niedziela, 18 stycznia 2015

Georges Simenon - Maigret aux Assises

Zorientowałam się, że ostatniego Simenona czytałam ponad rok temu! Skandal jakiś! Przecież miałam przerabiać jednego co miesiąc! Na szczęście był w obiegu jeden Marcel Aymé w oryginale, więc mam sumienie spokojne, że coś tam w ogóle po francusku przeczytałam w 2014. Tymczasem obiecuję sobie, że 2015 będzie płodniejszy w tym względzie :)
Maigret aux Assises czyli przed sądem przysięgłych.
Trudno było zrobić zdjęcie półki na wprost przez choinkę :)
Część moich francuskich zbiorów:

Powieść zaczyna się w sądzie, gdzie komisarz Maigret stawia się jako świadek, by złożyć zeznania na procesie Gastona Meurant, z zawodu rzemieślnika, prowadzącego zakład oprawy obrazów, a oskarżonego o zamordowanie swej ciotki oraz 4-letniej dziewczynki, będącej u ciotki na wychowaniu. Z zeznań dowiadujemy się stopniowo wszystkiego o morderstwie i prowadzonym wcześniej przez Maigreta śledztwie, ale to zaledwie pretekst do snucia rozważań o tym, na ile skąpa wiedza ludzka może decydować o czyimś "być albo nie być". Ci przysięgli, pochodzący z całkiem innych środowisk, mających za sobą całkiem inne życie, mają orzec - przy braku bezpośrednich dowodów - że oskarżony jest winny i skazać go na śmierć.
W drugiej części książki mamy jednak do czynienia z typowym maigretowskim śledztwem, które kończy się... bardzo zaskakująco. Otóż Meurant został uwolniony i rusza na poszukiwania mężczyzny, z którym - jak to wyszło na jaw w trakcie procesu - spotykała się od dłuższego czasu jego żona. Komisarz rozpościera pajęczą sieć kontroli nad poczynaniami Meuranta, ale w rezultacie pozwala na zabicie przez niego rywala, przy całej świadomości, że Meurant stanie znów przed ławą przysięgłych i tym razem zostanie skazany. Co na to wpłynęło? Czy świadomość Maigreta, że za dwa lata odchodzi na emeryturę, więc w pewnym stopniu zobojętniał na sprawy, którymi się jeszcze zajmuje? Czy poczucie, że Meurantowi, który stracił wszystko, pozostała jedynie zemsta, bez względu na konsekwencje?
Podaję te szczegóły, bo przecież i tak nikt z moich miłych czytelników nie zajrzy do tej książki, więc nie będziecie mieli mi tego za złe :)

Swoją drogą (po czesku mimochodem), ciekawe to były czasy, te lata pięćdziesiąte w Paryżu. Jak łatwo było klasyfikować ludzi, jak łatwo ich było kontrolować. Ktoś mieszka w tej dzielnicy, więc należy do takiej klasy społecznej i kładzie się spać o takiej, a nie innej porze. Policja miała pod kontrolą pewne środowiska i choć nie zawsze mogła udowodnić winę, zawsze WIEDZIAŁA i CZEKAŁA.

Autor:
/Zdjęcie z okładki/

Tym razem stało się nawet tak, że sięgnęłam po słownik! To już w ogóle jest wydarzenie :) zazwyczaj mi się nie chce wstawać, szukać... ale gdy trafiłam na zdanie, że brat oskarżonego siedział za proxénétisme, strasznie byłam ciekawa, co to za dziwo i czym to się je, taki naukowy w końcu wyraz. Okazuje się, że za sutenerstwo :)
I à propos słownika, tak sobie podumałam nad tym, jak ja miałam dobrze w domu rodzinnym. Uczyłam się rosyjskiego, zaraz Ojczasty kupił słownik. W liceum przyszły francuski i łacina, przyszły i słowniki. Które do dzisiaj służą. A przecież nie przelewało się. Nie to, żeby bieda, ale standard peerelowski, dwie zwykle biurowe pensje, cztery gęby, wyżywić toto, ubrać, książki do szkoły kupić, na wczasy FWP odłożyć i raty za segmenty KOZIENICE spłacać... a na książki zawsze się jednak środki znalazły. Mogłam rozwijać zainteresowania (na miarę małego miasteczka oczywiście). I czasopism tyle mieliśmy w teczce w kiosku odkładane. Pamiętam: Mówią wieki, Polityka, Życie Literackie, Żyjmy dłużej, Kobieta i Życie, Przyjaciółka, dla nas dzieciaków w zależności od wieku Miś, Świerszczyk, Płomyczek, Płomyk, później taki dwutygodnik, którego nazwy nie mogę sobie przypomnieć, na ostatniej stronie miał komiks...



Początek:
i koniec:


Wyd. Presses de la Cité Paris 1960, 187 stron
Z własnej półki (kupione w krakowskim antykwariacie 26 maja 1990 roku za 5000 zł)
Przeczytałam 17 stycznia 2015 roku



MOJE KSIĄŻKI DO FRANCUSKIEGO
Rozpisałam się wyżej o słowniku, więc muszę go pokazać :) To ten obok łba barana (który wiele lat spędził w rodzinnym domu, a gdy szłam na swoje, Ojczasty mi go podarował - rodzinna fama niesie, że jest to baran cudowny - sra on mianowicie talarami, excusez le mot)
A więc podręczny słownik polsko-francuski. To on towarzyszył mi przez lata liceum, podobnie jak stojący nieopodal słownik frazeologiczny, który lubiłam studiować do poduszki.
Skąd się wzięły te języki u mnie, trudno już dziś dociec. Niewątpliwie miałam do nich dryg.W podstawówce uczyliśmy się - wiadomo - rosyjskiego - a ja miałam cichą pretensję do rodziców, że nie posyłają mnie prywatnie na angielski. Cóż, nie pozwalały za bardzo na to finanse, zresztą angielskiego w naszym miasteczku w szkołach nie było, więc mogło się to wydawać jedynie fanaberią, nieprzydatną w przyszłości - tym bardziej, że o żadnych wyjazdach zagranicznych nikomu się nie śniło.
Przyszedł wreszcie moment wstąpienia w progi jedynego w mieście liceum. A tam - klasa humanistyczna, oczywiście, i dwa nowe języki: francuski i łacina. Słownik łaciński też mi Ojczasty zakupił, jak widać powyżej. W domu wcześniej był, ale taki olbrzymi, wielotomowy, niekompletny zresztą. W wersalce pokutował stos starych podręczników, był wśród nich również taki do francuskiego, jeszcze z lat 50-tych. I nie pamiętam już, czy ten francuski u mnie to była miłość od pierwszego wejrzenia w liceum czy też zaglądałam do tego staromodnego podręcznika wcześniej. W każdym razie ZACZĘŁO SIĘ. Żeby było śmiesznie, na pierwsze półrocze groziła mi dwója :) byłam ewidentnie najlepsza w klasie (konkurowała ze mną jedynie moja późniejsza przyjaciółka, którą bogaci rodzice posyłali wcześniej prywatnie na lekcje tego języka), ale nasza profesorka, zwana Krwawą Mary, wymagała wykucia na pamięć wszystkich zasad wymowy - ja je znałam w praktyce, wiedziałam, jak wymówić każde słowo, ale regułek nie chciało mi się uczyć no i zbierałam pały jedną za drugą :) potem już była zawsze piątka, olimpiada etc. Od czasu do czasu udawało się upolować jakąś książeczkę-lekturkę dla uczących się języka i do dziś pamiętam tytuł jednej z nich - "Le perroquet du consul", zresztą ciągle ją mam, tylko te lekturki stoją w trudno dostępnym miejscu, o którym napiszę kiedyś, jeśli zrealizuję swój mały planik - przeczytania włoskiej pierwszej książki, jaką udało mi się znaleźć w antykwariacie, jakieś straszne romansidło, któremu wówczas nie dałam rady :) łudzę się, że ją jeszcze posiadam :)

Już w czasach studenckich zdobyłam wielki słownik w odwrotną stronę. Dziś praktycznie nieużywany, jak widać, stoi w drugim rzędzie... nauczyłam się korzystać ze słowników monojęzycznych, o których poniżej.

Słowniki te nabyłam na studiach, za ciężki piniondz i wystawszy je dosłownie w kolejce. Szczęśliwie trafiłam na rzut do księgarni wydawnictw obcojęzycznych w Rynku (dziś jest tam księgarnia muzyczna), wiadomo, że cała filologia francuska się po nie ustawiła, ale i ja dostałam. Boże, jakżeż byłam szczęśliwa!
O tych słownikach będzie jeszcze niżej.
Zamieszkawszy w wielkim mieście Krakowie miałam wreszcie dostęp do antykwariatów. No i własne pieniądze, te, które rodzice dawali mi na przeżycie każdego kolejnego miesiąca. Jadło się chleb z dżemem (przywiezionym zresztą z domu, wiadomo, było się "słoikiem"), ale kupowało książki, kupowało, kupowało. Do domu zwoziło się je chyłkiem, ukryte na dnie torby z ciuchami do prania. Ojczasty odprowadzając mnie do pociągu na szczęście zaopatrywał mnie w dodatkowe kieszonkowe, oczywiście w tajemnicy przed mamą, która pewnie i tak się domyślała :)

Każdy taki łup był wyoglądany na wszystkie strony, wygłaskany, wyhołubiony... po czym najczęściej odkładany "na później", bo w końcu było co robić, a francuski był już tylko lektoratem. Tymczasem popołudnia i wieczory spędzałam w Rotundzie, gdzie istniał studencki DKF (do dziś mam legitymacje w szufladzie, "w biorku", jak by powiedziała pani Telimena).
Szczególnie cieszyłam się z nabycia Bescherelli, to te dwie czerwone książeczki - biblia romanistów, odmiana wszystkich czasowników. Zdaje się, że rozprowadzał je Instytut Francuski, jeszcze na ul. Św. Jana. Chadzałam tam na filmy, ale mało z nich rozumiałam, z takiej szybkiej, potocznej mowy - to był skutek szkolnej nauki, nastawionej na ciągłe powtarzanie ćwiczeń gramatycznych, a nie na mówienie. Mój Boże, dziś, z internetem, z You Tubem, z torrentami - jakież mają ogromne możliwości ci, którzy chcą się NAUCZYĆ języka! Ja tymczasem nie miałam kompletnie kontraktu z żywym językiem.
Grammaire pratique z lewej strony też chyba sprzedawał Instytut.
Wszystko to gromadziłam w przekonaniu, że któregoś dnia przerobię od A do Z. I nadal trzymam, nie pozbywam się, bo nigdy nie wiadomo :) Rok 2015 ogłosiłam (dla siebie prywatnie) rokiem języka czeskiego, a kto wie, co będzie dalej, może rzucę się na francuski... choć to moze wydawać się dziwne, w momencie gdy czytam po francusku książki :) Ale lubię tak sobie usystematyzować :) Na to, że skorzysta z tych podręczników moja córka, już nie liczę... miała 3 lata francuskiego w gimnazjum i co trochę pyta mnie, jak się wymawia jakieś słowo, nawet tego nie opanowała...

Wróćmy do sławetnych zdobyczy z Rynku. Słownik Hachette.
W środku znalazłam program Instytutu Polskiego z czasów, gdy usiłowaliśmy się w Paryżu ze Ślubnym zaczepić:
Takie filmy wówczas tam wyświetlali:

Słownik Quillet.
Dziś takie słowniki czekają na nabywców w każdej księgarni językowej, ale wtedy!
Ostatnie dwa egzemplarze wzięłyśmy z przyjaciółką, jeden miał podartą obwolutę i wspaniałomyślnie zgodziłam się wziąć właśnie ten, czego do dziś żałuję :)
Quillet to właściwie encyklopedia:
Człek sobie studiował plan Paryża i nawet mu się nie śniło, że kiedyś będzie po tym Paryżu chodził :)
Podana wymowa każdego słowa, a więc bardzo przydatny w wypadku wątpliwości:

Te dwa słowniki bywają jeszcze używane, toteż stoją w dogodnym miejscu, widoczne choćby w zdjęciu z nagłówka bloga :)
Ale na co dzień obywam się bez. Przy czytaniu po francusku, gdy trafi się obce słowo, pomijam. Ot, lenistwo.

21 komentarzy:

  1. JESTEM POD WRAŻENIEM POSIADANIA ZASOBÓW KSIĄŻKOWYCH W ZAKRESIE SŁOWNIKA- TUDZIEŻ JĘZYKA FRANCUSKIEGO. Pięknie to wygląda. Ja niestety francuskiego nie miałam w szkole średniej, ani na studiach. Przez dwa lata, gdy mi się uwidziało, przychodziła do mnie dziewczyna, która mnie uczyła i tyle. Szły na to moje studenckie pieniądze. z tych tez pieniędzy kupowałam książki, niestety skromniutki to był zasób.
    Ech...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka moja tendencja do gromadzenia :) ciągle z nadzieją, że kiedyś będę używać... inna sprawa, że takie to były czasy, trzeba było łapać, co rzucili, bo żadnej pewności, że jeszcze kiedyś to będzie można kupić. Dzisiaj księgarnie się proszą, kuszą rabatami studentów :)

      Ale ja Ciebie podziwiam za tę prywatną naukę francuskiego w studenckich czasach, to musiał być ogromny wysiłek, lekcje nigdy nie były tanie. Ja nigdy żadnych prywatnych lekcji nie miałam.. kiedyś, już po ślubie, zapisałam się na kurs angielskiego, taki od podstaw. No ale te podstawy to ja miałam opanowane, bo coś tam sobie z książek sama dłubałam no i z piosenek i filmów trochę się znało... więc tak olewałam raczej ten kurs. Aż tu nadeszła chwila, kiedy współuczniowie mnie przegonili,,, ze wstydu już się więcej nie pokazałam na zajęciach.
      Teraz oglądam często filmy japońskie etc. z angielskimi napisami i widzę, że nie jest tak źle z rozumieniem... ale mówić nie mówię.

      Gdy zaczęłam pracować tu, gdzie obecnie, pojawiła się możliwość chodzenia na darmowe kursy. I chodziłam: na niemiecki, na hiszpański. Każdego coś liznęłam i na tym się kończyło. Dalej mogłabym chodzić, ale już mi się nie chce. Dwa razy w tygodniu wracam z pracy przed 21.00, gdybym miała dołożyć kolejne dwa popołudnia lub wieczory, chyba bym się wściekła :) Więc czeskiego postanowiłam nauczyć się sama samiutka!

      Usuń
  2. "...duza by już mogli mieć,ino oni nie chcą chcieć...",mówi czepiec w"weselu"wyspiańskiego i ja też mogłabym tak o sobie powiedzieć,dlatego podziwiam w pani to,że się pani,w przeciwieństwie do mnie,ciągle"...chce chcieć...",że jest w pani tego"chcenia"tak dużo-anna

    OdpowiedzUsuń
  3. Po tych opowieściach nabrałam ochoty na opasłego Laruosse'a, choć znacznie mniejszy i skromniejszy słowniczek i tak leży odłogiem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak mają wszyscy, którzy w dzieciństwie studiowali encyklopedie :) zarówno kolorowe tablice ze zwierzętami czy flagami, jak i tabelki z rozmaitymi alfabetami, łącznie z tym Morse'a :) Ta ciekawość chyba nigdy nie mija :)

      Usuń
  4. Ha, dowód ze słownik by się przydał: literówki w jego nazwie ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bonsoir :) Wraca sobie bloger marnotrawny, och, tak jakby nigdy nic, a tutaj TAKI wpis! Odczytam to sobie jako dobry znak. Naprawdę jakoś wzruszający jest dla mnie widok tych romanistycznych staroci na półkach. Ileż rozpoznaję tutaj bliskich znajomych! Bescherelle, które trzeba było na pamięć i na wyrywki nawet w środku nocy - ale to dopiero na studiach - a wcześniej gramatyki przeróżne, z których usiłowałam się, sama na nauczyć jak funkcjonuje ten język-nie-do-wymówienia. W liceum francuski był dla mnie prawdziwą męczarnią. I kto by pomyślał, jak to się dalej potoczy. Mimochodem (cz) ;) trochę podobne mamy te licealne małomiasteczkowe wspomnienia, wiesz?
    W księgarni przy krakowskim Rynku (róg Brackiej - czy to nie była taka rosyjska księgarnia?) kupiłam sobie w tamtych licealnych latach pierwszą książkę po francusku: Le ventre de Paris Zoli. Idealna dla początkujących, nieprawdaż? ;) Chyba dotąd jej nie przeczytałam zresztą, Zola działa na mnie przygnębiająco, już wtedy mogłam to przeczuwać. Przez osmozę, heh, bo przeczytać nie dałam rady.

    Bardzo zainteresował mnie Twój etap paryski.
    Tymczasem powściągam już wrodzone gadulstwo i życzę dobrego tygodnia.

    Na moim nowym-starym blogu na razie pustki, muszę uzupełnić archiwalne wpisy. Nie wiem, skąd taki impuls. O, roku ów.

    Serdeczności
    Ada

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam za literówki i ogólny chaos, to chyba trema ;)

      Usuń
    2. Ado! Jak dobrze, że wracasz do wirtualnego świata!!! Bardzo Cię tu brakowało!!

      Ja z kolei nie pamiętam, jaka była pierwsza PRAWDZIWA (poza lekturkami) moja książka francuska, za to doskonale wryło mi się w pamięć polecenie naszej lektorki francuskiego na I roku studiów, by na następne zajęcia przeczytać pierwszy rozdział książki "Le fou de Bergerac" Simenona. No koszmar to był! Co trzecie słowo do wyszukania w słowniku, a na zajęciach okazało się, że pani żąda, by o tym wszystkim OPOWIEDZIEĆ. Matko i córko! Więc taki był fatalny początek Simenona u mnie, któż by przypuszczał, jak to się potoczy he he.

      Pominęłam w tych zwierzeniach lingwistycznych włoski, ale o tym będzie przy okazji romansu strasznego. Natomiast etap paryski... hm... może i dla niego znajdzie się kiedyś pretekst :) idealny jest do tego... Woodehouse (tak pokręcone bywają dzieje).

      Usiłuje sobie przypomnieć, czy na studiach używaliśmy jakiegoś konkretnego podręcznika... może to był Mauger, taki wówczas modny...

      Usuń
    3. Tak, takie fatalne początki a tu proszę! U mnie też nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek francuski będzie miał w moim życiu takie miejsce. W każdym razie nauczyciele robili, co mogli, żeby mi to utrudnić ;) Pamiętam, że w liceum naszym podręcznikiem było dzieło o podstępnym tytule 'Le français c'est facile!" ;)) Czytać zaczęłam dopiero później, jak mi trauma przeszła, i też to szukanie w słownikach - pierwszą książką było coś Marguerite Duras. No, najlepsza na początek jest fala Nouveau Roman, to rzecz wiadoma ;) A potem było już łatwiej.

      Usuń
    4. Z tym szukaniem słówek to u mnie ZAWSZE było tak: zaczynało się porządnie, zastrugany ołóweczek, słownik pod ręką, notowanie na marginesie... po paru stronach dostawałam kociokwiku, a najdalej po kilkunastu rzucałam słownik i ołóweczek w kąt i szłam po bandzie - czego nie rozumiałam, to tant pis :)

      Usuń
  6. Pokazałaś bogactwo stanu posiadania przy okazji Maigreta....jestem od ogromnym wrażeniem.
    I jak patrzę i czytam to mi wstyd, że ja tak ten francuski zaniedbałam kompletnie, ale cóż moje życie biegło innymi torami i w innych środowiskach.....już się nie odstanie.

    Troszkę się powzorowałam na Tobie i udało mi się oglądnąć nasz film "Wierne blizny" z 1981 roku. Polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiesz co, to mnie wstyd... że tak gromadziłam (użyję tu modnego słówka: kompulsywnie), a nie wykorzystałam tak, jak by się należało. każdy ten podręcznik powinien był być przerobiony od pierwszej do ostatniej strony, a ja ot tak, do tego zajrzałam, do tamtego, a nic w całości.

      Film - ciekawy temat i niezła obsada. No ale idę z polskim filmem chronologicznie, jestem przy 1950 roku, więc do tej pozycji mam jeszcze ho ho i trochę :) Chyba że mi się ta chronologiczność znudzi :) ale póki co, jest wygodna: nie muszę się zastanawiać, który film następny, wszystko ładnie czeka swojej kolejki :)

      Usuń
  7. Imponujące zbiory!
    A Quillet? Nie, no muszę kiedy coś takiego sobie sprezentować...
    Mój francuski, jak już kiedyś pisałam chyba, zapomniany całkiem. Sumiennie uczyłam się tylko w pierwszej klasie liceum, potem zniechęcona totalnie metodami "psorki" osiągałam minimum minimum. Jednak chęć zmiany tego nadal silną jest :-)

    saxony

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, szkolna nauka języków niejednego do nich kompletnie zniechęciła. Ja pod tym względem miałam szczęście. Albo odpowiednią determinację :)

      Usuń
  8. Zajrzałam, niestety po francusku ani w ząb. Natomiast Simenona czytałam kilka pozycji, przy Tobie to pewnie cieniutko (Paryski ekspres, Premier, Chińskie cienie, Żółty pies). Chyba najbardziej podobał mi się Premier (książka psychologiczna). Jestem pod wrażeniem czytania w oryginale.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No coś takiego. Byłam ŚWIĘCIE przekonana, że znasz francuski... i myślałam, że odnajdziesz wśród podręczników coś, co Ci jest doskonale znane...
      Ja Simenona powieści nie-kryminalnych jeszcze nie czytałam, poza czymś, co wyszło po polsku w Wydawnictwie Literackim, takiej małej serii o kolorowych okładkach. "List do mojej matki" albo "Śmierć Augusta" - nie pamiętam, którą z tych dwu posiadanych. Ale po francusku mam więcej, więc doczekają się swojej kolejki.

      Usuń
    2. Uwielbiam odwiedzać Paryż, czytać francuskie książki (tj. napisane przez Francuzów), natomiast języka nie znam, żałuję bardzo, bo tak naprawdę to jestem lingwistyczną kaleką, ledwie, ledwie coś tam powiem po angielsku i troszeczkę po włosku, tym sposobem nie mogę korzystać z bogactwa opisów np. w galeriach. Mówi się, że nigdy nie jest za późno na naukę, ale przy moim antytalencie do języków i lenistwie chyba już tak pozostanie.

      Usuń
    3. To bieda... ale tak to już bywa, że niektórzy rzeczywiście nie mają drygu do języków obcych. Pewnie, że da się z tym żyć :) Dla Ciebie, która tak lubi podróżować, to musi być jednak uciążliwe.
      Ostatnio oglądałam na YT filmiki pewnego Kanadyjczyka, pana mocno już dojrzałego, który zna nie wiem ile języków i dzieli się radami, jak się uczyć, żeby się nauczyć. Zdaje się, że zaczął teraz polski :) A trafiłam na niego szukając czegoś związanego z czeskim.

      Usuń