Lub:
Czterdzieści dwa lata.
Tyle czasu zajęło mi czytanie tej powieści.
Już wyjaśniam, w cziom dieło.
I cinque continenti była to pierwsza powieść w języku włoskim, jaką znalazłam w antykwariacie. A było to 20 sierpnia 1982 roku. Weźcie pod uwagę, że trochę inne to były czasy (i nie było wyboru) 😂
Powiem tak: tylko się cieszyć, że miałam jedynie drugi tom trylogii!
Więc znalazłam wtedy, kupiłam za 50 zł - nie wiem, ile to wówczas
było - i nawet dzielnie przystąpiłam do lektury, ze słownikiem w ręku.
I z tym słownikiem dojechałam do 39 strony, po czym poddałam się. Czy znudziła mnie sama powieść czy też wyszukiwanie słówek - tego już nie mogę pamiętać.
Teraz, po tylu latach, postanowiłam zamknąć taką klamrą cały ten czas związany najpierw z nauką, a potem z pracą. Tak, wyciągnęłam z bardzo zakurzonej półki I cinque continenti (bo cały czas je miałam ze sobą, gdziebym nie mieszkała) i powiedziałam sobie, że żadnej innej książki nie będę czytać, dopóki nie przemielę tej.
Matko jedyna, cóż to był za koszmar! Trzech młodych milionerów z Nowego Jorku rusza samolotem jednego z nich w podróż dookoła świata. Czego szukają, co chcą znaleźć, sami za bardzo nie wiedzą, ale John Lucki, ten od samolotu, szuka prawdy. Konkretnie jest zafiksowany na punkcie śmierci - czyli życie jest bez sensu, skoro i tak skończy się śmiercią; chciałby znaleźć wytłumaczenie tego fenomenu. Jeden z towarzyszy podróży ginie podczas przymusowego lądowania w Afryce, drugi traci wzrok, ale dzielny Lucki, mimo wielu zwątpień po drodze, w końcu w Indiach osiąga spełnienie: w ekstazie rezygnuje z wszelkich dóbr i udaje się pieszo w Himalaje 🤣
Było to tak beznadziejne, że 10 stron dziennie wydawało mi się już osiągnięciem na miarę wspomnianych Himalajów. Z tym większym zdumieniem przeczytałam, że autor był dwukrotnie proponowany do Nobla (aczkolwiek zaproponować do Nobla można ponoć bardzo łatwo - każdy uniwersytecki profesor literatury może to uczynić).
Córka powtarzała mi praktycznie każdego dnia, że jestem głupia czytając toto i że okropnie marnuję czas, czyżbym go miała za dużo? I to prawda, ale jak się głupia baba zaweźmie, to jej się wydaje, że NIE MOŻE przerwać. Bo co się niby stanie? Symboliki mi się zachciało...
Wczoraj wieczorem wbrew zasadom siedziałam do północy, żeby już odwalić ostatnie strony - i czy czuję satysfakcję? Jakoś kurna nie 😂
Ale dziś dotarło do mnie, że teraz już mogę wziąć do czytania co tylko chcę, bo miałam trochę takie poczucie, że już nigdy nic nie przeczytam, że będę do końca życia lecieć po parę linijek dziennie Scanzianiego (a' propos, żeby było śmieszniej, to nie był pisarz włoski, tylko szwajcarski). Więc przynajmniej z tego się cieszę.
Chciałam jeszcze zauważyć, że na ebayu taki właśnie egzemplarz (pierwsze wydanie) jest za 40 ojrosów i właściwie ktoś mi powinien zapłacić te pieniądze ☹ Ale sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!
Koniec:
Wyd. Casa Editrice A.Corticelli, Milano 1942, 333 strony
Z własnej półki
Przeczytałam 13 grudnia 2024 roku
Dużo się działo przez te siedemnaście dni (jak na życie emeryty), ale o tym zacznę pisać następnym razem, bo by mnie noc zastała. Więc tylko o książkach. Miałam taki projekcik związany z nowymi książkami z knihobudek, ale mi się szybko znudził i została po nim tylko ta KUPA. Czyli do wyniesienia z powrotem.
Borykam się z porządkami i próbuję się pozbywać tego o owego. Na przykład tych segregatorów. Dziewięć sztuk wypełnionych przed ćwierćwieczem notatkami, wycinkami, kartkami dotyczącymi Krakowa.
Mnóstwo pracy włożonej, ale już mi to nie będzie potrzebne, prawda? A ile miejsca na półce zajmuje! Z bólem serca, ale jednak zdecydowałam się pozbyć tego ... jak to mawiała Chmielewska? Naboju?
Wyniosłam do mojej budki, z myślą, że jeśli nie materiały, to same segregatory komuś się przydadzą, a papiery sobie wyrzuci, czego oczy nie widzą... I zniknęły. Jednego dnia cztery, drugiego pozostałe pięć.
Dalej - papiery porządkuję. Straszna bieda jest z tym, że nie można tego rozłożyć w pokoju na całej podłodze, żeby tak leżało, dopóki się nie skończy segregacji. Jeden cały dzień poświęciłam i niestety odczułam skutki w postaci bólu pleców od schylania się, więc potem już z doskoku, po godzince. Rezultat: ciągle jeszcze nie skończone, właściwie niewiele już zostało, ale ZAWSZE pod koniec jest najgorzej. Pocieszam się, że jeszcze chwila i wszystko będzie w opisanych teczkach: ZUS, skarbówka, spółdzielnia, prąd, gaz, zdrowie, córka, Ojczasty - no takie tam. Sporo wyrzuciłam, trzy albo cztery razy chodziłam z wiadrem do kontenera, natomiast dalej będę się bawić z kartkami zapisanymi dziennymi notatkami, na razie odłożyłam na bok. Wiecie: co szukam tego określenia na uczucie nostalgii przy dźwięku gwizdu pociągu z oddali; to tam gdzieś musi być 🤣
Więc pozbywam się rupieci, typuję też kolejne książki do wydania (siedem!), a tymczasem zaglądam do Jordanówki, a tam starszy pan akurat przyniósł masę lekturek z angielskiego i tak to się kończy 🤔
O czy Wam chcę opowiedzieć następnym razem?
- impreza pożegnalna w pracy
- trzebienie szafy
- starania o orzeczenie dla Ojczastego
- wystawa w MCK
- wernisaż w Pałacu Sztuki
- nowa kurtka
- sprzęt grający
50 zł w 1982 roku to nie było dużo. Numer Świata Młodych kosztował 5 zł (3 numery w tygodniu, cztery tygodnie w miesiącu). Nowy tom "Pana Samochodzika i tajemnicy tajemnic" (biała seria, ta z okładkami Kobylińskiego) w roku następnym kosztował 120 złotych (miałem akurat pod ręką i sprawdziłem cenę na okładce).
OdpowiedzUsuńNie pamietam ceny, ale jakis tak w tym samym czasie kupilam slownik wloski z przekonaniem, ze zaczne sie uczyc, nic z tego do dzisiaj slownik nietkniety. Zazdroszcze ilosci ksiazek, nasze budki niby nie puste, ale nie ma co wybrac. Porzadkowanie papierow to niekonczace sie zajecie.
OdpowiedzUsuń