I znów lektura wywołana planem filmowym. Moje systematyczne, chronologiczne oglądanie polskiego kina skutkuje sięganiem po różne zapomniane książki i - muszę przyznać - bardzo mnie to cieszy. Bo jeśli nawet nie zawsze powieść mi się spodoba, to jednak cieszy nadrabianie zaległości i wypełnianie luk w oczytaniu :)
Tym razem pożyczyłam z biblioteki Ucztę Baltazara, powieść wydaną co prawda w małym formacie serii GŁOWY WAWELSKIE (polskiego odpowiednika serii NIKE), niemniej liczącą bitych sześćset stron, z którymi ledwie się uporałam :)
Król babiloński Baltazar sprosił tysiąc osób na wielką ucztę. Wino pito ze złotych i srebrnych naczyń liturgicznych, zabranych ze świątyni jerozolimskiej. Było to jawne ich zbeszczeszczenie, wszak naczynia te mogły być używane jedynie do wielbienia Boga. Wówczas ukazała się ręka, pisząca na ścianie słowa MANE TEKEL FARES. Żaden z mędrców babilońskich nie umiał przetłumaczyć napisu. Dopiero wezwany prorok Daniel ujawnił jego znaczenie: POLICZONO - ZWAŻONO - ROZDZIELONO, co zapowiadało kres panowaniu Baltazara. Jeszcze tej samej nocy Babilon upadł.
Taka jest treść starotestamentowej historii, przedstawionej na obrazie pędzla Veronese, należącym do rodziny fabrykantów Lewartów. Obraz w czasie wojny został zabezpieczony w metalowej puszce i ukryty - zamurowany - w piwnicy na terenie zakładów. Główny bohater powieści, Andrzej Uriaszewicz, wraca z zagranicy do kraju w towarzystwie swej ciotki, znanej tancerki Joanny. Ona myśli pracować nad stworzeniem polskiego baletu. On - chce jedynie wydobyć ze schowka obraz, wywieźć go za granicę i korzystnie sprzedać - prawowity właściciel Uczty Fanio Lewart obiecał mu 10 tys. dolarów od tej transakcji. Uriaszewicz, choć jeszcze młody, ale rozczarowany życiem po klęsce powstania warszawskiego i ruinie stolicy, zamierza osiąść w małym domku na południu Francji i tam wieść spokojny żywot.
Okazuje się jednak, że obraz zniknął ze skrytki. Uriaszewicz nie chce się łatwo poddać i rozpoczyna poszukiwania, które prowadzą go do wiejskiej szkoły na posadę nauczyciela przedmiotów ścisłych. Powoli oswaja się z niełatwą powojenną rzeczywistością i zaczyna doceniać kierunek, w którym dąży kraj. Tak, tak, to jak najbardziej powieść polityczna, aprobująca nową rzeczywistość, a dyskredytująca pogrobowców dawnego systemu: żołnierzy AK, przedstawianych jako złodziei i morderców, księży prowadzących podejrzaną aktywność i zamieszanych w tajemnicze sprawki, zagranicznych dyplomatów gotowych wspierać nielegalne akcje czy wreszcie, już z cieńszej rury, ciotki żyjące z dobroczynności Kościoła i innych instytucji, zamiast zabrać się do uczciwej pracy.
Naturalnie nie obyło się bez wątku miłosnego - Uriaszewicz zakochuje się w uczennicy swej ciotki i dzięki obopólnemu uczuciu młoda para decyduje się pozostać w kraju, by budować nowy świat. Nie zabrakło też wątku polskiego morza i jego powrotu do Macierzy - tam właśnie, w porcie w Oliksnie, podnoszonym z wojennych gruzów, następuje ostateczne ZWAŻENIE i ROZLICZENIE.
Powiem tak - rozczarował mnie Breza, do którego miałam od dzieciństwa dość nabożny stosunek. Mianowicie był w domu szereg jego utworów i z tego szeregu upodobałam sobie jeden, zatytułowany Adam Grywałd. Jest to powieść psychologiczna, do której zabierałam się kilkakrotnie, dziecięciem będąc i za każdym razem przerastała ona moje możliwości, tak więc nigdy jej nie skończyłam i do dziś nie wiem, o co tam chodziło :) ale zawsze sobie obiecywałam, że do niej wrócę. Przypominam też sobie, że zabrałam się kiedyś za Nelly, mając nadzieję, że to dalszy ciąg W pustyni i w puszczy :) rozpaczliwie szukałam czegoś dla dzieci w ojcowskiej bibliotece :)
Breza prezentował się w niej bogato i dziś, po Uczcie Baltazara, widzę dlaczego - był autorem hołubionym przez komunę, która wybaczyła mu jego sanacyjną dyplomatyczną przeszłość i wydawała w dużych nakładach, bo też i miała powody ku temu. Breza kadził władzy i lał wodę na jej młyn, nie da się ukryć!
Oczywiście cenię Urząd, który przeczytałam już "za dorosłości" i chciałabym jeszcze kiedyś sięgnąć też po Spiżową bramę. Może też wrócę do tego nieszczęsnego Adama Grywałda, kto wie? Może to właśnie z niego ostało się coś w omawianej powieści Brezy... bo jest tam jeden wątek coś wart, wątek tancerki Joanny, córki marnotrawnej, która niegdyś, przed wojną, uciekła z domu, przynosząc hańbę rodzinie i teraz chce pogodzić się z matką, jeśli już nie da się z siostrami, zapiekłymi w swej nienawiści starymi pannami, które winą za swój los obciążają właśnie Joannę. I może ten psychologiczny rys jest jedynym usprawiedliwieniem tej lektury?
Początek:
i koniec:
Wyd. CZYTELNIK Warszawa 1968, wyd. V, 601 stron
Przeczytałam 7 maja 2015 roku
Na YT do obejrzenia film z 1954 roku nakręcony według powieści:
ale ograniczony jedynie do wątku przygodowo-sensacyjnego i dość nachalnie propagandowy.
Nie czytałam nic Brezy, kojarzę go z Dzienników Marii Dąbrowskiej, w których wypowiadała się o nim niepochlebnie, jako o piewcy nowego porządku i dość nieciekawej figurze. Ale Urząd bym przeczytała (z pewnym, mnie znanych jedynie powodów:)
OdpowiedzUsuńNo właśnie na to wychodzi :( Ale Urząd jak najbardziej poważam.
UsuńNie czytałam nic Brezy, ale zarówno jego nazwisko jak i tytuły jego książek są mi znane.
OdpowiedzUsuńMoże należałoby przynajmniej "Urząd" przeczytać.
Czytając Twój post przypomniałam sobie to co napisała Ola Watowa o Brezie, że był jednym z tych, którzy aby nie utrudniać sobie przyszłych karier zrywali znajomość z przyjaciółmi, którzy nie akceptowali panującego ustroju.
Kolejna wypowiedź świadcząca, że był hm... nieciekawym człowiekiem :(
UsuńPo ukazaniu się "Uczty Baltazara" po po Polsce krążyło powiedzono: "Nie uczta Baltazara, sami sie uczta".
OdpowiedzUsuńTakie sobie.
Zdzisław