niedziela, 29 kwietnia 2018

Rudolf František Vojíř - Kluci z libeňského ostrova

Uff, zdążyłam w kwietniu choć jedną po czesku książkę przeczytać :) Moje postanowienia coraz częściej spełzają na niczym. Gdy wracałam w sierpniu z Pragi z masą czeskich filmów, mówiłam sobie, że co tydzień jeden obejrzę... akurat... no nie udaje się.
Tłumaczę sobie, że nic na siłę, no nie dam rady zrobić wszystkiego, co bym chciała, nie skicham się przecież :)
Dwa razy w tygodniu kończę pracę o 20.00, raz wracam o tej samej porze z powodu kursu czeskiego. Jest już wtedy za późno dla mnie na oglądanie filmu, nie mogłabym usnąć. Co drugi weekend jadę do taty. No to co mi zostaje?
Kiedyś wszystkie weekendy będę miała wolne... ale im później, tym lepiej...

Tę książeczkę nabyłam online w ciemno, po tytule :) który oznacza "Chłopcy z libeńskiej wyspy". Libeň to dzielnica Pragi, kto czytał Hrabala ten wie.
Nie była tania, wyszło prawie 25 zł, ale to rzecz przedwojenna, potem już nie wznawiana, więc cena jest, jaka jest.
Nawiasem mówiąc, ciekawa sprawa - nigdzie w książce nie ma daty wydania! Tę podają jedynie internety. Za to jest adres drukarni - i to w "moich" okolicach, ul. Jaromírova 21 czyli Nusle. Coś mi się wydaje, że zapiszę do kapownika, żeby tam podejść i zobaczyć, co jest pod tym adresem dzisiaj. Wiem, mogłabym wrzucić adres w google maps... ale to nie to samo :)


Jest to literatura przygodowa dla młodzieży. Grupa chłopców, zainspirowana słowami nauczyciela, który zachęcał ich do czynienia dobra i tępienia zła, zakłada spółkę. Na początek chodzi o wzajemną pomoc i wspólne spędzanie czasu, ale wkrótce nadarza się okazja do wykazania się umiejętnościami śledczymi :) Bowiem chłopcy wpadają na trop podejrzanych cudzoziemców.

Akcja powieści rozgrywa się w trójkącie między Libnią, Vysočanami a Prosekiem. Oczywiście dziś te tereny wyglądają zupełnie inaczej.
Zerknęłam do najstarszej mapy Pragi, jaką posiadam, z 1979 roku, z czasów komuny. Szczęśliwie mi się uchowała z dawnych lat (jak to dobrze nic nie wyrzucać, nigdy nie wiadomo, co kiedyś pokochamy) i kiedyś znajdę czas, żeby prześledzić zarówno rozwój miasta, jak i zmiany nazw ulic :)


To jest fragment tej mapy z libeńską wyspą, która jest tak naprawdę półwyspem. Tam chłopcy zbierali się na posiadówki.
Z przykrością muszę wyznać, że tam nie byłam. O krok tak, ale na samej wyspie nie. I już bym leciała, ale plan na majowy pobyt w Pradze jest tak napięty, że wątpię, abym tym razem dała radę.
Tymczasem zajrzałam na hasło na Wiki i znów odkrycie - tam właśnie toczy się akcja komedii Jan Hřebejka z 2008 roku zatytułowanej U mě dobrý, a opartej na twórczości zmarłego niedawno Petra Šabacha. Więc znów inspiracje filmowo-literackie :) I tak w nieskończoność!
I krucafuks ja ten film mam!
No, dobra. Jak mi się dziś uda przy niedzieli, to obejrzę :)
/mówię "jak się uda", bowiem chyba wybiorę się na świąteczny dyżur do przychodni, a tam to i parę godzin można spędzić w kolejce/
I już plany uległy zmianie. Żizń :)

Ale ale - wrócę jeszcze do książki. Chyba trochę rozumiem, dlaczego nigdy jej nie wznowiono. Otóż w charakterze przestępców - szpiegów przemysłowych występuje dwóch Chińczyków (którzy czasem są nazywani Japończykami... czy tam na odwrót). To były czasy kryzysu, lata trzydzieste, i fabuła tutaj jest oparta na pomyśle, że przyjeżdżają cudzoziemcy wykradać tajemnice produkcji czeskiego kolorowego szkła, żeby je robić taniej u siebie i zalać rynki, a biedni Czesi popadną w jeszcze większą biedę.
No i niestety, taka książka wtłaczała w głowy młodzieży, że cudzoziemiec = zło.

Są i dość poetyckie fragmenty. Opisy, gdy zapada wieczór. Jakżeż - znowu - różna ta Praga sprzed 80 lat od dzisiejszej! "Nad miastem rozjarzyły się pierwsze światła. Dalsze okolice ciemniały. Tylko w kotlinie między Żiżkowem a Petrzinem rozlało się morze białych świateł ulicznych." A na przedmieściach ciemno.

Początek:
Koniec:


Wyd. Vojtěch Šeba Nakladatelství, Praha 1934, 117 stron
Z własnej półki (kupione w antykwariacie Anděl w internecie 9 listopada 2017 roku za 144 korony)
Przeczytałam 29 kwietnia 2018 roku

piątek, 27 kwietnia 2018

Józef Jan Balwierz - Od Krakowa do Brazylii


Coś mi się wydaje, że zaczynam nadrabiać zaległości ;)
Odpukać!
Bo minie!
W sensie, że czytam rzeczy kupione wieki temu i odstawione na półkę, choć niby z zakresu mych zainteresowań - patrz cracoviana.
Śmiem to mówić, bowiem to już druga książka z tej dziedziny w tym miesiącu. Aj waj.
No ale żarty na bok, obie są wspomnieniami, choć ta poprzednia czyli Nie całkiem zmyślone ma bardziej literacką formę.
Tu natomiast mamy do czynienia z autentyczną opowieścią o kolejach życia krakowianina, który wylądował w Brazylii i zdaje z tego relację bez literackich ozdobników. Jest w końcu różnica - Sulikowski to dziennikarz i krytyk literacki, a Balwierz - "zaledwie" inżynier.


Swe wspomnienia Balwierz spisał (a w każdym razie wydał) jako siedemdziesięciosiedmiolatek. Miał więc już do podsumowanie dość długie życie. I życie ciekawe. Poczatki były dość skromne, jako syna kolejarza z Prokocimia, ale od najmłodszych lat autor rozumiał wagę wykształcenia, podobnie jak jego przyszła małżonka. I to nie tylko wykształcenia formalnego, ale zdobywania cały czas rozmaitych umiejętności, bo przecież nigdy nie wiadomo, co się w życiu może przydać.
To na pewno zwróciło moją uwagę.
Para bohaterów doszła do wszystkiego - a przez wszystko rozumiem dostatnie życie bez problemów finansowych i możliwość uprawiania hobby, jakim stały się bliższe i dalsze podróże - wyłącznie własnymi siłami. W odpowiedniej chwili młodzi ludzie zdecydowali się na emigrację czyli krok, który musiał być niełatwy, porzucić wszystko, rodzinę, ojczyznę (a przez ojczyznę nie rozumiem taniego patriotyzmu, tylko cały bagaż kulturowy, jaki się za sobą niesie, włącznie z językiem) i ruszyć w nieznane - to nie mogła być łatwa decyzja...

Ale ale. Wcześniej jest rozdział traktujący o czasach okupacji i szczerze mówiąc z lekkim zdziwieniem czytałam o tym, jak Irka czyli przyszła żona wyjechała do pracy do Wiednia, a bohater podążył za nią... jakoś inaczej sobie ten okres wyobrażałam :)

Podczas lektury miałam wrażenie obcowania/słuchania gawędy kogoś znajomego. Spodobało mi się to zgrane małżeństwo, widać, że kochające i rozumiejące się. Kwestię, czy dzieci nie mieli z wyboru czy z konieczności, autor pominął. Przyznam, że przez długi czas czekałam, że "coś się urodzi" w tym względzie :)
Tak więc państwo Balwierzowie mogli poświęcać każdą wolną chwilę na życie towarzyskie lub na podróże.
Właśnie. Jedynym minusikiem, jaki bym dała tej książce, to za dużo informacji typu przewodnikowego, no ale cóż - skoro autor tym żyje :)
Więc - całkiem sympatyczna lektura.

Początek:

Koniec:

Wyd. Wydawnictwo Literackie Kraków 1996, 306 stron
Z własnej półki
Przeczytałam 23 kwietnia 2018 roku

wtorek, 24 kwietnia 2018

Milan Kundera - Nieznośna lekkość bytu


Mam kłopot z tą książką, kłopocik taki.
Byłam święcie przekonana, że czytałam ją w studenckich czasach.
Ale okazuje się, że przekład jest z 1985 roku, a sama powieść powstała zaledwie rok wcześniej.
To już nie wiem.
Zwłaszcza, że w trakcie czytania nic mi się absolutnie nie przypominało (choć to też niewiele znaczy).
Więc chyba jednak nie, nie znałam do tej pory?
Aż mi się wierzyć nie chce.


I na początku ciężko jakoś szło, nie mogłam się wciągnąć. Ale jak już poszło, to poszło :)
I zachwyciło.
I pokazało, że ta lekkość bytu nieznośna, dziś już prawie przysłowiowa, tak używana i nadużywana, rozumiana była przez mnie dość opacznie.
I skorygowało moje myślenie dotychczasowe, że Czechom za komuny to się w sumie tak raczej upiekło (a przecież czytałam Hrabala). Tłumok jestem i tyle.

To chyba pierwsza prawdziwa powieść od roku, którą przeczytałam, poza jakimiś drobiazgami - i miałam szczęście, że na nią właśnie trafiłam. Rzecz świetna.
A jak trafiłam?
Mamy się spotkać w Pradze z przyjaciółką, więc wstępnie omawiałyśmy, gdzie możemy się wybrać na spacer, pomyślałam, że spodoba im się widok z Petrzinu, a będą blisko mieszkać. I tu ona:
- To tam na Petrzinie zdaje się bohaterka Kundery miała zostać zastrzelona.
???
Już nie było odwołania, musiałam pójść do biblioteki :)

A teraz myśli. O życiu, o roli przypadku, o zbiegach okoliczności, o tym, na ile sami o sobie decydujemy.

Początek:

Koniec:

Wyd. W.A.B. Warszawa 2014, 379 stron
Tytuł oryginalny: Nesnesitelná lehkost bytí
Przełożyła: Agnieszka Holland
Z biblioteki
Przeczytałam 17 kwietnia 2018 roku

piątek, 20 kwietnia 2018

Francesco M. Cataluccio - Czarnobyl

To była ta chwila zapomnienia w Taniej Jatce. Gdy się dostrzega niskie ceny, traci się z kolei z pola widzenia własne półki... czyli brak miejsca dla nowych nabytków. Z chwilą, gdy skoncentrowałam się na czeszczyźnie (przesadnie), absolutnie nie ma już miejsca dla niczego innego.
Całkiem niedawno robiłam dla tych moich praskich wydawnictw miejsce, usuwając/przesuwając inne (te odeszłe w cień). Skończyło się dwoma stosami na podłodze, które miały zostać zlikwidowane przed świętami, potem zaraz po świętach... no i stoją.
Bo w czym problem?
Kiedyś za nie zapłaciłam przecież i teraz głupio mi tak po prostu wynieść. Że niby powinnam choć część tych pieniędzy odzyskać. Taka gupia.
A tu jeszcze mnie Magda/Dziopa z Podgórza podkusiła - sprzedaj na allegro! Tia. No to część obfociłam, ale na allegro wstawiłam może z pięć (bez rezultatu oczywiście), a reszta czeka. A jak pomyślę, że ktoś kupi i będę musiała pakować-iść na pocztę-stać w kolejce... no to się pukam w głowę.
I dalej leżą.


A tymczasem, jak wspomniałam, wdepłam do tej Taniej Jatki i wyszłam z reportażami.
Na "Czarnobyl" skusiłam się z dwóch powodów: raz, no bo Rosja, dwa, bo Cataluccio. Którego już przecież znam i to z dobrej strony - pisałam tu o jego "Jadę zobaczyć, czy tam jest lepiej".
Tym razem jednak rozczarował mnie.
Mało Czarnobylu w Czarnobylu (powinnam jednak zaopatrzyć się w "Czarnobylską modlitwę" Aleksijewicz raczej), a co gorsza - znów ta koncentracja autora głównie na poszukiwaniu śladów własnej nacji. Czyli połowa książki traktuje o Żydach w Czarnobylu kiedyś tam, dawno temu. Nie umiało mnie to zainteresować.
Ciekawsze było opowiadanie o doświadczeniach Cataluccio ze służbą wojskową czy epizod polski, bo w Polsce właśnie był autor, gdy zdarzyła się czarnobylska katastrofa.
Ale nic nie było na tyle ciekawe, by zostawić jakiś ślad.
No szkoda.



Początek:

Koniec:

Wyd. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, 147 stron
Tytuł oryginalny: Chernobyl
Przełożył: Paweł Bravo
Z własnej półki
Przeczytałam 5 kwietnia 2018 roku

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Andrzej Sulikowski - NIe całkiem zmyślone

Wypatrzyłam to kiedyś w antykwariacie na półce z cracovianami i wzięłam, trochę jakby z obowiązku :)
A tu nawet dziesięciu lat nie czekało. Wypatrywałam na półkach czegoś właśnie z Krakowem w tle, zdjęłam to, ale z myślą, że chyba nie dam rady - ta Santa Ecclesia na samym początku mnie przeraziła.
Ale skoro czytuję Tygodnik Powszechny (częściej kupuję niż czytam, niestety... kolejne numery się gromadzą, a czasu brak) to zobowiązuje :)


Minęło zaledwie dwa tygodnie od przeczytania książki, a ja już nie pamiętam. Nie pamiętam, co mi się w niej dokładnie spodobało, co zachwyciło, co nie podeszło.
Może to ostatnie akurat wiem - autor pisze wszak z określonych pozycji, będąc osobą wierzącą, nie tak zwyczajnie, jak wszyscy, co do kościoła w niedzielę idą i na tym koniec, ale osobą MYŚLĄCĄ nad swoją wiarą, walczącą z pokusami niewiary. O, może gdy pisał o szkolnych czasach, tym zwyczajowym okresie buntu przeciwko wszelkim dogmatom, był mi bliski. Choć cały czas rozumiałam, że to było coś przejściowego u niego, że on na łono wróci.
Co oczywiście każe myśleć, że ci, którzy nie wrócili (jak ja) - są niedojrzali. Że zabrakło u nich przemyślenia pewnych spraw, przewartościowania.
Ale tak - wiara, Kościół, to jedno. Zwykłe codzienne życie za komuny, to drugie.
To mnie najbardziej interesowało.
Dość ponury to obraz.
Ale malowany przez człowieka na poziomie intelektualnym niewątpliwie wyższym od sławetnych państwa Sienkiewiczów.
Zresztą, Sulikowski jest starszy ode mnie, więc więcej wówczas widział, rozumiał i przeżył. Dla mnie komuna to dzieciństwo, szkoła, studia. Czas, w którym o wszystkim myślą rodzice, nie zwykłe życie, w którym trzeba się borykać z wszelkimi przeciwnościami.
Chyba miałam szczęście...

Wracając do Sulikowskiego. Kilka sylwetek, nakreślonych w osobnych rozdziałach, zrobiło wrażenie. Poetyckich, w pewnym sensie.
Ciekawa byłam, kto to w ogóle jest (był?), ten Sulikowski. Ale dopiero teraz wrzuciłam nazwisko w internety. Literaturoznawca. Porzucił Kraków dla Szczecina. Porzucił KUL, porzucił Tygodnik Powszechny.
Dla mnie pozostanie autorem jednej książki.
Cieszę się jednak, że po nią sięgnęłam.
Nie było tak źle :)

Początek:
Koniec:


Wyd. PAX Warszawa 1989, 224 strony
Z własnej półki (kupione 10 września 2009 roku za 10 zł w antykwariacie)
Przeczytałam 2 kwietnia 2018 roku


NAJNOWSZE NABYTKI
Zapomniałam o nich, a są z marca jeszcze.
Miałam chwilę czasu przed pracą i weszłam do Taniej Jatki, tak się to skończyło.