
Studiując sylwetkę
autora na Wikipedii ze zdumieniem odkryłam, że to noblista. Toteż ze wstydem należy przyznać, że w życiu o nim nie słyszałam, a książka wpadła mi w ręce przypadkiem, leżała w bibliotece wśród świeżo oddanych, wzięłam, zaczęłam czytać opis na skrzydełku i zapragnęłam nieco egzotyki...
O literaturze japońskiej nie wiem nic, miałam do czynienia jedynie z Murakamim, a nie znając hermetycznej japońskiej kultury i symboliki nie mogę się poważyć na jakiekolwiek refleksje poza najprostszymi: podobało się - nie podobało.
Ale najpierw zawartość wspomnianego skrzydełka:

A więc: nie była to lekka lektura. Niby cienka książeczka, niby historia romansu, ale jakoś powoli przez to brnęłam. Ten wszechobecny klimat chłodu, ten śnieg wokoło i góry, te nie do końca dla mnie zrozumiałe stosunki między bohaterami, między bogatym Tokijczykiem, studiującym "sztuka dla sztuki" taniec zachodni, a biedną gejszą Komako, która wyobraziła sobie, że coś może być między nimi. Te dziwne symbole w postaci na przykład stada wron, te dziwne rozmowy, ta dziwna obyczajowość... Nieco bardziej interesujące były detale stroju i umeblowania czy długi opis sposobu produkcji śnieżnobiałej krepy. Ale najbardziej zmęczyło mnie czekanie na coś, co się ma wydarzyć: jadąc ponownie do uzdrowiska i swej gejszy Shimamura spotyka w pociągu dziewczynę o imieniu Yoko, która zachwyca go swym wyglądem, głosem i troską o współpasażera. I tu spodziewałam się tej historii miłosnej, o której mowa na skrzydełku, i czekałam jej jak kania dżdżu, a tu figa z tego wyszła. Z literackiego punktu widzenia nawet to ciekawsze, to krążenie Shimamury i Yoko wokół siebie, spuentowane jej smutnym końcem, przyznam, ale trochę byłam zawiedziona jako baba :)
Trudno mi teraz znaleźć dla siebie coś odpowiedniego do czytania, wpadłam w paskudną depresję, chciałabym się niczym baron Münchhausen sama z niej wyciągnąć za włosy i nie decyduję się na wizytę u lekarza (i tak żadnych psychotropów brać nie będę), leczę się za pomocą snu :) Chciałabym, by lektura pomogła mi się wydostać z dołka, ale na razie jestem kompletnie zniechęcona do wszystkiego.
Początek:

i koniec:
Wyd. PIW Warszawa 1964, 192 strony
Tytuł oryginalny: Yukiguni/ 雪國
Tłumaczył: Wiesław Kotański
Z biblioteki na Rajskiej
Przeczytałam 19 czerwca 2013
Obejrzałam jeszcze jeden film radziecki:
4:0 w polzu Tanieczki (4:0 dla Tanieczki), reż. Radomir Wasiliewskij, 1982 rok
Tanieczka to nowa nauczycielka literatury i wychowawczyni klasy 5b.

Tanieczka będzie się zmagać ze swymi uczniami, by zdobyć ich szacunek i miłość.

Uczniowie w celu wybadania i wypróbowania nowej nauczycielki będą używać różnych środków, a nawet sprawdzać jej warunki domowe:

Asystować przy tym siłowaniu się klasy z wychowawczynią będzie dobrotliwy dyrektor:

krzykliwa nauczycielka muzyki:

surowa matematyczka:

zakochany w Tanieczce doktor (tak, jest taki w szkole, sprawdza dzieciom czystość rąk przy wejściu do stołówki i udaje się w domowe pielesze, gdy któreś z nich zachoruje):

a nawet dziadek Tanieczki-pedagog:

Jak można wywnioskować z tytułu, Tanieczce, choć nie od razu, ale uda się zawojować swoich wychowanków.

W roli dyrektora i kadry nauczycielskiej wystąpiły tuzy radzieckiej kinematografii: Andriej Miagkow, Swietłana Niemoliajewa, Jewgienija Chanajewa. Tak się zastanawiam, czy nie było to na fali popularności po ich rolach w
Służebnym romanie (Miagkow i Niemoliajewa) czy
Moskwa nie wierzy łzom (Chanajewa). Bo sam film jest... taki sobie, ogląda się całkiem całkiem, patrzy z tęsknotą i nostalgią do tamtych czasów, ale też przychodzi zdać sobie sprawę, że zbyt ta szkoła wyidealizowana, że nieprawdopodobni są i ci uczniowie i ten dyrektor, że to po prostu bajka... Cytując
Pokrowskije worota -
wysokije, wysokije otnoszenia :)
Na YT niestety tylko kilkunastominutowy fragment: