Czyli BIAŁA JAK MLEKO CZERWONA JAK KREW.
Dawno dawno temu (może z rok) koleżanka-Włoszka opowiedziała mi, że zarwała noc na czytanie powieści o miłości i zrosiła przy tym łzami poduszkę. Powieść obiecała pożyczyć, po czym obie o sprawie zapomniałyśmy. Teraz sobie przypomniałam i o książkę się upomniałam, po czym czytałam ją caluśki tydzień i to bez zachwytu. Może miałam za duże oczekiwania? A może po prostu nie jestem targetem? Stara raszpla, rozumiecie, co ona tam wie o miłości nastolatków?
A we Włoszech to bestseller.
Autor to młody człowiek (w stosunku do mnie) - rocznik 1977, nauczyciel, więc chyba wie, o czym pisze, zna doskonale młodzież.
Informacja z okładki:
A więc trójkąt: narrator Leo, szesnastolatek z burzą włosów godną jego lwiego imienia + starsza o rok Beatrice o czerwonych włosach i bladej twarzy, wielka miłość Leo + koleżanka z klasy Leo, Silvia o błękitnych oczach, powiernica i przyjaciółka. Do tego piłka nożna i kumpel Niko, kochający się rodzice i stary jamnik Terminator. Jest jeszcze ktoś, kto przybywa do liceum klasycznego, w którym uczy się Leo, jako suplent (we Włoszech młody nauczyciel nie dostaje etatu w konkretnej szkole, tylko uczy na zastępstwa tam, gdzie go kuratorium skieruje: tu tydzień, tam pół roku) - ma zastąpić nauczycielkę historii i z miejsca podbija serca uczniów swym zaangażowaniem: przezwą go Sognatore czyli Marzyciel. To on będzie zachęcał Leo do realizacji marzeń za wszelką cenę.
Jest jeszcze jeden bohater powieści: kolor. A raczej kolory: właśnie te trzy - biały, czerwony i błękitny. Biały to kolor wroga, czerwony to miłość, a błękitny - przyjaźń. Leo próbuje się zbliżyć do Beatrice i wkrótce dowiaduje się, że dziewczyna jest chora na białaczkę. Słusznie zakładał, że biały to wroga barwa... Chce jej więc oddać swą krew, co nie jest proste w wypadku nieletnich. Czym jest miłość? Czym jest śmierć? Czy istnieje wobec tego Bóg, skoro na nią pozwala? Jak daleko może się posunąć przyjaźń?
No takie tam pytania. Jedyne, co mnie z powieści zaciekawiło, to język. A może nawet nie tak, nie język, który jest bardzo klasyczny i w gruncie rzeczy zbyt literacki jak na szesnastolatka... to raczej konotacje kulturowe. Już na początku stwierdziłam, że właściwie osoba w moim wieku powinna czytać tę książkę z internetem pod ręką: Leo zastanawia się na przykład, czy jest przystojny czy brzydki, są dni, kiedy czuje się jak młody Bóg i wtedy Zac Efron mógłby mu robić za sekretarza. WTF Zac Efron? Na szczęście pod ręką była córcia, która mi wyjaśniła, że to jakisiś aktor i posenkarz. I tak wielokrotnie. Raz wspomina o nauczycielu z filmu L'ATTIMO FUGGENTE (Uciekająca chwila), a cóż to za film, myślę sobie, a to po prostu STOWARZYSZENIE UMARŁYCH POETÓW (wiwat to zmienianie oryginalnych tytułów). Leo często wspomina o tajemniczym K9, który zmienia mu słowa gdy pisze esemesy; mogę się tylko domyślać, że to jakiś programik. Pełno tu odniesień do świata filmów, komputerów, młodzieżowej muzyki. Pod tym względem to naprawdę świadectwo epoki.
Na stronie 19 czekało mnie wielkie rozczarowanie: Marzyciel opowiada uczniom historię zasłyszaną od swojego dziadka, a pochodzącą z Baśni tysiąca i jednej nocy. O biedaku szukającym po świecie skarbu ze swego snu, który okazuje się być zakopanym w jego własnym ogrodzie. Nosz ludzie! Toż to legenda o fundatorze synagogi Izaaka na krakowskim Kazimierzu, którą sama niedawno uraczyłam ciotki podczas ich wizyty w Krakowie! Tak oto straciłam złudzenia, że cokolwiek w świecie jest oryginalne :)
Początek:
i koniec:
Wyd. Mondadori Milano 2011, 254 strony
Seria: Numeri Primi
Pożyczone od koleżanki
Przeczytałam 5 lipca 2014 roku
Mimo wszystko (czyli mimo braku entuzjazmu dla powieści) chcę obejrzeć film, który naturalnie już powstał:
\
NAJNOWSZE NABYTKI
Nie powstrzymałam się. No ale jak bym mogła. Najpierw pojawił się na allegro tomik Tramwajem przez Kraków, który ktoś uparcie wystawia ciągle na nowo w cenie 49,90 zł. A tu nagle jest za 15 zł - to musiałam brać.
Potem wstąpiłam jednak do Księgarni Akademickiej (i tak długo wytrzymałam) i dobrze zrobiłam, bo mieli tam na stanie ostatni egzemplarz wspomnień prof. Grodziskiego:
Podczytywałam wieczorem i nie mogę się już doczekać chwili, gdy od początku do końca przeczytam, taka smakowitna, jak mawia Ojczasty.
No a potem nadeszło pudełko po butach marki Massimo Dutti, a w nim...
To odezwał się pan Wiktor, mój dostawca Doncowej od wielu lat i uzupełnił moje zbiory Wioli Tarakanowej.
Obecnie jest ich równo trzydzieści sztuk.
Tym samym NIE zostały mi już cztery półki na resztę życia... tylko trzy z kawałkiem. No ale za to mam prawie na 3 lata czytania o Wiolce :)
W minionym tygodniu dniem eksperymentów kulinarnych była środa rano, kiedy to PRZED pracą (rozumiecie to, przed pracą - czułam się prawie jak moja matka stachanowiec, która chodząc do roboty na siódmą przygotowywała obiad raniutko) zrobiłam tartę z cebulą według przepisu z Poradnika Domowego, wyciętego u Mamy.
W sobotę jednakże nie obyło się bez kolejnego eksperymentu, albowiem nabyta w piątek botwinka miała wyraźne tendencje do więdnięcia i wolałam nie czekać kolejnego dnia. Cóż się dziwić, przeleżała się w upał na straganie. I tak miałam szczęście, że ją znalazłam wracając z pracy, były tylko dwie sierotki, w tym druga już kompletnie zdechła.
Zabrałam się więc za sałatkę z bobu i botwinki, polecaną przez Saxony 3 w komentarzu pod poprzednią notką. Z werwą nastawiłam buraczki do gotowania, a że traciłam przy tym dziewictwo gotowaniowo-buraczkowe, zerknęłam co mówią internety na ten temat (JAK DŁUGO). Internety są głupie i mówią, że stare buraki gotują się dłużej, a młode szybciej. Tyle to ja sama wiem. Doprowadziwszy jednakże obróbkę cieplną buraków do szczęśliwego końca nastawiłam z kolei bób. Fakt, mogłam to robić jednocześnie, ale w ten sposób nie wypełniłabym sobie całego przedpołudnia :)
Po lekkim przestygnięciu nastąpiło clou czyli obieranie bobu. Przeklęłam w żywy kamień - NIGDY WIĘCEJ nie będę tego robić. Do momentu gdy... wpadłam na pomysł, że przecież można usiąść z tą robotą. Rozłożyłam się więc z naczyniami na biurku przed kompem: durszlak z bobem + talerz pod spodem, żeby nie nakapało, talerz na łupiny, miska na obrany bób. Tu już poszło błyskawicznie, ledwo minęło parę nokturnów Chopina, które są moim ulubionym podkładem muzycznym pod czynności kuchenne - aż żałowałam, że bób się skończył.
Pozostało posiekać liście i orzechy oraz pokroić zimne buraczki. Ależ to fajne! Skórka tak śmiesznie i gładko odchodzi! A ręce jakie czerwone! A siki po spożyciu... no, mniejsza o to :) Jeszcze tylko cebulka na masło, dodać bób, podsmażyć chwilkę.. i można dawać do salaterki.
O, zaparowało szkło!
Saxony mówi, że nie miesza. Ja jednak wymieszałam, no bo niby dlaczego mam jeść same buraki albo same liście.
Wyglądu nabrało sraczkowo-buraczkowego... ale CO ZA SMAK! Naprawdę ekstra! A najlepsze są orzechy, gdy wśród miękkich warzyw napotka się kawałek do gryzienia. Zaczęłam sprawdzać, próbować i nie mogłam przerwać! Jedną trzecią salaterki wyżarłam przed obiadem!
Na obiad przygotowałam - bo był w planie, a sałatka nie była - makaron według TEGO przepisu.
Nie były to jednakże pappardelle tylko najzwyklejsze, będące pod ręką pennette. Drugą wprowadzoną zmianą w przepisie był brak mascarpone - no weźcie, wydam dychę po to, by użyć 2 łyżeczki serka? Wystarczyła śmietana :)
Tak naprawdę sałatka by wystarczyła na letni obiad - tak jest sycąca - no ale skoro już wyjęłam cycka z zamrażalnika...
Ja już nie przepadam za literaturą o młodzieży i nawet młodych kobietach. Wolę sobie poczytać o takich w średnim wieku i starszawych jak ja sama. Ale to raczej nie dziwne.
OdpowiedzUsuńZbiór po "ruski" zadziwia. Nie zapomnisz języka.
Sałatce z bobu się przyjrzę bliżej, bo bobik mam i już go na różne sposoby jemy, ale botwinkę też mam, nawet będzie dzisiaj na obiad więc mogę wypróbować.
Lubię takie warzywne dania. Tylko jakoś nie mogę się zmobilizować, by chłodniki robić.
Miłej niedzieli życzę.
Ja za chłodnikami też nie przepadam. No ale ja zup w ogóle raczej nie jadam. Moja mama mi przygotowuje słoik (hm) z zalewajką, gdy przyjeżdżamy. Zalewajka to jest jedyna zupa, którą mogłabym jeść i jeść. Przypomina mi się film Zakręcony, tam właśnie małżeństwo bohaterów zaczynało każdy dzień roboczy talerzem zalewajki :) i ja sięw to wpisuję :)
Usuńnapisała pani kiedyś,że nie potrafi ugotować kapuśniaku,nie wierzę,myślałam,że nie jestem zazdrosna,ale tych stosików to jednak szczerze pani zazdroszczę-anna
OdpowiedzUsuńAnno, naprawdę nie potrafię. "Zwykłe" potrawy mnie przerażają :) wolę wyszukiwać coś innego, a jednocześnie prostego :)
UsuńJedyna zupa, jaką czasem gotuję, to jarzynowa z mrożonki...
Oj mam jakiś kłopot z dodaniem komentarza...a chciałabym zapytać, czy planujesz wrócić do cyklu cracoviana na mojej półce, zwłaszcza jeśli chodzi o książki wspomnieniowo-biograficzne (to w kontekście książki prof.Grodziskiego, która niezmiernie mnie zainteresowała). Serdecznie pozdrawiam z Warszawy (jeśli za chwilę nie spadnie deszcz, zabraknie chyba tlenu;)
OdpowiedzUsuńPlanuję, planuję... to taki mój wyrzut sumienia, że nie kończę cyklu. Trochę czasu upłynęło i już nie pamiętam, co było, a czego nie było. Muszę sobie to uporządkować.
UsuńA książka Grodziskiego będzie na dniach, bo już ją przeczytałam.
W Krakowie od rana upał.
Przepraszam, że tak się dopominam. Ale tematyka dla mnie niezwykle interesująca, a Twoja wiedza i zbiory imponujące:)
UsuńMyślę, że sierpień będzie dobrym czasem - kiedy to będę miała wolne i spędzę je tradycyjnie we własnym domciu (gdzie mi będzie lepiej?). Jeden tydzień będzie wyłączony z użytku, bo jak zwykle przyjedzie Psiapsióła z Daleka, ale reszta dla mnie.
UsuńMyślałam co prawda o jakimś małym remonciku, zwłaszcza w kuchni... ale nie mam fachowca.
Zgadzam się:) najlepiej we własnym domciu, lub, w moim przypadku, w ukochanym Krakowie;)
UsuńNie wiem, co się dziś dzieje z komentarzami, ale już na trzecim blogu giną moje pierwsze komentarze. :(
OdpowiedzUsuńJakiś czas temu czytałam o tej książce świetne opinie na wielu blogach. Może skuszę się na nią, gdy natknę się na nią w bibliotece.
Cracoviana, które udało Ci się dostać wyglądają wspaniale!
Koleżanka, która mi powieść pożyczyła, mówi, że jest to już lektura w wielu szkołach włoskich. I że wyróżnia się pozytywnie na tle twórczości (niezwykle popularnej) niejakiego Federico Moccia, też u nas tłumaczonego.
UsuńOjej, właśnie byłam pewna, że już gdzieś słyszałam historię z ukrytym skarbem!
OdpowiedzUsuńMi się książka podobała - wyróżnia się na tle całej papki oznaczonej podpisem "książki dla nastolatek", jak na standardy literatury dla młodzieży jest całkiem, całkiem nieźle :). A co do zbyt wysublimowanego języka nastolatka - wydaje mi się, że to jedna z cech nowej odmiany bohatera literackiego, ostatnimi czasy całkiem często się z tym spotykam w tego typu powieściach :D.
No właśnie - mnie zabrakło porównania (owszem, czytam książki dla dzieci i młodzieży, ale zazwyczaj te stare). A że historia najbanalniejsza z banalnych... to mnie jakoś nie zachwyciła :)
UsuńA nie miałaś ochoty mnie poddusić, tudzież zadać innych cierpień, podczas przygotowania sałatki? :)
OdpowiedzUsuńtę, co robiłam ostatnio, też wymieszałam - fakt, barwą nie zachęca, no ale smak jest naprawdę super :)
a tę legendę o skarbie zakopanym pod mostem czytałam jakiś czas temu w "Żydowskim Krakowie"
p.s. całe szczęście, że w tej włoskiej książce żaden wampir się nie błąka, moda chyba już powoli odchodzi do lamusa :-)
w ramach "bycia na bieżąco" skatowałam się kiedyś adaptacją filmową tzw. sagi - no dwie godziny wycięte z życiorysu, choć i tak oglądałam tylko jednym okiem ;-)
moja Doncowa prawdopodobnie w środę przyjdzie, i też, się okazuje, od pana Wiktora!
saxony3
Niech nam długo żyje pan Wiktor!!!
UsuńJeszcze nie raz się do niego zwrócę :) kiedyś przecież przemielę tę Doncową i skoncentruję się na bardziej ambitnej literaturze...
Podczas obierania bobu (zanim wpadłam na to, by usiąść) istotnie - miałam ochotę kogoś zamordować :)
Teraz za to myślę, że fajnie byłoby oblecieć jeden obiad w tym tygodniu tą sałatką, tylko rano nie zdołam wszystkiego zrobić :(
No nic, jak by co - proszę o następne pomysły!
Wampiry mnie obeszły bokiem, bowiem nawet córka się nie zainteresowała... toteż i filmu u nas nie uświadczysz. Mam się czym katować :) moje dziewięćdziesiąt parę azjatyckich filmów czeka!
Niech! rownież mam wielką chęć nie raz jeszcze coś nabyć :)))
UsuńCo do bobu, dobrze, że nie było mię pod ręką! Sama zaś mam również taki zestawik do obierania :)
no własnie, też muszę tak obskoczyć jeden obiadek! ja, niestety, nie z tych stachanowców :(
ostatnio zaś obskakiwałam obiadek następująco: w roli głównej, tadam - bób, rzecz jasna!
podaję ilość wg przepisu, choć ja dawałam na oko ;)
20 dag bobu,
2 pomidory,
6 jajek,
olej,
parmezan,
przyprawy - pieprz, sól, papryka, oregano.
Jajka roztrzepać dokładnie z przyprawami, dodać ugotowany bób, pomidory pokrojone w plastry i wszytko wymieszać. Wlać masę na patelnię, podgrzać a następnie przełożyć na blaszkę i zapiec w piekarniku, dodając pod koniec parmezan.
Ja nie piekłam, wszystko spreparowałam na patelni. Wyszło coś w rodzaju bobowej tortilli :)
Tortillę w najprostszej wersji (jajka, cebula plus ziemniaki) mamy w każdy każdziusieńki piątek :) Tak że jeśli się jakiś bób po drodze przyplącze (pomidory odpadają, bo córka jest na nie uczulona) to będzie mała odmiana.
UsuńTeż ograniczam się do patelni i nawet przestałam już odwracać na drugą stronę, trzymam tylko nieco dłużej na malutkim ogniu. Wiwat lenistwo!
I to się nazywa tradycja!
UsuńJa tortillę taką prawdziwą zrobiłam raz, częściej popełniałam na wzór meksykański :)
I oczywiście też nie odwracam ;-)