poniedziałek, 30 czerwca 2014

Alfred Wysocki - Sprzed pół wieku

Tytuł już trochę nieaktualny - bowiem wspomnienia te zostały wydane w 1956 roku, więc są już sprzed całego wieku :)
W każdym razie wszystkim wielbicielom Młodej Polski powinny być znane, więc kto jeszcze ich nie czytał - do biblioteki (na allegro) marsz!
O tym za chwilę, a najpierw tradycyjnie półka.
Była ona pokazywana niedawno, bo stoi na niej Syn pułku.
Tak sobie zerkam na ten regał i po cichutku myślę: czy też uda mi się zrobić na nim porządek, zanim w sierpniu przyjedzie Psiapsióła z Daleka? Nie żeby Psiapsiółę cokolwiek interesował porządek na moich półkach... ale trzeba sobie wyznaczać jakieś terminy, prawda?
Nawiasem mówiąc, Psiapsióła przyjeżdża po raz... dwudziesty. Jestem pewna, że coś tam knuje, jakiś album sporządza pamiątkowy albo coś. A mnie się nie chce za nic zabrać. Na samą myśl o grzebaniu w szufladach i poszukiwaniu starych zdjęć, a jeszcze ustalaniu dat - robi mi się słabo. Leń jestem straszny. Za to przemyśliwam, czyby jej nie zapodać projekcji Nocy i dni. Jak myślicie, obcokrajowiec zniesie Basię Niechcicową?

Dobrze, że jeszcze czytać mi się chce... ale to pewnie jest nieuleczalne :)
Sięgnęłam po staroć, wydaną w serii:
Mam jeszcze jeden tom, Paleta i pióro Pii Górskiej, ale obiecuję sobie przekopać bibliotekę w domu rodzinnym, bo a nuż coś tam jeszcze się ukrywa? Najgorsze, że nie wiem, czego szukać i mogę się tylko kierować okładką.
Edit:
Już znalazłam na biblionetce.

Zdjęcie autora, w jakie zaopatrzono wspomnienia Alfreda Wysockiego, jest... kontrowersyjne. Zobaczcie sami:
Zawsze się zastanawiam, czy fotografia powinna być aktualna, z okresu wydawania książki, czy raczej z czasów, o których książka opowiada? Tak samo ze zdjęciami nagrobnymi. Dawać wizerunek sprzed lat, z pełni sił, czy pokazać człowieka stojącego nad grobem? Jakim wolimy go pamiętać?
Tu w każdym razie chciałabym zobaczyć młodego człowieka, o którego przeżyciach, spotkaniach, znajomościach książka opowiada. Co prawda może być i tak - Alfred Wysocki kilkakrotnie wspomina, że w czasie wojny spaliła się jego willa w Warszawie - może tych zdjęć fizycznie już nie było?
Wikipedia prezentuje takie zdjęcie:
No to już wiemy, czym się Wysocki zajmował. Tak, dyplomatą był. Ale zanim został poważnym człowiekiem i statecznym żonkosiem, studiował i obracał się w kręgu Młodej Polski i różnych innych Młodych: Niemiec, Skandynawii. Fascynujące jest, jaki wówczas mały był świat: oto Wysocki wyjeżdża na studia doktoranckie do Berlina, rano po przyjeździe wstępuje do kawiarni na śniadanie i pierwszą osobą, jaką spotyka, jest... Przybyszewski! Jest rok 1896. W Berlinie liczna kolonia skandynawska odwiedza Dagny i Stacha, słucha jego fantastycznej gry na pianinie (nieprofesjonalnej, ale niezwykle oddziaływującej na zmysły), adoruje panią domu i rozprawia o nowych prądach w sztuce i literaturze. Wysocki poznaje Strindberga i inne postaci, które dziś już pokryły się patyną czasu i jedynie studenci odpowiednich filologii je znają. Współlokator autora wspomnień, Norweg Tryggwe Andersen, zaprasza go do spędzenia świąt Bożego Narodzenia w Krystianii, udają się więc razem w tę dość egzotyczną, jak na owe czasy, podróż, która owocuje spędzeniem samych świąt w latarni morskiej, uwięzieni przez sztorm :) Polak robi zresztą wielkie wrażenie na norweskich gospodarzach, śpiewając kolędę W żłobie leży.
Melodia spodobała się ogólnie. Musiałem ją powtarzać, aż w końcu nucili ją wszyscy. I tak zapewne pierwszy raz od istnienia świata na fiordach krystiańskich rozległo się nasze tak radosne powitanie Nowonarodzonego.
Przy okazji tej podróży do Norwegii Wysocki poznaje pisarza Bjørnstjerne Bjørnsona (kupiłam kiedyś jego Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza, ale mnie Marlow deczko zniechęcił do lektury) i... samego Ibsena, któremu niechcący zajmuje jego ulubiony stolik w Cafe Grand.
Humory Ibsena i jego nieuprzejmość były powszechnie znane. Aktorzy teatru w Krystianii oświadczyli, że nie będą grali jego sztuk, jeżeli on będzie brał udział w próbach. Wydawcy załatwiali z nim wszystkie sprawy listownie. Opowiadano, że Ibsen zamienia z żoną kilka słów tylko w wieczór wigilijny i w dniu ich urodzin. Poza tym zaś milczy jak zaklęty. Wielki, lecz biedny samotnik!

W Berlinie poznaje też Muncha.
Sigrid pytała go raz przy mnie, co znaczy jakiś niezrozumiały szczegół jego obrazu. On spojrzał na nią zdziwiony i po dłuższym namyśle odparł:
- Czy ja sam wiem; tak to widziałem przy malowaniu i tak namalowałem...
Mówiąc to miał minę skarconego chłopca, który nie umie lekcji. Czerwone, duże ręce schowały się skruszone w postrzępionych kieszeniach spodni,a wychudła, gładko wygolona twarz nabrała wyrazu jakiejś młodzieńczej bezradności... Czyż mogłem wówczas przypuszczać, że ten sam głodujący artysta będzie kiedyś porównywanym z Cezannem, Van Goghiem, że jego drzeworyty będą nabywane przez pierwsze muzea Europy?

Ciekawie opowiada o swojej znajomości z rzeźbiarzem Franciszkiem Flaumem - przyznam, że wcześniej nie zetknęłam się z tym nazwiskiem - któremu wyświadczył przysługę zamieszkując w jego pracowni i w zamian dyżurując na miejscu w godzinach otwartej tam wystawy. Sam Flaum udał się w tym czasie na ksiuty :) Zresztą tu też pojawiały się kobiety "dobrze obznajmione z pracownią"; jedna nawet stwierdziła, że musi ją doprowadzić do porządku i zjawiała się przynosząc w papierowej torbie szlafrok, przebierała się, "aby sukienki nie zniszczyć" i... starała się pocieszyć po wyjeździe Flauma.
:)
Ech, to cygańskie życie artystów!

Jednak większość stronic poświęconych wspomnieniom z Berlina zajmuje oczywiście Przybysz. Który ponownie pojawia się w życiu Wysockiego, gdy ten już wrócił do Krakowa. W międzyczasie zalicza pobyt w Zakopanem, gdzie uczył się do ostatniego rygorozum i gdzie poznał Stanisława Witkiewicza oraz przeżył przygodę z odczytaniem referatu na temat Konstytucji 3 Maja, stojąc na prowizorycznej trybunie, cały czas się pod nim uginającej... a prelegentowi uginał się głos :)

Epizod krakowski pominę tutaj, bo tyle jest przecież rozlicznych memuarów z tego okresu - aczkolwiek i te mają swój urok. Tetmajer, Wyspiański, Solski, Nowaczyński, Reymont, Sewer, praca w redakcji sławetnego "Życia"...
Może tylko jeszcze jeden cytat. Pewnego razu Wysocki zasiedział się w mieście, było za późno, by wracać do rodzinnych Piasków, więc poprosił Wyspiańskiego, by mógł w jego pracowni przy placu Mariackim przesiedzieć do rana. Wyspiański pisał właśnie Warszawiankę i spędził na tej czynności całą noc.
Jakoś przed szóstą złożył systematycznie zapisane kartki i odezwał się:
- No! Nareszcie skończyłem! Może pójdziemy na kawę...
Wyszliśmy. Kościół Panny Marii wyrósł przed nami szary i posępny. Tylko wieże jaśniały w liliowej poświacie zbliżającego się dnia. Boczna brama była otwarta. Nawa tonęła w głębokim zmierzchu. Przed głównym ołtarzem paliła się wieczna lampka, rzucając nikły krąg światła na stopnie ołtarza. Przez kościół przesuwały się jakieś cienie i znikały w stallach. Co chwila zapalały się tam woskowe świeczki ustawione na pulpitach i oświecały stare, pomarszczone oblicza kobiet w chustkach, kapuzach lub kapeluszach z wstążkami wiązanymi pod szyję. Ta gra świateł złocących to część twarzy lub profile staruszek, to pełzających w górę po rzeźbach stalli, była zachwycająca...


Wreszcie w 1898 roku zaplanowany wyjazd do Lwowa, gdzie Wysocki miał podjąć pracę w Namiestnictwie. Najpierw jednak postanowił po raz ostatni zażyć wolności i pojechał do Rzymu, gdzie "lunch z szklanką wina i pomarańczami à discrétion kosztował 1 lir i 20 centymów". Więc znów artyści, polska kolonia, Siemiradzki, rzeźbiarz Brodzki ze swym siostrzeńcem Antonim Madeyskim, Okuniowie. Przygoda z seansem spirytystycznym, gdzie Wysocki, projektujący wyjazd do Florencji, dowiaduje się, że do celu podróży nie dojedzie i kpi sobie z tego, zwłaszcza siedząc już w przedziale pociągu i obserwując ruch podróżnych na peronie, wśród nich kompozytora Griega z żoną. I wyobraźcie sobie, że na jakiejś małej stacyjce dostrzega tegoż Griega udającego się do miejsca "dla mężczyzn" i długo nie wychodzącego - a tu pociąg zaraz odjedzie! Wyskakuje więc na peron, biegnie do przybytku i krzyczy, że pociąg zaraz ruszy. Jakąż słyszy odpowiedź zza drzwi?
- A cóż mi to szkodzi, przecież ja tu wysiadłem.
Wraca więc jak niepyszny do pociągu, a ten najspokojniej w świecie sobie odjeżdża, razem z kuferkiem, płaszczem i kapeluszem naszego nieszczęśnika. Siemiradzki, wielki zwolennik spirytyzmu, bardzo był ukontentowany, że przepowiednia się sprawdziła :)

Do Colosseum dochodziło się krętymi, tak ciasnymi uliczkami, że kumoszki rzymskie mogły przez okno prowadzić swobodną rozmowę. W takiej uliczce objuczonemu workami osiołkowi musiało się ustępować, przysuwając się do ściany, aby go przepuścić...
Kontrast ciszy i powagi Colosseum z jego otoczeniem był wówczas niezwykły. Ledwo opuściło się owe czcigodne mury, wchodziło się od razu w inny świat, a właściwie światek ulicy rzymskiej XIX wieku, pełnej brudu, ale i romantycznego uroku. Tu bluszcz wił się po murze, tam wabiła oko jakaś pięknie kuta krata lub żelazny ornament trzymający jeszcze niedawno oliwny kaganek, oświecający wejście do domu, tu znów rozbłysły jak gwiazdy czarne, płomienne oczy Włoszki, która spoza zasłony okna spojrzała na przechodnia... Rynsztokiem płynęły nieczystości, wylewane nawet przez okna, na każdym zaś rogu uliczki załatwiali mężczyźni swoje potrzeby, co potęgowało jeszcze fetory, jakie tu stale panowały. W miesiącach letnich stawały się one nie do zniesienia. Rzymianki przestawały się krępować obecnością złotodajnych forestierów, opuszczających Wieczne Miasto zazwyczaj w maju lub najpóźniej w czerwcu. Życie rodzinne przenosiło się na ulicę. Kobiety prały i suszyły bieliznę, zawieszając ją często tuż ponad głowami przechodniów. Przed bramą ustawiały fajerki, na których gotowały makaron i smażyły na starej oliwie tak zwane frutti di mare (owoce morza), różne galaretowate gwiazdy morskie, mątwy i ślimaki, których najbiedniejszy u nas człowiek nie potrafiłby przełknąć.


Po tym rzymskim epizodzie Wysocki oddaje się pracy w lwowskim Namiestnictwie w jedenastej randze, co dawało mu "88 koron miesięcznie oraz dwa kilo świec, spory kłębek sznura, sześć piór gęsich i woreczek barwionego piasku". W czasach elektryczności ciągle bowiem obowiązywał przepis Józefa II, kiedy urzędowało się przy świecach, pisało gęsim piórem, posypywało akta piaskiem i zszywało sznurkiem. Po odbyciu rocznej praktyki Wysocki został przydzielony do redakcji urzędowej "Gazety Lwowskiej" i jako dziennikarz poznaje całe ówczesne środowisko literacko-artystyczne miasta (przejmująca opowieść o Kasprowiczu). Raz jeszcze uda mu się wychylić nosa poza granice Galicji, gdy pojedzie na dwa miesiące do Paryża.
Charakterystyczna opowieść o próbach lampartowania się, wysiadywaniu na tarasie kawiarni Rotonde i przyglądaniu się "prawdziwym francuskim studentom z ich kochankami", a więc zaspokajanie tych galicyjskich tęsknot do wielkiego świata, kontrastuje z relacją z wizyty u Reymonta, który z kolei mieszkając w Paryżu na stałe i pisząc Chłopów po obiedzie idzie do kawiarni i śmiech to mówić, ale na tych paryskich bulwarach widzę przed sobą moją kochaną wioskę i słyszę, jak Antek rozmawia z Hanką albo z Jagusią, widzę, jak jadą do lasu, orzą czy sieją, patrzę na bursztynowe pnie sosen, na wnętrze lasu zasypiającego w ciszy, na złote rżysko czy zieleń zagajników, wśród których toczą się bystre wody potoku.
Ech, ten emigrancki los. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

Zresztą innym epizodem związanym właśnie z Reymontem - a dokładnie z przyznaniem mu nagrody Nobla - kończą się wspomnienia Alfreda Wysockiego. Wkrótce po ich opublikowaniu autor zmarł.

Przedmowa:

Początek:
i koniec:


HABENT SUA FATA LIBELLI
W książce znalazłam kartki z kalendarza, z owego 1957 roku. Ojczasty mój zawsze miał zwyczaj zakładać czytaną książkę kawałkiem gazety, nigdy specjalną zakładką. Tu trafiły kartki zerwane 29 lipca i 13 sierpnia.
O ile się orientuję, takie kalendarze ścienne ze zrywanymi kartkami dalej istnieją. To zresztą częsty motyw w filmach, gdy pokazuje się upływający czas przy pomocy zrywanych lub spadających kartek.
Były to jeszcze jego (Ojczastego) kawalerskie czasy, naznaczone wielką miłością, do której powrócił po wielu wielu latach - ale o tym opowiem kiedy indziej. W każdym razie mieszkał wówczas i pracował na Śląsku. W czasach mego dzieciństwa mnóstwo było w domu starych programów teatralnych i filharmonicznych z Bytomia czy Katowic, a także pełno płyt z muzyką klasyczną, których już się nie dało odtwarzać. Były takie grube i łatwo tłukące się.

Okazuje się, że kiedyś już zaglądałam do tych wspomnień - ja z kolei włożyłam rysuneczek dziecka mojego osobistego :)


Wyd. Wydawnictwo Literackie Kraków 1956, wyd.I, 223 strony
Z własnej półki (z domu rodzinnego, kupił ponad pół wieku temu Ojczasty za 10,70 zł)
Przeczytałam 29 czerwca 2014 roku



Sobota, wiadomo, dniem eksperymentów kulinarnych. Takowe wchodzą w grę, gdy są
a/ szybkie w realizacji
b/ proste w realizacji
Tym razem zabrałam się za błyskawiczną tartę z botwinką, z bloga White Plate.
Zrobiłam jedno odstępstwo od przepisu, mianowicie dałam mini mozzarelle zamiast fety - i to był błąd, jednak słony smak fety nada pikantniejszą nutę całości. Na przyszłość będę szła dokładnie według przepisu :)
Polecam gorąco, bo rzeczywiście przepis błyskawiczny, robi się w pół godziny i całkiem nowy smak. Zrobiłam całą prostokątną blachę, więc zostało na kolację - i było jeszcze lepsze na zimno!



W TYM TYGODNIU OGLĄDAM
1/ film rosyjski SIEGODNIA UWOLNIENIA NIE BUDIET/ DZISIAJ PRZEPUSTKI NIE BĘDZIE (Сегодня увольнения не будет), reż. Andriej Tarkowski, 1958
Jest na YT w całości:

Debiut reżyserski Tarkowskiego.
Film propagandowy. Pierwsza profesjonalna produkcja w dorobku Andrieja Tarkowskiego, choć zrobiona jeszcze na studiach. Obraz powstał na zamówienie radzieckiej telewizji, na obchody rocznicy zwycięstwa Armii Czerwonej nad III Rzeszą. Akcja toczy się w małym, rozwijającym się radzieckim miasteczku. Widzimy robotników wydobywających z ziemi całe magazyny bomb – pozostałości po hitlerowskich wojskach. Zwykle władze każą niszczyć takie arsenały na miejscu, jednak tym razem znalezisko jest tak ogromne, że zdetonowanie ładunków byłoby zbyt groźne dla miasta, dlatego robotnicy muszą się podjąć trudnego zadania: przetransportowania niebezpiecznych bomb poza aglomerację. Mieszkańcy zostają ewakuowani, a my oglądamy zmagania 'radzieckich bohaterów' z pozostałościami po 'niemieckich wrogach'. Z charakterystycznym dla propagandy patosem i sztucznym dramatyzmem.
Oglądam go nawet nie ze względu na Tarkowskiego (zresztą produkcja ta nie ma wiele wspólnego z późniejszym Tarkowskim) - ale z powodu odtwórcy jednej z ról: Stanisława Lubszyna. Po filmie Kin-dza-dza! zakochałam się w nim bez reszty :) i postanowiłam zobaczyć WSZYSTKO!

2/ film włosko-hiszpański DJANGO, reż. Sergio Corbucci, 1966
Na YT trailer:

Do małego miasteczka na Dzikim Zachodzie przybywa rewolwerowiec, który próbuje załagodzić spór pomiędzy meksykańskimi rewolucjonistami a aktywistami z Ku Klux Klanu.
Na tym filmie wzorował się Quentin Tarantino.

3/ film czeski HOMOLKOWIE NA URLOPIE (Homolka a Tobolka), reż. Jaroslav Papoušek, 1972
Na YT pokawałkowane:

Film jest trzecim z cyklu niezwykle zabawnych komedii, ukazujących w krzywym zwierciadle typową czeską rodzinę mieszczuchów. Tym razem Homolkowie wybierają się w komplecie na zimowe wczasy w Karkonosze, gdzie chcą "porządnie użyć za swoje pieniądze".

4/ film japoński BRUTALNY GLINA (Sono otoko, kyôbô ni tsuki), reż. Takeshi Kitano, 1989
Na YT całość w wersji... hiszpańskiej :)

"Violent Cop" to debiut reżyserski Takeshi Kitano, w którym opowiada o swoim sentymencie do amerykańskiego kina policyjnego. Film uważany za jeden z najlepszych obrazów kina akcji. Historia koncentruje się wokół detektywa Azumy, kapryśnego, zamkniętego w sobie policjanta, który pracuje według starych dobrych zasad, gdy policjanci ścigali przestępców bez względu na obowiązujące koszta. Wie, którzy przestępcy są winni. Azuma ma właśnie prowadzić śledztwo w sprawie ulicznego dealera narkotyków, który został zamordowany przez kartel narkotykowy...

12 komentarzy:

  1. Kolejne cudo do odkrycia i zdobycia, mam na myśli oczywiście wspomnienia Wysockiego, a nie przepis na tartę. Chociaż ta też wygląda całkiem dobrze ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem - oba przedmioty pożądania - fenomenalne ;)
      Obawiam się za to, że wspomnienia Pii Górskiej będą zbyt monotematyczne, tylko malarstwo i malarstwo - ale MOŻE się mylę i miło rozczaruję.

      Usuń
    2. Zerknęłam na allegro i widząc inną okładkę zainteresowałam się: otóż było kolejne wydanie, w 1974 roku. Ciekawe, czy dodano wówczas zdjęcia - bo moje - poza fotografią autora - jest ich pozbawione.

      Usuń
  2. Pewnie ze względu na czasy w jakich książka powstała ze zdjęciami było krucho. Chyba się w notkę wkradł mały błąd: Wreszcie w 1989 roku zaplanowany wyjazd do Lwowa. Pewnie chodzi o rok 1889 ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za zwrócenie uwagi, już poprawiam. Tak to jest, jak dziecko (hm...dorosłe dziecko) stoi nad głową i molestuje "no, idź już, oddawaj kompa"...

      Usuń
  3. W mojej bibliotece wydanie z 1974 roku właśnie jest, więc przy następnej wizycie obowiązkowo biorę, to i uprzejmie doniosę o ew. zdjęciach :-)

    a tarta również do obowiązkowego zrobienia, bo u nas botwinka ulubioną jest pod każdą postacią (ostatnio w formie sałatki z bobem i orzechami włoskimi ;-))

    saxony3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taką sałatkę to i ja bym chętnie zrobiła, gdyby nie... żmudne obieranie bobu :)
      Ale na wszelki wypadek podziel się przepisem, pliz!

      Usuń
    2. tak mi się przy okazji przypomniało o filmie "Dagny", że też go nigdzie nie mogę dorwać, na YT tylko po niemiecku był :(

      Usuń
    3. Sałatka z bobu i botwinki:
      1 kg bobu,
      duży pęczek botwinki,
      mała cebula,
      2 łyżki masła,
      ciut majonezu lub jogurtu naturalnego (wedle upodobań),
      kilkanaście orzechów włoskich,
      sól, pieprz, oliwa, ew. ocet balsamiczny.

      Z botwiny odkroić nać, buraczki ugotować i pokroić w małe słupki. Liście umyć i osuszyć, pokroić drobno, wymieszać z jogurtem (lub majonezem) oraz orzechami i przyprawami.

      Na maśle zeszklić cebulę, dodać ugotowany bób i chwilę podsmażyć.

      Układać warstwami naprzemiennie: liście, buraczki, bób. (W przepisie było, aby wszystko wymieszać).

      Roboty trochę jest, ale smakuje wybornie :-)

      Usuń
    4. Aaa, to gotowana ta botwinka jest... może się zdobędę na ten huk roboty, zanim botwinka stanie się burakami :)

      Usuń
    5. ja zrobiłam wczoraj! co prawda bób niechętnym był do obierania, ale jakoś poszło!

      Usuń
    6. A ja zobaczę, czy będzie botwinka, gdy będę wracać z pracy :)

      Usuń