U mnie zastój, a tymczasem w literaturze się dzieje: jedni dostają Nobla (ha ha, a ja - w odróżnieniu od reszty czytającej Polski, Munro nie znam osobiście), inni umierają :( i to aż dwa egzemplarze w przeciągu kilku dni. Szkoda Chmielewskiej, szkoda Niziurskiego, to cała młodość, te piękne (co by nie mówić) czasy PRL-u. No dobra, zaraz dostanę po głowie, ale przecież tak to już jest, że dobrze wspominamy czasy młodości, niezależnie od tego, jak ciężkie one mogły być dla dorosłych...
Tymczasem sięgnęłam po krakowski drobiazg również z tamtych czasów, od niedawna stojący u mnie na półce,a wypatrzony oczywiście na allegro i kupiony na ślepo, ze względu na tytuł :) jak już coś jest krakowskie, to łykam bez zastanowienia :)
Kim był autor?
Internet podaje, że Jerzy Lovell (1925-1991) był znanym reportażystą i prozaikiem oraz redaktorem "Życia Literackiego". Ponoć nawet wielką postacią polskiego reportażu, godną miejsca obok Wańkowicza, Krall i Kapuścińskiego.
A kim był tytułowy Rétif? Bardzo płodnym francuskim pisarzem, którego obszerne dzieło jest nieocenionym źródłem informacji o obyczajach XVIII-wiecznej Francji, jak to można przeczytać na Wikipedii.
Tak też podchodzi do reportażu Lovell. Interesują go przemiany obyczajowe we współczesnym społeczeństwie.
Na ile można wnioskować z jednego dość cienkiego tomiku reportaży, ma Lovell kilka cech charakterystycznych. Po trosze jest to takie pogranicze między reportażem a literaturą piękną; dalej jest to reportaż społeczny; dalej - pisze o ludziach, szukając dla nich miejsca we współczesnym świecie. Jest moralistyczny, nie waha się określić swojego zdecydowanego stanowiska w danej sprawie.
Spis treści powyżej daje nam przegląd tematów, którymi zajął się Lovell w Krakowie, choć oczywiście niektóre są ogólnopolskie, jak choćby kwestia badań lekarskich, które zdaniem autora powinny obejmować wszystkich pragnących zawrzeć związek małżeński (Zanim urodzą się nieszczęsne potworki), wzrastająca liczba zawałów serca (Strzeżcie się śmierci o cichych stopach) czy oddawanie do adopcji dzieci przez samotne matki (Antymatki?)
Ale już Są takie dzielnice, Bal się nie udał czy Palę Kraków (o zagrożeniu krakowskich zabytków) są krakowskie do szpiku kości. Nawiasem mówiąc, my dzisiaj spacerując ulicami miasta i podziwiając odnowione fasady krakowskich kamienic nie zdajemy sobie chyba sprawy, że to ostatnie czasy są tak dla Krakowa przychylne, że kiedyś było inaczej, że publicyści bili na alarm, że Kraków się walił i to dosłownie.
Początek:
i koniec:
Książka ukazała się w serii REPORTAŻ PUBLICYSTYKA Wydawnictwa Literackiego:
Innych z tej serii nie posiadam.
Wyd. Wydawnictwo Literackie Kraków 1978, wyd.I, 158 stron
Z własnej półki
Przeczytałam 6 października 2013
Wynik losowania albumu MUZEA KRAKOWA
W piątkowy poranek los uśmiechnął się do Agnes. Proszę o maila z adresem do wysyłki na malgorzataka(at)gazeta.pl!
Z poduszczenia Be-el (pozdrawiam i dziękuję za sugestię) obejrzałam film SZKOLNY WALC w reż. Pawła Liubimowa z 1977 roku.
Jak to zwykle bywa ze mną i radzieckimi filmami - zachwyciłam się. Film zasadniczo adresowany jest do młodzieżowej widowni i opowiada historię miłości dwojga uczniów dziesiątej (czyli ostatniej) klasy.
Uwaga, same spoilery czyli cała historia opowiedziana! No ale nieraz już to mówiłam, notuję tu obejrzane radzieckie filmy, by móc sobie szybko przypomnieć, o czym były :) z moją pamięcią to bardzo przydatne!
Oto główni bohaterowie: Zosia i Gosza. Kończą szkołę i wreszcie nic nie będzie przeszkadzać ich miłości. Ale oczywiście jest i ta trzecia - Dina, rozpieszczona córeczka wojskowego, z nadopiekuńczą matką, która zdobędzie jej w razie potrzeby nawet gwiazdkę z nieba. Dina zakochana jest w Goszy po uszy i staje na tychże (no dobrze, niech będzie, że na głowie), by odbić Goszę Zosi - a mamusia jej dzielnie sekunduje. Tymczasem Zosia nie am wsparcia w rodzinie: jest jedynaczką, wychowaną co prawda w inteligenckim domu, ale brak w nim ciepła i bliskości, za to mocno podkreśla się konieczność zapewnienia osobistej przestrzeni, niewłażenia wzajemnie z butami w życie... do tego stopnia, że ojciec nie ingeruje nawet, gdy widzi, że u córki chłopak spędził noc. Matka bezustannie wisi na telefonie rozmawiając z kochankiem, ojciec zagryza wargi i milczy...
Dina - ta trzecia.
Brak uwagi dla córki w rodzinie Zosi symbolizuje jej czarny fartuch w dniu ostatniego dzwonka (zamiast białego, odświętnego, jak u reszty dziewcząt) - matka nie zainteresowała się, w czym córka wychodzi do szkoły w tak ważnej chwili. Ja bym na to nie zwróciła specjalnej uwagi, bo nie znam tych radzieckich obyczajów, ale przeczytałam całą dyskusję na temat filmu i to mnie oświeciło :)
Konsekwencje spędzenia wspólnej nocy są wiadome z góry. Na szkolnym balu dochodzi do decydującej rozmowy między Zosią a Goszą - chłopak nie chce brać na siebie odpowiedzialności, chce zachować wolność, bo na niej mu najbardziej zależy. I daje się pociągnąć do tańca Dinie. Z czego szybko, zbyt szybko, rodzi się małżeństwo.
Zosia tymczasem wędruje do szpitala, gdzie matka załatwia jej skrobankę, tłumacząc, że teraz najważniejsze są studia, nie może sobie zawiązywać życia tak wcześnie. Dziewczyna jednak w ostatniej chwili podejmuje samodzielną decyzję i ze szpitala ucieka. Urodzi to dziecko na przekór wszelkim namowom i trudnościom.
Nie chce jednak być zależna od rodziców. Znajduje pracę na budowie (w biurze), dostaje pokój w hotelu robotniczym, wreszcie rodzi synka. W międzyczasie jej rodzina całkiem się rozpada: matka odchodzi do jednego z kochanków, ojciec też się szybko pociesza. Gdy oboje pojawiają się przed porodówką, Zosia posyła im karteczkę - "nieźle razem wyglądacie"... ale czy sklei się to, co raz pękło?
Koniec filmu jest niejednoznaczny: Zosia spotkała Goszę, który rozstał się z Diną i chciałby zobaczyć syna - jednak nie wychodzą razem ze szkoły, gdzie odbywał się zjazd wychowanków, może jeszcze się zejdą, a może to, że Zosia odchodzi zdecydowanym szybkim krokiem, nie oglądając się już na oświetlony budynek szkoły, oznacza, że zostawia za sobą przeszłość, że miłość do Goszy, który nie zdał egzaminu, przeminęła... Zosia dorosła, dojrzała, ale mimo gorzkich doświadczeń nie straciła wiary w ludzi i pewnie znajdzie jeszcze w życiu miłość.
Główne role zagrali Elena Cypłakowa, Siergiej Nasibow i Jewgienija Simonowa. Znałam do tej pory tylko tę ostatnią, a to głównie z serialu DZIECI ARBATU, gdzie była matką Saszy Pankratowa. Tu tymczasem mogłam ją zobaczyć taką młodziutką.
A teraz sobie przeglądam filmografię Cypłakowej i widzę, że też się dobrze znamy: grała córkę kapitana w jednej z nowel filmu SZAG NAWSTRIECZIU i jeszcze w filmie MY IZ DŻAZA.
Kto go tam jeszcze pamięta ... trafiłem na niego zupełnie przypadkowo, w recenzji (?) którą popełnił Wańkowicz na okoliczność "Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię" Kąkolewskiego. Sprawia to wrażenie kółka wzajemnej adoracji :-)
OdpowiedzUsuńJa tego "Zbrodniarza" kojarzę, tylko nie pamiętam, czy z książki czy z filmu :)
UsuńNo a cóż, skoro środowisko dość jednak ograniczone...
Niestety chyba zarówno w przenośni jak i dosłownie :-)
OdpowiedzUsuńNie bądźmy złośliwi :)
UsuńRównież pozdrawiam. Ciesze się, że zainspirowałam - dzięki za te spoilery bo ja pamiętam z filmu niewiele - na pewno pozytywne wrażenie na końcu - i faktycznie tę scenę: Nieźle razem wyglądacie;)
OdpowiedzUsuńJuż sobie planuję projekcję z następnym filmem Cypłakowej :)
UsuńTak napisałaś o tym filmie, że jestem na siebie wściekła za to, że mój rosyjski porasta chwastami i prawdopodobnie zrozumiałabym co dziesiąte słowo. To coś zdecydowanie dla mnie! Spoilery nie były mi straszne, bo wątpię, czy kiedykolwiek film zobaczę, ale nawet w wersji streszczonej historia poruszająca.
OdpowiedzUsuńLirael: Mój też porasta, a właściwie już zarósł. Szkoda że za moich czasów szkolnych nie był Internetu. Rosyjski był z czytanek i podręczników tylko. I tak mój rosyjski umarł śmiercią naturalną. Co do filmów radzieckich/ rosyjskich - wśród moich znajomych odzywa się czasem nuta nostalgii za czymś starym co było - i za czymś innym co jest teraz w nadmiarze. Uśmiałam się oglądając Moskwa nie wierzy łzom, gdy człowiek z ulicy przychodzi do obcego mieszkania - od razu zaprasza się go domu, do kuchni, sadza na siłę przy stole, stawia przed nim talerz. Na Zachodzie to jest nie do pomyślenia:)))) Taka mentalność chyba nam Polakom jest bliższa niż to umawianie się z kalendarzem z najbliższymi przyjaciółmi - bez takiej spontaniczności. Zaczęłam oglądać te filmy chyba też ...z ciekawości. A Autorkę będę podglądała - chociaż sobie poczytam spoilery:)))
OdpowiedzUsuń~ Be.el
UsuńTeż bardzo tego żałuję, no i jeszcze zazdroszczę telewizji z dziesiątkami programów w różnych językach. :)
Z rosyjskim żal okropny, bo w szkole było go sporo (2 lub 3 godziny tygodniowo), nauczycielki też miałam bardzo dobre, wymagające ale sympatyczne, i to wszystko po prostu rozwiało się we mgle. :( Kiedy próbuję mówić po rosyjsku, przychodzą mi do głowy słowa angielskie i włoskie, w ogóle robi się dziwny miszmasz.
Filmów szkoda, bo na przykład "Szkolny walc" to musi być prawdziwe cudeńko, ale i literatury w oryginale, a już zwłaszcza poezji.
Dziewczyny, to co piszecie o zarastaniu chwastami - było też moim udziałem. To, że sobie rosyjski odświeżyłam, spowodował przypadek i bardziej ciekawość (czy mi się uda) niż determinacja... a potem już wciągnęło i to - myślę - na całe życie :)
OdpowiedzUsuńNie wymagało to zresztą wiele pracy, samo się właściwie przypomniało :)
Oczywiście łatwiej jest czytać niż oglądać filmy, jednak język mówiony zawsze będzie trudniejszy... ale dla chcącego nic trudnego!
Lirael - mnie też przychodzą do głowy słowa z innych języków, gdy usiłuję coś po rosyjsku zwerbalizować :) no nie mówię wcale... Z drugiej strony nie mam takich okazji. Owszem, nieraz słyszę na ulicy rosyjskich turystów, ale przecież nie będę ich zaczepiać :)
Też bardzo zazdroszczę młodym tych możliwości, jakie oni teraz mają, z internetem czy kablówkami. I wyobrażam sobie, jaką byłabym poliglotką, gdybym za młodu takie możliwości miała...
Be-el: takie sceny z otwartością ludzi na obcych są na porządku dziennym w radzieckich filmach... i płakać nieraz mi się chce, gdy pomyślę, jak to bezpowrotnie minęło. Sama miałam taki moment, że dziewczynie (Rosjance z czwórką czy więcej dzieci) poznanej na postcrossingu, z którą miałam sympatyczną wymianę i która napisała, że zawsze marzyła o zwiedzeniu Krakowa (czy tam Polski) - zaproponowałam gościnę :) ale spełzło na niczym, chyba nie ma pieniędzy na podróż.
A' propos jeszcze umawiania się z kalendarzem. Są takie dwie komedie włoskie "Benvenuti al Sud" i "Benvenuti al Nord" (Witajcie na południu i Witajcie na północy) - wzorowane oczywiście na słynnym filmie francuskim, ale zaadaptowane do włoskich realiów. W tym drugim południowiec przyjeżdża do Mediolanu, zaczyna pracę na poczcie i w pewnym momencie proponuje kolegom i koleżankom z pracy wspólne wyjście. Wszyscy wyciągają natychmiast komórki i sprawdzają kalendarze, rzucając daty w stylu 26-ego, 30-ego... a bohater mówi zdekoncertowany:
OdpowiedzUsuń- Tak naprawdę myślałem o dzisiejszym wieczorze.
:)
Dziękuję!
OdpowiedzUsuń