wtorek, 22 września 2020

Lucyna Legut - Piotrek zgubił dziadka oko...

Pani Legut nie rozczarowuje, bardzo mi się ta książka podoba (tylko wydanie nie, ale one wszystkie takie brzydkie). 
Zabawne historie z życia pary teatralnych aktorów z Wybrzeża i ich dwóch synów, na początku 10- i 12-letniego. Rodzinka mieszka w jakiejś kamienicy - Domu Aktora, gdzie zmorą chłopców jest stara sąsiadka. Nie wiem, w jakim to czasie się dokładnie dzieje, ale mają już telewizor, więc może lata 70-te? Z drugiej strony prymitywne warunki, wspomina się na przykład o wspólnej toalecie w korytarzu, nie bardzo też zrozumiałam, czy mama gotuje w pokoju (w sensie, że nie ma osobnej kuchni) - no, teraz to dość popularny trend w budownictwie 😎 A chłopcy śpią w jednym łóżku.
Rzecz jest napisana z punktu widzenia obu chłopców i jest inteligentnie ironicznym spojrzeniem na dorosłych.

Cały czas się zastanawiam, na ile autorka czerpała z własnych przeżyć. Wiem już, że była właśnie teatralną aktorką, że miała jakiegoś męża, ale o dzieciach nic nie wiem. Na Wikipedii jest zdjęcie grobu, gdzie pochowana jest też matka z poprzedniej książki. O teatrze mowa jest głównie w kontekście ojca Wielkiego Artysty, gnębionego przez dyrektora, bo niezdolnego do podlizywania się, w przeciwieństwie do innych kolegów. Matka niby też musi wieczorem do teatru, ale o tym się w sumie nie mówi, głównie - jak to matka - musi się zajmować domem, dziećmi, a przede wszystkim neurotycznym mężem...
Lubię zarówno książki jak i filmy o rodzinie, więc to coś akurat dla mnie 👍

Wypożyczyłam od razu trzy części, a przy robieniu zdjęć na bloga okazało się, że ta trzecia jest czwartą, co wyjątkowo było napisane na stronie tytułowej. Co gorsza internety jakby nic nie mówią (albo ja źle szukam) na temat kolejności poszczególnych części, bo jest ich jeszcze więcej. W końcu ustaliłam, która jest trzecia po dacie wydania i udałam się po nią na Rajską. A miałam nie pożyczać!

Początek:
Koniec:

Wyd. Akapit Press, Łódź - chyba 1997, 221 stron
Z biblioteki
Przeczytałam 20 września 2020 roku



Taka sprawa mi się wydarzyła w niedzielę. 
Już przy poprzedniej zmianie pościeli zauważyłam jakieś plamy na ramie łóżka. Ale lubię, jak się wszystko u mnie odleży, więc zapisałam do PLANU NA JESIEŃ, żeby z tym zrobić porządek. No i gdy w niedzielę zmieniałam pościel, zdjęłam materac. A plamy i na ramie i na nim, pod spodem. Takie jakieś rdzawe, diabli wiedzą, co 👀
Materac miał już swoje lata, niewiele mniej niż moja córka, co wiemy ze zdjęcia w albumie, gdzie ona na tle tegoż występuje ze smoczkiem w buzi :) A był ci on kokosowy. 
Ja po prostu bałam się uchylić pokrowiec, żeby zobaczyć, co tam się dzieje w środku! Wiadomo, że potem się nie odzobaczy i będzie mi się w nocy śnić! 
Zadzwoniłam po chłopa i wynieśliśmy to przed klatkę (akuratnie dzisiaj zbierali gabaryty). No i zostałam z pustym łóżkiem.
No, na szczęście nie tak całkiem pustym, bo moja mama, bardzo podatna na reklamę, kilka lat temu zobaczyła w jakimś kobiecym piśmie, że materac z gryki jest bardzo prozdrowotny i dawaj, kupiła mi go. 
Jak przywieźli, położyłam go na wierzchu tamtego, żeby mamie przykrości nie robić, no bo cóż. Ale obiecałam sobie, że jak już mamy nie stanie, to go zaraz wyrzucę, potrzebne mi to jak dziura w moście. 
Oczywiście, gdy mama odeszła, zrobiło mi się głupio - jak to teraz wyrzucić, to zdrada jakaś będzie. 
No i mam do tej pory, tak że sobie na nim pościeliłam, ale to oczywiście nie nadaje się do spania samodzielnie, jest małe, niskie, no twardo jak cholera - akurat na przebidowanie paru nocy, nie więcej. 
Ha ha, a wieczorem, już w łóżku (czytaj: łożu tortur) oglądam stary radziecki film, bohater dostaje przydział na pokój w komunałce i oto scena, gdy budzi się po pierwszej nocy na nowym mieszkaniu ...
No, myślę sobie, on był bardziej zadowolony ode mnie, bo taki wesoły i pogodny 😁
Problemik z kupnem nowego materaca jest taki, że łóżko ma 196,5cm, a materace mają 200cm. 
Ale dowiedziałam się już wczoraj, że sklep, gdzie dzwoniłam, ma na stanie taki na 190cm (nie wiem, czy chcę mieć dziurę) albo można zamówić, jaki się chce. 
Ho ho, jakież to my mamy luksusy teraz! 
Ale pan mówi, żeby przyjechać i wypróbować na twardość/miękkość, przede wszystkim. Wycieczka rowerowa mnie czeka, fuj! 
Jest jeszcze drugi problemik. Ceny tych sprężynowych zaczynają się od tysiaka. 
Cholera jasna! 
Ale tę kwestię może rozwiąże pewna propozycja... o czym następnym razem.

5 komentarzy:

  1. Witam. Ze wszystkich rozdziałów najbardziej podobał mi się ten o zjeździe kolezenskim. Tę sytuację mogę sobie doskonale wyobrazić. Może to trochę przypominać slawetne kolazenskie zjazdy organizowane pod egidą portalu Nasza Klasa czy jakoś tak. Pozdrawiam. Teresa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja lubię ten o pobycie u ciotki Dzidzi :)
      Zjazdy koleżeńskie to w ogóle jakaś abstrakcja dla mnie i raczej bym się nie pisała na uczestnictwo w takowym :) Lepiej zachować miłe wspomnienia ze szkolnych czasów...

      Usuń
  2. O ile wiem, to autorka portretuje siebie jako Paluch-Rogalską właśnie, a nie matkę synów. Jeśli dobrze pamiętam, to opisywała to w biograficznej "Zacznijmy od pomidorów...".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, no widzisz... o "Zacznijmy od pomidorów" też Józefina wspomniała, aczkolwiek, że dość niesatysfakcjonująca jako biograficzna :)
      Na tyle mnie ta Legut zajęła, że poszukam.

      Usuń
  3. Nie słyszałam o tej książce Muszę popytać w bibliotece, bo biografie to jest to, co tygryski lubią najbardziej. Teresa.

    OdpowiedzUsuń