poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Astrid Lindgren - Dzieci z Bullerbyn

Zorientowałam się, że już parę ładnych lat nie zajrzałam do moich ukochanych Dzieci z Bullerbyn. No jak tak można! Zafundowałam więc sobie kolejną rozrywkę (po Doncowej) i przez kilka dni odczytywałam po kawałku, żeby się za szybko nie skończyło.
Kto nie zna Dzieci z Bullerbyn!
... otóż są tacy. Moja psiapsióła z Włoch na przykład nie zna. Sprawdziłam we włoskiej Wikipedii - książka była u nich tłumaczona. Ale najwidoczniej takiej popularności jak u nas nie osiągnęła, Paola nie słyszała w życiu tytułu. Czy zaś byłoby moje dzieciństwo bez tej książki - nie wiem, nie umiem sobie wyobrazić. Czerpało się z niej wiedzę o skandynawskich krajach, o dywaniczkach z resztek :) o obchodzeniu Gwiazdki, o egzotycznym łowieniu raków, o budowaniu grot w stogu siana, o szkole jednoklasowej, gdzie nauczycielka mieszka w pokoiku na piętrze, o świętowaniu nocy świętojańskiej, o pieczeniu pierniczków, o zbieraniu zakładek do książek, o spędzaniu czasu z dziadziusiem... ach, o wszystkim, co potrzebne do szczęśliwego dzieciństwa.

Moim ulubieńcem był od zawsze Lasse. Zarówno wtedy, gdy jako przyszły inżynier projektował budowę pagórków, które będą się obracały - żeby zawsze schodzić z górki (pewnie pod jego wpływem marzyłam o tym, żeby w drodze do szkoły - po płaskim - było coś w rodzaju ruchomego taśmociągu, tylko stanąć na nim i już nie trzeba przebierać nogami), jak i wtedy gdy rozbierał się do noga i grał na grzebieniu, żeby udawać Wodnika czy gdy mówił Fe, jak słońce świeci. Szczęśliwa Britta, dla której Lasse był przeznaczony! Ja bym go chciała za męża!

Tom składa się właściwie z trzech powieści, pięknie ilustrowanych przez Hannę Czajkowską:

Ach, te książki z dzieciństwa. Dokładnie pamiętam straszliwe wydarzenie, gdy raz mama zabrała mi za karę za jakieś "przestępstwo" książkę, którą dopiero co dostałam na imieniny czy pod choinkę. Był to zbiór legend mazurskich i warmińskich Dar Królowej Róż, pamiętam, że była tam taka opowieść o Kłobuku straszna. Chyba sobie niedługo przypomnę, bo do niej od dzieciństwa nie zaglądałam. Więc mam schowała mi tę książkę - i uraz o to czuję do dziś!


Początek:
i koniec:

Wyd. NASZA KSIĘGARNIA Warszawa 1971, wyd. V, 389 stron
Tytuł oryginalny:
Tłumaczyła: Irena Wyszomirska
Ilustrowała: Hanna Czajkowska
Z własnej półki
Przeczytałam 5 kwietnia 2014


NAJNOWSZE NABYTKI
Z allegro przyszły trzy radzieckie powieści.
Na Panową w jakimś porządnym stanie polowałam już od dawna, więc wreszcie mam. Całe 5 zł.
Tyleż samo kolejna Dawydowa:
A tylko 2 zł za trzecią powieść:

A potem wyskoczyłam z pracy odebrać należność za jakąś tam usługę i nawet nie doniosłam tych pieniędzy do domu :)
Rzucił się na mnie mianowicie w przejściu ulicą Stolarską antykwariat, do którego już dość dawno nie zaglądałam na półkę z cracovianami. A tymczasem czekały trzy pozycje:
To wspomnienia profesora polonistyki UJ. Całe 25 zł, patrzcie, jak tych profesorów cenią.
Papieża mniej, bo tylko 12 zet:
A ostatnia za dychę:
Podgórskie od Podgórza - dzielnicy Krakowa :)


Donoszę również o swoim najnowszym ODKRYCIU KULINARNYM - kaszy orkiszowej. Kolega z pracy przyniósł mi trochę ugotowanej, żebym spróbowała, i zaraz sporządziłam sałateczkę:
Orkisz okazał się zjadliwy, więc został zanabyty :) Córce nie bardzo smakuje, będzie biedna :)
W sałatce bystre oko dostrzeże seler naciowy. Ponieważ zostało go jeszcze dużo, został spożytkowany do niedzielnego obiadu (schab w sosie z kaszą jęczmienną) w celu przełamania owocowego smaku sałatki ananasowo-jabłkowo-rodzynkowej. Wynik intrygujący :)
Natomiast w sobotę makaronowi z dynią towarzyszył nasz ukochany coleslaw. Ja jestem jakaś nienormalna, mogłabym zjeść całą salaterkę tej surówki :)
Wyżywam się ostatnio w kuchni, skoro już wiosna nadeszła. A musicie wiedzieć, że jestem kuchenna ostatnia noga. W życiu nie gotowałam jeszcze rosołu ani pomidorowej. Szczerze mówiąc, uwielbiam z zup głównie zalewajkę z kiełbasą, ale też nie potrafię zrobić takiej jak moja mama. Tak że surówki, sałatki to coś akurat dla mnie, mój poziom trudności. Puszki pootwierać, coś tam pokroić.



W TYM TYGODNIU OGLĄDAM
1/ film rosyjski BOMBOWIEC (Баллада о Бомбере), reż. Witalij Worobiow, 2011, fragment:

2/ film włoski CASANOVA, reż. Federico Fellini, 1976
Na YT cały film w wersji oryginalnej z napisami hiszpańskimi czyli ponownie dla amatorów-poliglotów :

3/ film czeski SKLEP PRZY GŁÓWNEJ ULICY (Obchod na Korze), reż. Ján Kadár, Elmar Klos, 1965.
Caluśki można obejrzeć, jak ktoś zna język oryginału... lub wyzna się w greckich napisach :)

A tu tylko trailer, ale za to w bardziej ludzkim narzeczu czyli po angielsku:

4/ film francuski IMIĘ (Le Prénom), reż. Alexandre de La Patellière, Matthieu Delaporte, 2012, trailer:



Na ogólne (?) życzenie zmieniłam tło czarne na białe, coby było łatwiej czytać. Nie wiem, jak ja się teraz przyzwyczaję :)

29 komentarzy:

  1. "Dzieci" to też moje dzieciństwo. Też uwielbiam i moje dzieci również. Zrobiłam taaaaaaaaaaaaaaaakie oczy, gdy nadszedł czas wspólnych lektur z dziećmi, i się okazało, że mój mąż nie zna. Byłam tak święcie oburzona, że moje oburzenie oburzyło mojego małżona. Stwierdził, że w tym czasie (2 - 3 - klasa wieki temu) nie miał czasu na czytanie. Nadrobił z synami z przyjemnością, od czasu do czasu słuchamy już rodzinnie w interpretacji Kwiatkowskiej, a jesienią byliśmy rodzinnie w teatrze:) I choć w wielkim skrócie też nam się podobało:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oburzony Twoim oburzeniem :)
      Nie zapominajmy o filmie. Cudowny radosny świat bez burz dziejowych i nieszczęść - jedyne o jakich się wspomina, to wyrywanie zęba dziadziusiowi i jak mu woda zamarzała w wiadrze w kuchni :)

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Sałatka nazywa się cytrynowa.

      Gotujemy (np.poprzedniego dnia) orkisz - jeszcze tego nie robiłam, bo ten dał mi kolega już ugotowany, mówił, że w dużej wodzie, tylko to trochę trwa; niektórzy namaczają dzień wcześniej, jak fasolę.

      Na patelnię z rozgrzanym olejem wrzucamy curry (ja dałam trochę więcej niż pół łyżeczki, bojąc się przesadzić; można też dać po pół łyżeczki kurkumy, mielonego kuminu, mielonej kolendry i kozieradki, jęli ktoś oczywiście ma takie cymesy) i po paru sekundach dodajemy orkisz i lekko solimy. Smażymy chwilę mieszając, żeby każde ziarenko było oblepione tłuszczem.

      Przekładamy orkisz do salaterki, dodajemy puszkę kukurydzy i sok z połowy dużej cytryny oraz dużo posiekanej zieleniny. U mnie córka nie chce jeść niczego z ziół poza szczypiorkiem, więc dla koloru dodałam jeszcze trochę pokrojonego selera naciowego.
      Voila'!
      Trudne nie było, prawda?

      Kolega spożywa hurtowe ilości orkiszu :) zazwyczaj dodaje do niego małe pomidorki, porwaną sałatę i nie pamiętam, co jeszcze. Ja znalazłam jeszcze przepis na sałatkę z wędzoną makrelą, soczewicą, groszkiem i ogórkiem, będę próbować. I drugą z rzodkiewką, szczypiorkiem, oliwkami i serem feta. Też będę :)


      Ja pamiętam, że Ci się podobała Ballada o bomberie i dlatego ją wybrałam na ten tydzień spośród tysiąca sześciuset (już!) :)
      Natomiast Sklep przy głównej ulicy mam na płycie z polskimi napisami, więc na greckie się nie rzucam :) Wczoraj obejrzałam, wspaniały film o tym, jak Czech Brda, zwykły stolarz, w czasie III wojny światowej przejmuje sklep należący do starej wdowy Żydówki i jakie z tego wynikły konsekwencje dla nich obojga!

      Usuń
    3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    4. O, a mnie zostało z niedzieli trochę kaszy, to zrobiłam żółtą sałatkę (kukurydza, cebulka, jabłko i majonez z kurkumą wymieszany, dla żółtości).
      Też OK, więc już postanowiłam zawsze gotować więcej kaszy :)

      Kupiłam też wczoraj czerwoną soczewicę i właśnie wygrzebuję przepisy. Zamiast książki czytać. A' propos książek. W swoim czasie - lat temu dwadzieścia będzie, albo więcej - kolekcjonowaliśmy książki kucharskie z moim ślubnym. Oczywiście kudy im tam do obecnych wydań... ale mają swój urok. Różne Kuchnie oszczędnej gospodyni, W mojej kuchni nic się nie marnuje i tak dalej :) I teraz sobie przeglądam z przyjemnością. Jak to się człowiekowi wszystko przyda, choćby po 20 latach! A jakie zakurzone!

      Usuń
  3. O kurcze, już wychodziłam z bloga, gdy dotarło do mnie, że jednak to tu mimo, że w takiej nowiutkiej i jaśniutkiej szacie. Oczy przecierałam ze zdumienia.
    Lepiej się czyta.
    Dzieci czytałam w dzieciństwie i nie wiem czy dzisiaj by mnie tak cieszyły.
    To miło, że nie tylko ja wciąż kupuję. Nadarzała mi się Panowa, ale jakoś nie wzięło mnie na nią.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka zmyłka dla stałych bywalców :)
      Jeszcze tylko zdjęcie muszę "wyprostować", bo było przystosowane do poprzedniego szablonu i teraz mi go nieco zabrakło po prawej stronie :)

      A co do zakupów - ech, znowu wlazłam na allegro i kupiłam parę :)

      Usuń
    2. Musisz zrobić nowe, duże zdjęcie, a później go obcinać tak, by było wąskie i długie.Później już przy pomocy funkcji bloggera powinno Ci się udać go wpasować.

      Usuń
    3. Ja odnalazłam to oryginalne duże zdjęcie i próbowałam przycinać, ale ciągle pokazuje się kwadrat :(

      Usuń
    4. Zdjęcie musi być prostokątne i długie.

      Usuń
    5. No dałam takie długaśne, a wąskie - a rezultat do de... ciągle zostaje kawałek po prawej stronie...

      Usuń
    6. Nie pojmuję. Mam ten sam chyba szablon na taka sobie kronika i nie miałam problemu.

      Usuń
  4. Ale niespodzianka! Jaka ulga dla moich schorowanych oczu:) Dziękuję.
    'Do dzieci Bullerbyn" mam ogromny sentyment, a przeczytaniu Twoich refleksji o powrocie do dzieciństwa, mam ochotę też wrócić do tej książki w ramach odtrutki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę koniecznie, przy najbliższej okazji, odwiedzić ów antykwariat na Stolarskiej:)

      Usuń
    2. Uprzedzam, że nie jest najtańszy :( ale też ze względu na mikroskopijne rozmiary nie może iść na ilość, tylko na jakość :)

      Usuń
  5. Pieknie tutaj u Ciebie! (i smakowicie sie zrobilo!)
    I piszesz o mojej ukochanej ksiazce z dziecinstwa. Ostatnio mialam pomysl, aby kupic wszystkie ksiazki tej autorki i przeczytac, niektorych z nich nie czytalam jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja córka powiedziała, że chyba zwariowałam:
      - To będziesz musiała zmienić nazwę na TO PRZECZYTAŁAM I TO ZJADŁAM :)
      I że nie może nawet patrzeć na te tortelloni z dynią na zdjęciu, takie były ohydne.
      Podkreślam - mnie smakowały :)

      Ja też wiele książek Astrid Lindgren nie znam. Chociażby Ronja córka zbójnika.

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Jak Mariola uruchomi swój projekt, to się może do niego dołączę i Ronję poznam :)

      Usuń
  6. Lepiej się czyta, jak jest jaśniej, a do tego piszesz o "Dzieciach...", które uwielbiam i sama nabijałam coś na trawki czy słomki, nie poziomki, bo u nas nie było, ale chyba maliny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie się zastanawiałam podczas czytania, czy to możliwe, żeby nabić owoce na trawki. Bo słomki to wiadomo :)

      Usuń
    2. Da się, tylko trzeba trzymać trawkę z obu stron, bo się maliny (nie mogą być za dojrzałe!) zsuwać. :)

      Usuń
    3. Trzeba będzie spróbować w malinowym sezonie :)

      Usuń
  7. Często do Ciebie (Pani?) zaglądam, Mamy bardzo podobne zainteresowania. Ach te dzieciaki z B. Ostatnio oglądam tylko filmy rosyjskie. Takie zboczenie (powinni mnie spalić na stosie). Balladę obejrzałam. Polecam seriale: Piotr Leszczenko, Dom z liliami, Ottepel i wiele, wiele innych. Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, bratnia duszo!!! O tym serialu Piotr Leszczenko już kiedyś wspominała Maria Orzeszkowa, ale na razie go nie znalazłam. A tamtych w ogóle nie znam. Będę szukać.

      Usuń
    2. Dom z liliami i Ottiepiel już znalazłam :) Leszczenki ciągle nie ma. Ale może kiedyś się pojawi :)

      Usuń
    3. W Ottiepieli gra główną rolę Jewgienij Cyganow - fajnie, bardzo go lubię po Piter.fm i oczywiście po Dzieciach Arbatu!

      Usuń