiś konkursik z nagrodą wyżej widoczna, wzięłam udział, no i mam tę rozmowę długą z pisarzem, który potem, całkiem niedawno wziął i umarł.
Co ja o nim wiedziałam?
Że był pisarzem.
Że był alkoholikiem.
Że był kobieciarzem.
Że był ewangelikiem.
No i że w ostatnich latach był chory.
W czasie, gdy powstała ta książka, jeszcze nie był na wózku i chyba nie przypuszczał, że tak się to szybko potoczy.


Teraz wiem nieco więcej, zwłaszcza o jego trudnej relacji z ojcem. Zawsze zwracam uwagę na taką tematykę, ze względu na swoje trudności z porozumieniem z mamą :(
Interesująco zawsze poczytać o Kornelu Filipowiczu (o Szymborskiej to wszystko już dawno się wie, zwłaszcza o zupkach w proszku). A' propos innych pisarzy, wspomniał o pierwszej lekturze tego typu czyli Alchemii słowa. Znów ta Alchemia słowa... od dawna sobie obiecuję, że się za nią zabiorę, i nic.
Dalej - co było ciekawe: oczywiście Tygodnik Powszechny jako miejsce pracy Pilcha. A tu się nałożyła śmierć Hennelowej sprzed 2 dni. I nakłada się jeszcze - stos zaległych Tygodników, który leży na podłodze metr od łóżka, miejsce po nich na półce już zagospodarowałam i obiecałam sobie, że do końca pandemii je wszystkie przeczytam i wyniosę, a stało się tak z dwoma czy trzema zaledwie :) No, do końca pandemii jeszcze daleko, ale się nie staram po prostu!
Pilch mówi, że kobiety mają zazwyczaj takie wyobrażenie pisarza w jego zaciszu domowym, że czyta i ogląda wyłącznie arcydzieła, a on tymczasem lubi sobie popatrzeć w telewizor na program Piękna i kujon. Nie no, rozumiem, ale co to jest Piękna i kujon??? To straszne, jakie się ma tyły, gdy od dziesięcioleci nie ogląda się TV :)


Ten passus mnie zainteresował najbardziej :) Będąc w Dżendżejowie nie miałam możliwości poszperać za tym w internecie (bo nie byłam do końca pewna, czy chodzi o jednorazową wypłatę czy faktycznie stały dodatek).
Teraz jednak poszperałam i już wiem - miesiąc w miesiąc!
Informacja ze stycznia tego roku:
Świadczenie to nie jest jednorazowe – wypłacane jest co miesiąc. Wynosi 100 procent kwoty bazowej. Aktualnie kwota bazowa to 4003,88 zł. Ze świadczenia potrącany jest podatek i składka zdrowotna.
Noooooo! To ja też się piszę! Jak tu zrobić, żeby do tej setki dociągnąć?
W każdym razie muszę zaraz napisać list do Ojczastego, żeby na siebie uważał, bo brakuje mu już tylko 9 lat :)



Początek:

Pani Pietrowiak nazwisko Sewera nic nie mówiło, przyznała szczerze. No to miałam tę swoją małą satysfakcję, że mnie mówi bardzo dużo :) No, ale ja krakuska od prawie 40 lat :)

Koniec:


Tu były spore przetasowania podczas porządków z książkami - ogólnie rzecz biorąc miła krakowska półka, a tę Boznańską (też nagroda i też chyba z Magicznego Krakowa) i Czartoryską może by tak przeczytać? Kiedyś?


Wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016, 255 stron
Z własnej półki (nagroda w konkursie 5 kwietnia 2016 roku)
Przeczytałam 18 sierpnia 2020 roku

niedziela, 23 sierpnia 2020

Michał Bułhakow - Powieść teatralna


Przed wyjazdem do taty spędziłam dłuższą chwilę przed półkami, zastanawiając się, co ze sobą zabrać do czytania i w rezultacie stanęło na Bułhakowie, Pilchu i Gwiaździstym bilecie Aksionowa. Machnęłam dwie pierwsze i zabrałam się za trzecią, gdy podiwanił mi ją Ojczasty. A zaczęła mi się podobać! Teraz nie wiem, kiedy ją odzyskam i skończę :) Sytuacja wygląda tak, że do pociągu ani myślę wsiadać. Dwa razy zabrał mnie samochodem brat i odwiózł z powrotem, ale jak będzie dalej, nie wiadomo, zwłaszcza w kontekście pracy - byłam rozmawiać na ten temat, ale wiele nie ustaliliśmy, Derechcja wrzuciła tylko wstępnie, że 3 razy w tygodniu miałabym przychodzić. Jeśli tak, to trochę komplikuje koncepcję, że brat by mnie zabierał wracając skądyś z weekendu w niedzielę wieczorem czy w poniedziałek rano, jak ostatnio - i odwiózł w środę wieczorem... No, ale to jego problem, bo tu chodzi o to, żebym ja POSPRZĄTAŁA :) Jak ktoś ma obie lewe rączki, to niech się głowi. Pomysł, żeby jakąś kobietę zawołać w tym celu, średnio mi się podoba w dobie pandemii...

Ale nie o tym mowa ma być, tylko o książkach. Dziwna sprawa - jak jestem w Dżendżejowie, czytanie mi idzie bardzo szybko. Zastanawiałam się, skąd się to bierze. I chyba wiem. Dwa czynniki grają rolę. Pierwszy to brak komputera i internetu :) nic mnie nie odrywa od lektury - w domu, zwłaszcza teraz, w pandemii, utarło się tak, że laptop jest włączony calutki dzień, od wstania do 20.00. Ósma wieczorem to ten święty czas, kiedy zabieram się za kino. I tu dochodzimy do drugiej przyczyny: że zostaje mi teoretycznie godzinka na czytanie, po filmie - o 23.00 MUSZĘ zgasić światło (bo później w ogóle nie zasnę). Teoretycznie, a w praktyce jeszcze mniej - łazienka, ostatnia herbatka etc. Natomiast tam u taty raczej nic nie oglądam - zawsze mam ze sobą pendrive'a na wszelki wypadek, ale rzadko korzystam, bo... nie umiem już patrzeć na filmy na telewizorze :) za mały obraz i w ogóle... Tak więc czasu na czytanie w Dżendżejowie nie brakuje (a w domu owszem).


Że wybitne dzieło, to hm, trzeba to potraktować jako typowy zapis blurbowy wydawcy, wiadomo. Ale - w przeciwieństwie do poprzedniego razu (bo przeczytałam Powieść teatralną po raz drugi) - spodobała mi się. Odnalazłam w niej o wiele więcej punktów stycznych z Mistrzem i Małgorzatą niż za pierwszej lektury (przed dziesięcioma laty) czy wręcz "mistrzowski" klimat. Wielka to szkoda, że powieść nie została ukończona, czyta się to ostatnio zdanie:
Zżerany miłością do Teatru Niezależnego, chodziłem wieczorami na przedstawienia...
odwraca się kartkę, a tu ŁUP... nie ma dalszego ciągu... spis treści...

Przedmowę zamieszczę w całości:

Dość logiczne, prawda?

To co prawda Moskwa sto lat temu, ale myślę, że dla miłośników teatru pozycja obowiązkowa i dziś w Warszawie. I wiadomo chyba, kogo tu mam na myśli, prawda?
:)

Początek:
Koniec:


Trzeba będzie kiedyś się zabrać za ten Dziennik, myślę, że odpowie na wiele pytań, które się rodzą podczas lektury Powieści teatralnej. Ale jeszcze nie teraz - w piątek przywlokłam z biblioteki pięć książek, leżą na kwarantannie :) A miałam nic nie pożyczać! No, ale nieostrożnie zaczęłam przeglądać biblioteczne nowości i oto rezultat.

Wyd. Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1994, 166 stron
Tytuł oryginalny: Театра́льный рома́н /Запи́ски поко́йника
Przełożył: Ziemowit Fedecki
Z własnej półki (kupione w antykwariacie 17 kwietnia 1996 roku za 4,50 zł)
Przeczytałam 17 sierpnia 2020 roku

O powieści na rosyjskiej Wiki - tutaj.

piątek, 21 sierpnia 2020

Halina Snopkiewicz - Drzwi do lasu


Miałam jeszcze te Drzwi do lasu pożyczone z biblioteki, więc zabrałam się za nie, aczkolwiek z dużą dozą niechęci, po katastrofie, jaką byli Paladyni tej samej autorki. I z najgorszymi przeczuciami.
Tymczasem... tymczasem, jak to nieraz bywa, gdy przewidujemy najgorsze, Snopkiewicz mnie mile zaskoczyła. Czytało się to bardzo dobrze (więc szybko), historia wciągnęła i nie była specjalnie udziwniana filozoficznymi rozważaniami... no, do pewnego momentu :)
Jednak autorka miała predylekcję do romansowych historii, jak widać z początku poniżej, sadzi kocopoły o babce bohaterki, no, takie coś może zainteresować jedynie wielbicielki XIX-wiecznych romansideł, ale potem na szczęście przechodzi do właściwej Anny i powieść rusza z kopyta. Jest interesująca przez osadzenie w konkretnym czasie i miejscu: ojciec Anny zarządza tartakiem dziedziczki Molendowskiej w przededniu II wojny światowej, matka ma większe ambicje, a dziewczynka jest właściwie pozostawiona służącej Jadźce i samej sobie. I ten świat widziany oczyma dziecka, świat otaczających ją dorosłych, tak niezrozumiałych, i świat wiejskich dzieci, z którymi też ciężko znaleźć wspólny język, bo zbyt wiele je dzieli, by mogły się naprawdę zaprzyjaźnić - ten świat jest świetnie opisany.
Podobało mi się bardzo - ale jak mówię do pewnego momentu. Dwie trzecie książki to była czysta przyjemność lektury, a końcówka to znów te dylematy, niczym w Paladynach. Rozum mi mówi, że istotnie problem tego rodzaju, czy wyjść za mąż za syna prawdopodobnego zabójcy ojca Anny, to nie w kij dmuchał. Ale wczuć się w to nie mogłam. Sprawę ratowała Jadźka - świetna postać prostej dziewczyny, która też swoje etyczne dylematy musiała rozstrzygać i która w gruncie rzeczy była drugą (jeśli nie pierwszą!) matką dla Anny.

Tak że - w sumie zadowolonam i postanowiłam jeszcze przeczytać ten Piękny statek, który mam w domu. Nie od razu, ale kiedyś.
O okładce NIC litościwie nie powiem.

Początek:
Koniec:

Wyd. Hamal Books, Łódź 1994, 189 stron
Z biblioteki
Przeczytałam 15 sierpnia 2020 roku


Byłam kilka dni u taty i przy okazji zajrzałam do cystersów obadać sprawę tego tajemniczego zegara słonecznego, o którym czytałam w Był sobie czas niedawno. Zegar zaprojektowany i wykonany przez Przypkowskiego w wirydarzu klasztornym.
Wirydarz przedstawia się tak:
Jak widać, ani śladu zegara.
Ale obok jest furta, więc poszłam ponudzić. I dowiedziałam się, że zegar jak najbardziej był, ale jakieś 15 lat temu go... zatynkowano!
Ponoć była to decyzja wojewódzkiego konserwatora.
No, witki mi opadły.
Do końca może tak nie było lub ten dziadek, który tam na furcie dyżurował, nie znał szczegółów, nie wiem. Wolałabym myśleć, że były poważne przyczyny dla takiego ruchu.
W każdym razie zegar był kiedyś na murze po prawej stronie, obok okna:
Takie siupy.