czwartek, 30 lipca 2020

Halina Snopkiewicz-Gałka - Słoneczniki

Więc tak: Józefina, która tu czasami zagląda, a która prowadzi blog o nazwie Książki i filmy z PRL, napisała ostatnio o Paladynach. To jest ciąg dalszy Słoneczników. Natychmiast zapałałam chęcią powrotu do tychże. Sprawdziłam, kiedy ostatni raz je czytałam - w 2008 roku. Nooo, to już można znowu :)
Niestety mój egzemplarz jest sczytany do imentu. Tak że prezentowany tu koniec kto wie, czy faktycznie jest końcem - brakuje mi okładek. Aczkolwiek wydaje mi się, że tak właśnie brzmiały końcowe zdania: A miłość? Przyjdzie, wiem o tym. Potrafię na nią czekać - nie wyczekując. Wpadłam na pomysł, żeby zadzwonić do którejś biblioteki i poprosić panią o zajrzenie i upewnienie mnie w tej kwestii - ale potem się stuknęłam w głowę :)
W jakich okolicznościach książka straciła okładkę i jak ta okładka wyglądała - nie mam pojęcia. Słoneczniki czytałam w szkolnych latach bezustannie. Ba, nawet prowadząc pamiętnik (gdzież by nie?), nazywałam samą siebie Lilka. Gdy teraz wróciłam do tej lektury, uświadomiłam sobie, skąd to się brało. Bohaterka ma niezbyt zaangażowaną w jej wychowywanie matkę i to musiało być coś, co mnie powaliło na kolana już na samym początku. No bo moja była nadopiekuńcza... Tak to już jest, że tęsknimy za antypodami tego, co mamy...

Moje wydanie jest tym pierwszym, z 1962 roku. Nigdy nie zwróciłam uwagi na to, że tak naprawdę autorka jest podpisana podwójnym nazwiskiem, zawsze się mówiło Snopkiewicz i tyle. Zaczęłam teraz szukać coś o kobiecie i najpierw zaszokował mnie fakt, że zmarła w wieku 46 lat zaledwie. Ponoć nagle, atak serca, choć w Polskim Słowniku Biograficznym znalazłam informację, że wówczas krążyła plotka o samobójstwie.
Była trzykrotnie mężatką, a Gałka to było nazwisko pierwszego męża. Potem kolejne książki (Słoneczniki były debiutem) podpisywała nazwiskiem panieńskim li i jedynie. Z tego pierwszego małżeństwa miała notabene córkę, która zagrała główną rolę w filmie Con amore. Ciekawe, że nosiła nazwisko panieńskie matki.
Halina Snopkiewicz studiowała medycynę, ale ją to niespecjalnie interesowało i w końcu studia porzuciła. Jeszcze ciekawsze jest to, co piszą na Wikipedii - że została tłumaczką literatury greckiej! Skąd, nagle, jak?

A teraz Paladyni jako ciąg dalszy. Wydawało mi się, że to mam. A tu guzik. W końcu katalog już mi nie kłamie? Więc nie dość, że nie mam, to jeszcze teraz w ogóle nie wiem, czy kiedykolwiek czytałam? Trzeba wziąć pod uwagę, że w tamtych młodych latach nie było takiego dostępu do informacji, jaki jest teraz, choćby dzięki internetowi. Może nie wiedziałam o istnieniu dalszego ciągu? Wobec tego złamałam się i zajrzałam na stronę Biblioteki Kraków, a zobaczywszy, że mają to w mojej osiedlowej filii szybciutko zadzwoniłam, zamówiłam i pięć minut później już odbierałam :) No, tyle że wiadomo, przyniesione do domu papióry leżą w przedpokoju na kwarantannie przez 72 godziny, więc na razie czytam co innego. Do kompletu pożyczyłam też jakieś Drzwi do lasu, a w domu mam jeszcze Piękny statek i oczywiście Tabliczkę marzenia. Czyli całkiem niespodziewanie i nieplanowanie zapowiada mi się snopkiewiczowski serial.

Początek:
Koniec:


Właściwie powinnam iść do introligatora i zafundować Słonecznikom jakąś piękną oprawę... ale mi szkoda kasy w pandemicznym okresie, który nie wiadomo, co jeszcze przyniesie :) Za to jakoś mi nie było szkoda dokonać kolejnego zamówienia w praskim antykwariacie. No co, no co, coś z tego życia trzeba mieć!
Ale jeszcze jedna dygresyjka.
Widać tu na półce książkę pobiblioteczną. Kiedyś tam na allegro mało który ze sprzedawców przejmował się takimi drobiazgami, jak napisaniem że oferowany towar pochodzi z biblioteki. I takich egzemplarzy mam mnóstwo, a niekoniecznie chciałabym :(
W trakcie pogawędki w osiedlowej bibliotece dowiedziałam się, że:
a/ nic dziwnego, że miałam stare książki pożyczone z filii w Nowej Hucie. Tam mają często duże lokale i mogą sobie pozwolić na trzymanie staroci. Podczas gdy reszta filii - uwaga - gdy kupuje nowe książki, musi taką samą ilość starych wydać, bo nie mają miejsca. Oczywiście te stare są coraz młodsze.
b/ wydać to złe słowo. Otóż muszą oddać na makulaturę, nie mogą na przykład wyłożyć do brania przez czytelników, mimo, że pieczątki są skasowane.


Wyd. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1962, 294 strony
Z własnej półki
Przeczytałam 29 lipca 2020 roku

wtorek, 28 lipca 2020

Monique Marcellin - Le perroquet du consul


Córka mówi, że za dużo klnę. I to jest prawda. Gdy się nad tym zastanowię, widzę wyraźny związek między początkami tego paskudnego zwyczaju, a rozpoczęciem nowej pracy przed 20 laty... Klniemy tam równo, w każdych okolicznościach, a szef w zaprzestaniu nie pomaga, również używając w zdenerwowaniu słów powszechnie uważanych za obraźliwe. A gdy wejdziesz między wrony...
No to przed chwilą naklęłam się za wszystkie czasy.
Blogspot zapowiadał już od dawna, że zmieni interfejs. I właśnie zmienił. Jedyne, co mi się udało, to wpisać tytuł posta. Dalej już ani dudu. Jak się wstawia zdjęcia? A ch... wie.
No właśnie.
Znowu klnę.
No ale nie da się inaczej. Ciśnienie mi podskoczyło.
Na szczęście wyświetla się i taki komunikat:

Nowy interfejs Bloggera jest teraz ładowany automatycznie. Jeśli chcesz powrócić do jego starszej wersji, kliknij „Przywróć starszą wersję Bloggera”. Starszy interfejs będzie dostępny do 24 sierpnia. Prosimy o zgłaszanie wszelkich problemów krytycznych. Więcej informacji

To więcej informacji jak się kliknie - jest po angielsku. Naszukałam się „Przywróć starszą wersję Bloggera”, no ale wreszcie znalazłam. Przywróciłam i piszę.
W nadziei, że w ciągu najbliższego miesiąca ukażą się jakieś tutoriale na You Tube, że jakiś dobry człowiek ogarnie to wszystko i się podzieli wiedzą.

Słów mi brak na to wieczne "ulepszanie" wszystkiego. Oprócz tych uważanych, oczywiście :)
A miało być tak pięknie. Rano obudziłam się z globusem, wzięłam Magiczną Pigułkę i za godzinę było po wszystkim, więc dzień nie stracony (choć tabletki żal, mam jeszcze 24 sztuki, niby nie tak mało, ale jaka jest sytuacja w aptekach i hurtowniach, nie wiem; te, które mam, zdobyłam w wyniku polowań. W gruncie rzeczy jest jak za komuny, człowiek traci czas i energię na zdobywanie niezbędnych rzeczy, toż to jakiś absurd).
Teraz, po tym nerwie, kto wie, czy nie wróci (tfu tfu).
Więc lepiej na spokojnie zajmijmy się książeczką.
To jest taka lekturka dla uczących się francuskiego.
Miałam tego na kopy, z czasów licealnych i jeszcze późniejszych, kupowałam wszystko, co się ukazało, wiążąc swoją przyszłość z językami. Poniekąd słusznie, acz nie do końca.
Ta jest szczególna. Może nie pierwsza, choć kto wie? Wyszła w 1978 roku, a ja w 1977 zaczęłam naukę francuskiego w liceum. I bardzo szybko odkryłam, że to jest to i zaczęłam gromadzić różne materiały, oczywiście na miarę możności w małym, prowincjonalnym miasteczku. Ale czasem jeździło się z mamą na jakieś zakupy do Kielc i przy okazji odwiedzało Księgarnię Wydawnictw Importowanych, tam bywało to i owo. Wiecie, że do dzisiaj nie mogę odżałować Timura i jego drużyny w oryginale, tam zakupionego? Nie wiadomo, co się z nim stało, a uwielbiałam to wydanie. Po wielu latach odkupiłam je sobie w krakowskiej rosyjskiej księgarni, ale oczywiście już nowe, nie takie (rosyjskie, nie radzieckie) i w gruncie rzeczy nie lubię go. Tamto miało twardą okładkę i taki śliski papier... Gdybym się na nie gdzieś natknęła, chyba bym się rozpłakała ze wzruszenia...

Francuskich książeczek miałam najwięcej, w tym kilka tej samej autorki - Monique Marcellin. Chciałam teraz coś znaleźć na jej temat, ale nic. Być może była jakąś lektorką francuską przybyłą na pewien czas do Polski? Z tyłu książki jest słowniczek, a w kolofonie nie ma żadnych informacji o tym, żeby ktoś inny go opracowywał. Czyli powinien też być autorstwa pani Moniki. Hm.
W każdym razie z tej właśnie lektury niegdyś, przed wieloma laty, powzięłam informację na temat paryskich konsjerżek :) I to mi bardzo zapadło w pamięć, tak że gdy potem czytałam już kryminały Simenony, gdzie te persony często odgrywają ważną rolę w informowaniu policji, wiedziałam, co i jak :)
Tak że zrozumiałe się staje, dlaczego to teraz wyciągnęłam do ponownego przeczytania - skoro w Oto jest Paryż pojawiła się również postać konsjerżki.







Półka jest znów z gatunku tych trudnych, na okiennej ścianie. Papuga konsula ma grzbiet bez napisu i stoi obok włoskiego słownika informatycznego. A tam dalej na prawo jest... podręcznik do rumuńskiego, zostawiony jako ciekawostka :) A ta Myszka Mickey z kolei to obłożony mój absolutnie pierwszy podręcznik do włoskiego, też zachowany na pamiątkę. Studiamo la lingua italiana Popławskiej i Szenajchowej, kupiony 7 sierpnia 1978 roku na wczasach z rodzicami nad morzem, chyba w jakiejś księgarni w Gdańsku. Spędziłam nad nim wiele czasu w liceum (zamiast się uczyć tego, co trzeba), w którymś momencie doszłam do wniosku, że już co nieco umiem i wysłałam ogłoszenie, że chcę korespondować, do jakiejś włoskiej gazety. Tak się zaczęła przygoda :)

Wyd. Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1978, 125 stron
Z własnej półki
Przeczytałam 27 lipca 2020 roku

A przy tym Le perroquet du consul został mi jako jedyny z tych dawnych lekturek. W trakcie porządków zdobyłam się bowiem na to, żeby pozostałe (i różne podręczniki) wydać.

Wszystko to powydawałam, i więcej nawet (nie chce mi się grzebać w poszukiwaniu zdjęć), decyzja to była nie do końca łatwa (no nie lubię się rozstawać), ale i tak przecież do tego nie zaglądam od lat. Ale na przykład ciągle jeszcze tli się we mnie nadzieja, że w starości zabiorę się znów za niemiecki i zostawiłam sobie i podręczniki i lekturki :) Ech, naiwna, naiwna, naiwna...

poniedziałek, 27 lipca 2020

M. Šašek - Oto jest Paryż

Podwójny impuls do zapoznania się WRESZCIE (po siedmiu latach od kupienia) z pozycją: pierwszy podczas odkurzania, drugi - wystawa Šaška w bibliotece.
Šašek - miał na imię Miroslav, ale albumy o miastach podpisywał samym inicjałem imienia - był czeskim emigrantem po przewrocie 1948 roku. Pracował jako rysownik w Paryżu, a kilka lat był także pracownikiem radia Wolna Europa w Monachium. W 1959 roku wyszedł Oto jest Paryż i tak zaczęła się seria osiemnastu albumowych przewodników dla dzieci. Każde z opisywanych i rysowanych miast autor odwiedził i spędził w nim dwa lub trzy miesiące. Książki były wydawane w wielu krajach i przyniosły Šaškowi wiele nagród, ale oczywiście w samej Czechosłowacji zero publikacji. Motywy z książek pojawiały się też na plakatach, widokówkach i rozmaitych gadżetach.
Teraz czytam, że w Pradze była duża Šaškowa wystawa w 2017 roku, która trwała jeszcze, gdy byłam tam po raz pierwszy, w maju*. Znaczy - przegapiłam okazję. Ale co człowiek wiedział wówczas!...
Na stronie Czeskiej Telewizji jest krótki filmik z tej wystawy.

*sratatata... już trzeci raz wtedy byłam w Pradze, wszystko mi się miesza, jak widzę :) W związku z tym dokonałam właśnie małego antykwarycznego zakupu. Znowu będę musiała przestawiać książki!



Wydawnictwo uprzedza, że pewna część zawartości przewodnika jest już zdezaktualizowana :)

Lektura tak urocza, jak tylko być może. I żal, że tyle z tego przeminęło na zawsze. O żalu, że reszta chwilowo i tak niedostępna nie wspomnę.

Ta konsjerżka (dziś zawód też już prawie zanikły,a tak kiedyś dla Paryża charakterystyczny) wywołała pewne wspomnienie - ciąg dalszy nastąpi w kolejnym poście :)

A ta ilustracja żadnych wspomnień nie wywołała: gdy byłam pierwszy raz w Paryżu w 1986 roku, już się numerków na przystanku nie pobierało.

Czy faktycznie są tam zawsze skrzynki pocztowe, tego nie wiem, nie zwróciłam nigdy na to uwagi. Za to nazwa kawiarni Slavia to chyba hołd dla rodzinnej Pragi (choć może rzeczywiście istnieje w Paryżu lokal o tej nazwie?).

Takich skrzynek pocztowych też nie pamiętam.





Pchli targ wywołał kolejne skojarzenie, ale czy ciąg dalszy tegoż nastąpi, jeszcze nie wiem. Chodzi z kolei o Zazie dans le métro, ale sprawdzę, kiedy ostatnio to czytałam, czy już mogę wrócić :)

No właśnie. Chciałoby się na własne oczy znów... skoro postanowiłam kiedyś pojechać śladami Rue des Boutiques Obscures, to może faktycznie...

Na półce widać kilkanaście grzbietów zielono-brązowych, to ten wspaniały kwartalnik Kraków z dawnych lat. A segregator Magia roślin nigdy magicznych roślin nie zawierał. Kupiłam go w promocji z pierwszym numerem i włożyłam tam koszulki z rozmaitymi wycinkami i wydrukami o Krakowie. Podczas porządków już nie dałam rady tego przejrzeć i na razie (hm...) zostawiłam.

Wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2013, 56 stron
Tytuł oryginalny: This is Paris
Przełożył: Maciej Byliniak
Z własnej półki (kupione 25 czerwca 2013 roku)
Przeczytałam 25 lipca 2020 roku

A teraz zajrzałam do katalogu, żeby wpisać, że przeczytałam i cóż widzę: ja wcale tej książki nie kupiłam... wygrałam w jakimś konkursie na stronie CZESKIE KLIMATY :) Faktycznie mi się wydawało dziwne, żebym miała nabyć za własny i nieprzymuszony piniondz siedem lat temu książkę dla dzieci :)

sobota, 25 lipca 2020

Władysław Kopaliński - Opowieści o rzeczach powszednich

Jest to kolejna lektura zainicjowana porządkami w bibliotece. A głównie chciałam się dowiedzieć czegoś o historii WC... i tu mnie pan Kopaliński zawiódł, bowiem w rozdziale o łazience skupił się na myciu czyli wannach, umywalkach, kąpielach w łaźniach. A o WC nic. Ta sprawa nieraz mnie dręczy, gdy siedzę na tronie :) i myślę, jaki to cudowny wynalazek, ta toaleta w domu :) Autor wspomina tylko niejako mimochodem, opowiadając o syryjskim pałacu z 1800 roku p.n.e., że w kącie łazienki znajdował się ustęp w postaci skanalizowanego otworu w podłodze i dodaje - "jakich mnóstwo jeszcze ciągle można znaleźć w Paryżu"! Przyznam się, że się z tym nigdy nie zetknęłam, żeby w Paryżu... ale pamiętam z dzieciństwa taki właśnie ustęp na stacji w Dżendżejowie, wybetonowana podłoga, a w niej kilka okrągłych dziur obsranych naokoło (w bonusie smród i roje much)... a nawet wydaje mi się, że nie przedzielonych żadnymi przepierzeniami! Ale to już może zmyślam? We Włoszech też takie widziałam chyba w latach 80-tych, oczywiście w publicznych miejscach, to się nazywa u nich alla turca czyli po turecku.

A na polskiej Wiki jest artykuł o ubikacji kucanej :)


Poza tym drobnym defektem :) jestem jak zwykle pełna admiracji dla pana Kopalińskiego, który w przedinternetowych czasach potrafił znaleźć i zebrać tyle fantastycznych informacji. Fiszki, fiszki, fiszki. Ja to kiedyś nawet myślałam, że przeczytam od A do Z jego Słownik mitów i tradycji kultury, ale oczywiście nigdy do tego nie doszło. Podobnie jak plany z dzieciństwa, żeby przeczytać encyklopedię :)








Przy okazji tej lektury doszłam do wniosku, że gdyby mnie poczęstowano tą słynną mongolską herbatą z masłem, o której już przecież wcześniej słyszałam, ale się wzdragałam na samą myśl - to że bym spróbowała jednak. Nie takie rzeczy ludzie jedzą, rodzony brat żarł smażoną szarańczę i nie pamiętam, co jeszcze :)

A co do kalendarzyka kieszonkowego, to muszę zapamiętać, żeby pod koniec roku takowy sprezentować tej koleżance, z którą byłam w Pradze zeszłego sierpnia. Otóż. Ja nie wiem, z czego to wynika (bardzo możliwe, że z oszczędności, choć ona biedna nie jest, ale właśnie bardzo oszczędna) - ona nic takowego nie posiada, o czym się dowiedziałam, gdy raz u mnie w pracy spytała, czy może wziąć jakiś stary plakat. Na białym odwrocie sobie poliniuje, pokreskuje taki rodzaj kalendarza, bo ma mnóstwo wizyt lekarskich i żeby się nie pogubić, co kiedy, to je sobie tam powpisuje.
No, powiedzieć, że byłam zdziwiona konceptem, to nic nie powiedzieć.
Całe życie funkcjonuję na kalendarzach i kalendarzykach.
Nie wyobrażam sobie życia bez.
Więc żeby trzy złote zaoszczędzić?
Chyba, że chodzi o ekologię i dawanie drugiego życia...
No to jestem trochę ciekawa, jak na taki prezent zareaguje :) Ale na pewno jej się przyda przy rozlicznych problemach zdrowotnych.

Przedstawiciele Kościoła sprytni od zawsze. Królik - kazuistyczna ryba :)

Fuj. Mączka kostna z kotów sprzed wieków. Jak ktoś miał fantazję golić sobie brwi z powodu śmierci kota, to proszą bardzo, ale to!? Aż poszukałam, do czego się tej mączki kostnej używa - do paszy albo jako nawozu.

Mój tata sobie tak żyletki nie ostrzył (a używa do tej pory), ale ok, ciekawy sposób.

Ten sposób na pozbycie się kataru poleciłam mojej córce, która zawsze mocno to przeżywa, taka jest bardziej umierająca :)

Pochodzenia tego zwrotu nie pamiętałam.

Zdjęcie półki jest fatalne, a to dlatego, że ten regalik stoi na ścianie okiennej i brak tam światła w związku z tym. Ale. Co ja to chciałam.
Widać wyraźnie wśród książek katalog IKEA :) Miałam stosik tych katalogów, przy odkurzaniu wyniosłam, ale jeden zostawiłam na pamiątkę, ten ostatni. Potem ich już nie było w skrzynkach na listy...

Wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 1987, 278 stron
Z własnej półki, nabyte 31 sierpnia 1988 roku za 1500 zł
Przeczytałam 24 lipca 2020 roku

poniedziałek, 20 lipca 2020

Paweł Fleszar - Powódź

Matko i córko, co za chała!
Miałam to zamówione w bibliotece jeszcze przed pandemią, bo przeczytałam, że akcja w Krakowie. Pandemia została częściowo anulowana, zamówienia ruszyły, więc odebrałam. Jacieniemoge, coś strasznego. Sama się sobie dziwiłam, że nie rzucam o podłogę, tylko czytam dalej - no ale wcale nie z ciekawości, tylko chciałam móc skrytykować po przeczytaniu całości jednak :)


Co w gruncie rzeczy nie miało najmniejszego znaczenia, jak beznadziejny był początek, tak środek i koniec.
Ja nie wiem, może teraz tak właśnie wyglądają kryminały? Bo niewątpliwie jest moda na osadzanie akcji w konkretnym mieście. I ja to nawet lubię, fajnie jest przecież rozpoznawać miejsca. Ale do tego musi być seks ze świeżo poznaną dziewczyną, trochę żargonu z jakiegoś środowiska (tu wojsko, trudno chyba by było o coś mniej interesującego), no i szokujący temat - snuff czyli filmy, w których pokazywane jest prawdziwe morderstwo na żywo.
A wszystko to napisane strasznie. Nie doszukałam się również humoru, chwalonego na okładce.

Ja teraz współczuję.
Bo za mną jest w kolejce osiem osób :)
Osiem osób przekona się boleśnie, że ostrzyło sobie pazury na totalny bzdet.

Początek:
Koniec:

Wyd. Księży Młyn, Łódź 2019, 211 stron
Z biblioteki
Przeczytałam 19 lipca 2020 roku


W niedzielne popołudnie córka odważyła się wyjść ze mną z domu, pojechałyśmy na rowerowy spacerek. Blisko trasy, po której dziesiątki lat jeżdżę - a jednak nigdy nie odboczyłam (no bo jak, z tramwaju?). Więc nie wiedziałam, że jest tam:
- po pierwsze samolot (no, samolot.. szybowiec może?)
- po drugie biblioteka jakowaś
- po trzecie koło wejścia do jednego z bloków taki oto obrazek:
Możliwe, żeby to był Boy Żeleński? Następnego dnia po sławetnym ślubie w Łagiewnikach Boy i jego dziewice konsystorskie cały czas na myśli, może się zasugerowałam :)