Jest to zakup z czasów, gdy znalazłam się na studiach w Krakowie i odkryłam bogactwo antykwariatów. Do tej pory byłam skazana na ofertę jednej jedynej księgarni w moim miasteczku... no i nie dysponowałam własnymi funduszami - kieszonkowe pozwalało mi na bilety do kina (też jednego jedynego) i nabywanie tygodnika FILM. Gdy mnie moi rodziciele wyekspediowali na uniwersytet z zasobem gotówki (dziś dopiero zdaję sobie sprawę, jaki to był dla nich wysiłek), w pierwszym rzędzie zapisałam się do DKF-u w Rotundzie, a w następnym ustaliłam sieć antykwariatów, które zaczęłam praktycznie codziennie odwiedzać. Czasy były takie, że przed księgarniami ustawiały się kolejki przed godziną otwarcia, w nadziei, że coś rzucą. Te same książki można było potem nabyć w niedzielę na Grzegórzkach, gdzie kwitł nielegalny handel. Natomiast wcześniej wydane książki kupowało się w antykwariacie na Sławkowskiej, na Szpitalnej, na placu Mariackim. Zakupione książki - wiadomo, że kosztem jedzenia - przemycało się do domu na dnie torby z brudnymi ciuchami do prania, zawożonymi mamusi :) Tak to zaczęło się budowanie własnej biblioteki. Gdy po wyjściu za mąż i wynajęciu pierwszego mieszkania zabierałam ją z domu, przy okazji - skoro już był wynajęty samochód - zabrałam sporą część biblioteki domowej. Mój Ojczasty patrzył na to bez zmrużenia oka - ja bym się dziś nie zdobyła na taki gest wobec własnego dziecka - na szczęście dziecko nic nie chce zabierać (ba, nawet wyprowadzić się nie chce!). W międzyczasie mój Ślubny prowadził, wśród swoich rozlicznych interesów, także antykwariat w domu studenckim, nie obyło się więc bez moich stałych wizyt tamże i podbierania pojawiających się rarytasów :) No a lata później Ślubny wyprowadzając się - wyprowadził też trochę swoich książek... niby faktycznie jego były, ale żal, człowiek się już do nich przywiązał :) przez pewien czas kultywowałam puste miejsca na półkach, dziury w rzędach, ale to się szybko zapełniło, choć pewnych braków do dziś nie uzupełniłam - na przykład nie mam Notatek na mankietach...
Ot, pokrótce historia moich zbiorów wyszła - a przecież miało być o Doży. Powieść czekała 33 lata cierpliwie :) Sama się sobie dziwuję, dlaczego po nią nie sięgnęłam wcześniej, skoro ma taki a nie inny tytuł - przecież Wenecja to moja druga miłość, po Krakowie. A Doża to właśnie hymn na cześć bajecznego piękna Serenissimy.
Na półce widać dziurę po Doży :)
Tego regału jeszcze nie pokazywałam. Napchane tu Bóg wie czego, podwójnymi rzędami, a bok ozdobiony przez dziecko prasówką, sama nie wiem, czemu jeszcze tego nie pozdejmowałam. Na górze część Doncowej. Pośrodku wystaje Sewer Maciejowski, który aktualnie jest w czytaniu.
Z notki o autorze:
O czym rzecz cała? Lud wenecki oczekuje na zapowiedziane w południe pojawienie się Doży na balkonie pałacu. Turyści z walizkami nie mogą się przecisnąć wśród gęstego tłumu, panuje atmosfera podekscytowania, bo wszak nie wiadomo, jaki ma być powód, przyczyna niecodziennego wydarzenia. Na próżno jednak czekali Wenecjanie, balkon pozostał pusty mimo dwukrotnego wybicia dwunastej godziny przez Murzynków na wieży zegarowej. Wszyscy rozeszli się do domów, snując najfantastyczniejsze przypuszczenia i pokładając nadzieję na wyjaśnienie tajemnicy w niedalekiej przyszłości. Następnego dnia megafony również ogłosiły pojawienie się Doży na balkonie w samo południe. Znów zgromadził się nieprzebrany tłum, który - po kolejnym próżnym oczekiwaniu - musiał opuścić plac na czworakach, przez małe otwory powstałe w murze walizek. Gdy więc następnego ranka mieszkańcy usłyszeli kolejną zapowiedź wystąpienia Doży, tym razem z doprecyzowaniem, że zapowie on rewolucję - wszyscy pozostali w domach, różnie to sobie motywując, ale jednomyślnie barykadując drzwi i okna w oczekiwaniu najgorszego...
Wenecja to jednocześnie surrealna i autentyczna, fantasmagoryczna i jak najbardziej rzeczywista. Groteska i ironia to oręż Palazzeschiego, który umieścił akcję swej powieści w ukochanym przez siebie mieście. Dowiaduję się, że nabył tam dom, pod numerem 4422 na Fondamenta del Rimedio, bliziutko placu Św. Marka, a potem przeniósł się do Cannareggio 4263, na Calle del Forno, w okolicy słynnego pałacu Ca’ d’Oro. Zakładał często słomkowy kapelusz i koszulkę w paski, jaką noszą gondolierzy. Na ścianach swego weneckiego domu zawiesił kolekcję gałęzi o kształcie ryb, a na stoliku ułożył zbiór dużych muszli. Wenecja była dla poety "cudem fantazji". Pisał o niej w wierszu:
Acqua.
Voltepilastricolonnearcate
sorgono in circolo
dallo specchio di un Canale
per sostenere Angeli e Santi
fiori d’acqua
per un paradisiaco baccanale.
Powieść została wydana w serii Współczesna proza światowa. Inne tytuły owego 1974 roku:
Pięć radzieckich! A ja mam tylko dwa!
Początek:
i koniec:
Wyd. PIW Warszawa 1974, wyd.I, 125 stron
Tytuł oryginalny: Il Doge
Tłumaczyły: Anna Cierniakówna i Barbara Sieroszewska
Seria: Współczesna proza światowa
Z własnej półki (kupione w antykwariacie 20 października 1981 roku za 24 zł)
Przeczytałam 4 maja 2014
Fajna opowieść. Lubię takie trochę intymne historie. A o książkach, dzieciach i ślubnym, to trochę intymne, prawda. Dzięki :)
OdpowiedzUsuńSeria wspaniala, nawet jeśli wybór tytułów w danym roku nie imponuje, to różnorodność tej oferty napewno. Szukszyn, Kenzaburo Oe, Oates - to bym przeczytała. Wenecja - dziwne miasto. Jakby z innej planety.
O Marquezie nie wspominając :) lubię też Jesień w Pekinie.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTy to dlatego, że właśnie Przeminęło z wiatrem wystaje spośród liści?
Usuń:)
Będziesz się śmiała, ale już miałam raz propozycję (w związku z innym blogiem) wydania książki :) Wykręciłam się wtedy mówiąc, że dopiero wtedy, gdy będą możliwe książki multimedialne, gdzie można swobodnie błądzić po róznych zakresach... no i pacz pani, właściwie już to jest możliwe :)
Tak, okładka świetna, z tymi walizkami (=turystami) zalewającymi Wenecję. Autor - Jerzy Jaworowski.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńJest na dole, prawie pośrodku, widoczne fragmenty cyferek 1,2,3 :)
UsuńCo do pracy w domu, to mam inne zdanie na ten temat. Wolę być zmuszona do wstania, umycia się, ubrania i wyjścia z domu niż w piżamie sterczeć przed komputerem. Była taka opcja w pracy mojej, żebym ją wykonywała zdalnie i z przerażeniem o tym myślałam, ale na szczęście znaleziono inne wyjście z sytuacji :)
Blog ciągle istnieje w przyrodzie, choć zaglądam tam już rzadko. Ale kiedyś miałam ustalony rytm: wstawałam codziennie o szóstej i waliłam notkę. To se ne vrati, chyba że na emeryturze...
Adres: www.przewodnikpokrakowie.photoblog.pl
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNo widzisz, a ja mam mentalność niewolnika najwyraźniej :) i straszne lenistwo się do tego dołącza... a mus pracowniczy powoduje, że trzeba się jednak ogarnąć. Od czasu do czasu wysyłają mnie z roboty na bezpłatny miesięczny urlop i bardzo wtedy cierpię. W robocie zawsze coś się dzieje, teraz na przykład mamy nowego szefa (od trzech dni) i już klniemy, na czym świat stoi - jak fajnie :)
UsuńOpowieść sugestywna i pouczająca, już nawet w myślach porobiłam plany odnośnie podziału swoich zbiorów w razie rozwodu (oczywiście nie oddałabym nic poza informatyką). A grzebanie w antykwariatach, tanich książkach i nawet drogich książkach to mój nałóg, ledwo przytargam do domu nową dostawę, już planuję następną i następną:)
OdpowiedzUsuńTaaaa... informatykę też bym oddała :) Ślubny jednakże był socjologiem i paru pozycji jego ścisle zawodowycjh też mi było szkoda :)
Usuń