Niedawno wymieniłam swój obśląprany* egzemplarz z 1989 roku na niewiele nowszy, ale stanowczo w lepszym stanie - czyli ten tu właśnie widoczny.
* podkreśla mi wężykiem ten wyraz, ale co, on istnieje, przynajmniej w moim słowniku mózgowym 🤣
Poprzedni Klin był małego formatu, ten jest normalny, więc nie mogę go dać na miejsce poprzedniego (niska półka) i sprawa wymaga pomyślunku oraz wyszukania, gdzie są inne Chmielewskie takie właśnie większe, żeby je zgrupować. Wiecie co, ja chyba spróbuję policzyć, ile metrów bieżących ścian powinnam mieć (w nowym mieszkaniu, którego mieć nie będę), żeby wszystko poukładać w jednym rzędzie i sensownie. Takie marzenie z gatunku kompletnie nieziszczalnych 😍
Na razie jednak donoszę, że skoro nie wiedziałam, gdzie teraz nowy Klin upchnąć, to go na początek przeczytałam. Bo okazuje się, że odkąd mam ten blog, Klin nie był w robocie. Czyli co najmniej od 20 lat (bo blog jest od 2010 roku, ale spisałam w nim książki przeczytane od 2006). Czas był więc najwyższy, bo co by nie mówić o późnej Chmielewskiej, ta wczesna była świetna.
Joanna jest zakochana w pewnym panu, który co prawda przyjeżdża do Warszawy, ale jakoś nie spieszy mu się ze spotkaniem. Bohaterka dzwoni więc do przyjaciółki, żeby ta zatelefonowała do hotelu i upewniła się, że ukochany tam jest. Przyjaciółka się trochę wzdraga, a tu do rozmowy włącza się nieznajomy o bardzo miłym głosie i proponuje swoje usługi, a w ogóle to uważa, że klin trzeba wybić klinem. Joanna, jako że jest wariatką podatną na każde szaleństwo, zgadza się z nim spotkać. No i się zaczyna, bo pan jest bardzo tajemniczy, a ona musi każdą tajemnicę wytropić, to chyba jasne 🤣
Mnie się nigdy nie zdarzyło, żeby do rozmowy włączył się ktoś trzeci, ale ponoć tak bywało, coś tam przeskakiwało na łączach. Mieliście taki przypadek?
Teraz dumam, czyby nie obejrzeć filmu (Lekarstwo na miłość), który co prawda znam, ale przecież jest tam Łapicki i Jędrusik i w ogóle stare czarno-białe klimaty, więc może powtórka?
A tu cymesik 😂 Przeczytajcie na dole strony o herbacie! Aż sprawdziłam, z którego roku pochodzi pierwsze wydanie Klinu - no cóż, to był 1964. I debiut Chmielewskiej, okazuje się.
Początek:
Koniec:
Wyd. INTERART, Warszawa 1993, 160 stron
Z własnej półki
Przeczytałam 17 listopada 2025 roku
Dziś rano w budce (położyłam zdjęcie, żeby było wygodniej przeczytać tytuły na grzbietach):
Pomyśleć, jak się teraz ludzie (chyba kobiety głównie) przejmują jakimś tam ślubem, jak się miesiącami /latami przygotowują do tego najpiękniejszego dnia w życiu, w głowie mi się to nie mieści!
Tymczasem do budki nie powinnam zaglądać, bo już w środę rano córka mi zapowiedziała, że nie śmiem do końca tygodnia przynieść żadnej książki 😁 Ale co mi tam zakazy! Skoro o tym, co w budce znaleźć można, oto mały przegląd, dość przypadkowy, bo nie zawsze pomyślę, żeby zrobić zdjęcie.
Talerze znacie, bo je zabrałam i jemy na nich 😁
Gry są bardzo często. Ostatnio gdzieś czytałam o tym, że pewne małżeństwo scalają jedynie planszówki. I tak się zastanawiam - no bo mnie planszówki kojarzą się jedynie z rzucaniem kostką i przesuwaniem pionków w przód lub w tył czyli nuuuda, panie. Ale może teraz są inne rodzaje gier?
Spożywcze też się trafiają 😉 Niedawno zabrałam i wsypałam w domu do słoika przyprawę o nazwie zatar i - nie mam pojęcia do czego jej użyć...
A Mały książę był po śląsku!
Książka z kodami pocztowymi kojarzy mi się z Fabryką, bośmy tam też ją mieli i nieraz szukali jakiegoś adresu, nawet wtedy, gdy już internet szybko podpowiadał. Ciekawe, czy w końcu wyrzucili...
Śnieg! Śnieg pada! Nie rozumiem, skąd u mnie (i chyba nie tylko u mnie) ten zachwyt i ta radość 😂 Ale w pierwszy taki dzień to zrozumiałe, prawda? W mieście od razu błocko, wiadomo... Byłam znów na pobraniu krwi i jakimś cudem nie rozbolała mnie głowa, magia zimy 😂














Herbatę w szklankachpamiętam, na szczęście nikt w domu nie lubił saszetek. U nas wciaz 24C, nie chcę śniegu.
OdpowiedzUsuń