sobota, 30 listopada 2013

Andrzej Nowakowski, Stanisław Waltoś - Collegium Maius UJ. Sfery i cienie

Zobaczyłam w antykwariacie na Jabłonowskich upchnięte gdzieś pod sufitem, ściągnęłam, by sprawdzić cenę, po czym odłożyłam z powrotem. W końcu album to nic pilnego, w dodatku nie mam już miejsca na taki format w domu. A następnego dnia, pod wpływem Marlowa i danego sobie niedawno słowa, by niczego nie odkładać na później, podreptałam tam znów i kupiłam (furda miejsce, położę go po prostu na płask). I przyniosłam do domu w pątkowe popołudnie, ale nawet nie miałam czasu zajrzeć. Tymczasem następnego dnia spotkałam w Rydlówce jednego z autorów czyli prof. Waltosia i wspomniałam o nowym nabytku. Profesor natychmiast pochwalił zdjęcia w albumie czyli swego współautora, a o swoim tekście wspomniał tylko, że jest taki trochę niekonwencjonalny. Nie pozostawało mi nic innego jak wieczorkiem po powrocie do domu oddać się lekturze i oglądaniu :)
I była to bardzo przyjemna lektura, umysł jeszcze podekscytowany wrażeniami z uroczystości osadzania chochoła (niby to taka cepelia, ale jakże miło, że tradycja trwa, że dzieciaki wkładają krakowskie stroje i uczą się Wyspiańskiego na pamięć, że tyle ludzi przychodzi) - a przecież pamiętam, że to właśnie prof. Waltoś był twórcą Muzeum Młodej Polski w Rydlówce - więc tak się to wszystko nałożyło.

Obwoluta jest średniej urody, nie wiem, czy nie lepiej byłoby bez niej:

Album otwiera piękne zdjęcie nocnego dziedzińca Collegium Maius i to od razu sugeruje, jakie będą fotografie w środku. Otóż właśnie takie nokturnowe.

Tekst prof. Waltosia - bardzo ciekawy. Wiele rzeczy dotyczących Uniwersytetu rozjaśnił mi w głowie :) między innymi różnicę między paryskim a bolońskim modelem ustrojowym uczelni. Niepozbawiony jest przy tym anegdot, niekoniecznie ogólnie znanych.

Fotografie Andrzeja Nowakowskiego są przepiękne, większość z nich wykonana nocną porą, co wzmaga tajemniczość obiektów, a jednocześnie pozwala wspaniale wydobyć z mroku samą ich esencję.




To fragment modelu śruby Archimedesa.
Piękno i precyzja instrumentów naukowych powalają.
Tak mi żal, że zdjęcie zdjęcia astrolabium pryzmatycznego wyszło mi zamazane, bo to coś fascynującego. Wygląda, jak jakiś ruchomy robot, trochę jak ten z filmu Koneser.




Wyd. UNIVERSITAS Kraków 2008, 293 strony
Z własnej półki (kupione w antykwariacie 22 listopada 2013 za 64,60 zł)
Przeczytałam/obejrzałam 23 listopada 2013



ALMA MATER n.160 (listopad 2013)
Ostatni dzwonek na zaprezentowanie listopadowego numeru miesięcznika ALMA MATER.

Numer głównie poświęcony aktualnościom, ale jest też kilka artykułów ponadczasowych :)
Przedstawienie sylwetki prof. Zdzisława Żaka.

Historia inauguracji roku akademickiego w Collegium Novum.

Bardzo ciekawy artykuł na temat peregrynacji Jerzego Kozińskiego, kustosza Biblioteki Jagiellońskiej.

Daldzy ciąg portretów krakowksich lekarzy związanych z UJ.

czwartek, 28 listopada 2013

Cristoforo Morzenti - Russia e Polonia

Podtytuł: Diario di un viaggio czyli Dziennik podróży.
Zobaczyłam na szafce u swego pryncypała i pożyczyłam, no bo jak to, dziennik podróży po Rosji? Muszę się zapoznać! I jeszcze polskie akcenty!
Tymczasem lektura okazała się nudnawą. Skomplikowana nie była w żadnym razie, autor pisze bardzo prostym językiem i o prostych sprawach. Za to jest postacią bardzo tajemniczą, bo jeśli chodzi o informacje o nim samym to nie puścił pary z ust (no, z pióra). Kompletnie nic o nim nie wiemy, kim jest z zawodu, w jakim jest wieku, skąd wzięła się jego znajomość języka rosyjskiego. Ba, paru innych języków też, co dla Włochów nie jest chlebem powszednim. Podróż wiedzie przez Wiedeń i tam Morzenti służy za tłumacza, potem dowiadujemy się mimochodem, że ktoś tam oprowadza po francusku i znów autor tłumaczy, zdaje się, że i z angielskim jest za pan brat, a więc poliglota. Najbardziej mnie oczywiście ciekawiło, skąd ten rosyjski i przebijająca z całej opowieści miłość do Rosji. A tu GRANDE MISTERO.

Latem 1967 roku grupa 17 osób wyrusza w trzynastodniową podróż lotniczą, która obejmie Wiedeń (3 dni), Kijów, Moskwę, Leningrad (w sumie 7 dni w ZSRR), Warszawę i Kraków (pozostałe 3 dni). Autor miał pełnić funkcję pilota, tłumacza i trzymającego kasę. Od agencji organizującej podróż dostał też zadanie specjalne - załatwić w Moskwie polską wizę dla biorącego udział w wycieczce księdza, któremu polski konsulat w Rzymie takiej wizy odmówił, ponieważ zdjęcie w paszporcie przedstawiało go w stroju "służbowym" (oczywiście pretekst do odmowy był zupełnie inny). Oraz bagaż specjalny - walizeczkę zawierającą... przenośny ołtarz dla księdza. Przy okazji pomyślał sobie, że oto nadarza się świetna okazja trafienia na Sybir :) Wyruszając z Mediolanu Morzenti obiecywał sobie każdego wieczoru notować wydarzenia i wrażenia dnia - tego jednak przyrzeczenia nie udało mu się dotrzymać, zmęczenie i późne chodzenie spać zrobiły swoje, dlatego dopiero po powrocie zabrał się za spisywanie dokładnej relacji, polegając już tylko na pamięci.

Daleko od pretensji do sensacyjności swego reportażu, autor po prostu opisuje dzień po dniu, a nawet godzina po godzinie, swój (niecodzienny w owych czasach) pobyt w Rosji i Polsce. Ożywia go zainteresowanie, a nawet wręcz miłość do Rosji, do rosyjskiego narodu, historii, poetyckiej duszy, naturalnej dobroci, złożonej i głębokiej duszy, mistycyzmu i duchowości. W swoich opisach jest bardzo szczegółowy (jedynie przy zabytkach zazwyczaj zostawia czytelnika z pewnym może nawet niedosytem, nie chcąc robić konkurencji przewodnikom), notuje każdy szczegół, informuje, jak były ubrane przewodniczki w poszczególnych miastach, jak wyglądały pokoje hotelowe (oczywiście cudzoziemców umieszczano w luksusowych przybytkach) czy posiłki w restauracjach. Będąc osobą mocno wierzącą zwraca baczną uwagę na cerkwie, w przeważającej większości zamienione na muzea, udaje mu się dostać do czynnej cerkwi i obserwować ludzi biorących udział w nabożeństwie, zauważa też pewien paradoks: w Polsce, gdzie kościołów nie zamykano, jest mniej ludzi aktywnie uczestniczących w niedzielnej liturgii (czy to prawda? tak rzeczywiście było w latach 60-tych? jego obserwacje są siłą rzeczy mocno okrojone - tu trzeba dodać, że pobyt w obu krajach był zorganizowany przez Inturist i Orbis, program zatem przewidywał pokazanie tego, co oba kraje miały "eksportowego").

Relacja z podróży tak standardowej, a przy tym tak drobiazgowa być może miała swój sens dla włoskiego czytelnika z tamtych lat, prawdopodobnie to była wówczas wielka egzotyka. My widzimy jego notatki innymi oczami, wszystko to jest nam doskonale znane, Morzenti nie odkrywa Ameryki, my tę rzeczywistość przerabialiśmy na własnej skórze (mówię tu oczywiście o swoim pokoleniu). A więc kolejny raz przekonuję się, jak wszystko jest względne :)

Morzenti, aczkolwiek przyjmuje z przymrużeniem oka "rewelacje" propagandowe przewodniczek radzieckich, jest jednak pełen entuzjazmu dla zdobyczy socjalnych komunizmu, ubolewa jedynie nad brakiem wolności, w kółko wraca do kwestii tępienia religii przez państwo. Jednak to, co zrobiło na nim największe-najgorsze wrażenie to wizyta w radzieckim mieszkaniu i to w komunałce :) Tu już nie potrafił wręcz oddać słowami swego przerażenia, mimo że, jak twierdzi, miał nieraz do czynienia z ubogimi rodzinami, pracując w jakiejś organizacji charytatywnej.

Ach, zapomniałabym: panie w Polsce są bardziej eleganckie niż radzieckie, mniej tu się widzi kobiet zakutanych w chustki na głowie :)

Wstęp:

Prawdziwy początek:
i koniec:

Wyd. chyba sumptem własnym autora, bo brak jakichkolwiek danych, wiadomo jedynie, że została wydrukowana w Mediolanie w kwietniu 1969 roku, w drukarni Le Scuole Grafiche Opera Don Calabria; 306 stron
Pożyczone od szefa
Przeczytałam 22 listopada 2013


NAJNOWSZE NABYTKI
Jeszcze się nie uspokoiłam :) to moje dwa nabytki z zeszłego tygodnia.
Na wydawnictwo Muzeum Historycznego trafiłam w antykwariacie na Jabłonowskich i skoro kosztowało o 12 zł mniej niż w Krzysztoforach, w te pędy wzinam.
Jest to zbiór szkiców o tematyce związanej z krakowskimi Żydami, ich dziejami w czasie II wojny światowej, ale również mówiących o ich obecności dzisiaj.

Odebrałam też z allegro monografię budynku mykwy czyli łaźni żydowskiej przy ul. Szerokiej.
Ponoć ma mówić nie tylko o historii samego budynku, ale także o dawnej społeczności żydowskiej i jej obyczajach, to mnie zachęciło.

środa, 27 listopada 2013

Janusz Olczak - Wilcze dni


Olczaków ci u mnie huk.
Jakoś tak mi przypadł do gustu i skoro sprzedają go na allegro po złotówce to zaryzykowałam :) Jeśli seria o Marandzie będzie tak samo śmieszna jak Wilcze dni, to mogę sobie tylko pogratulować, że podjęłam niegdyś ryzyko :) Jako że tyle tych Olczaków mam, zainicjowałam nawet swego czasu PROJEKT JANUSZ OLCZAK i dzielnie brnę, bo to już trzeci z kolei.Ten, na razie, najbardziej udany. Śmiałam się w głos, co dużo znaczy, bo zazwyczaj, gdy lektora śmieszy, człek jeno chichocze pod wąsem, nieprawdaż?

W największym skrócie (a skrótami teraz tylko operuję, bowiem nagle zrobiło mi się pełno zaległości i jeśli chcę się wyrobić z notkami listopadowymi w listopadzie, to trza się spieszyć, zostały tylko cztery dni i cztery książki - jeśli skończę Węgra do soboty) jest to historia awansu społecznego młodego chłopaka ze wsi. Wsi, w której dwie główne rodziny to Wilcząbowie i Stręciwilkowie, nic też dziwnego, że książka nosi tytuł Wilcze dni. Na tle walki dwóch rodów (o wszystko) poznajemy dzieje inteligentnego i mającego niebanalne pomysły bohatera.
Ważną rolę w rodzinie odgrywa dziadek:
Oto jak dziadek porównuje wieś przedwojenną z obecną:
Dziadek niczego się nie boi:
Młody bohater przeżywa pierwszą miłość, wyrusza na pierwszą ucieczkę z domu, pisze wspólnie z kolegą pierwszą powieść, próbuje wreszcie pierwszego zawodu rozpoczynając naukę w szkole samochodowej w pobliskim miasteczku. Przekonuje się jednak, że zawód szofera nie jest mu pisany i wraca na wieś.
Jednak ostatnie słowa powieści sugerują, że miejski ciąg dalszy nastąpi. Mam nadzieję, że w którejś z posiadanych przeze mnie książek.

Początek:
i koniec:

Wyd. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1977, wyd.II, 252 strony
Z własnej półki (znalezione na półce w Jordanówce czyli osiedlowym domu kultury 20 lipca 2012)
Przeczytałam 16 listopada 2013


Miesięcznik KRAKÓW n.11/2013
Koń jaki jest - każdy widzi.









wtorek, 26 listopada 2013

Wiktor Woroszylski - I ty zostaniesz Indianinem

Dla odmóżdżenia zafundowałam sobie ponowną lekturę z dzieciństwa.
Wiktor Woroszylski opisany na okładce jawi się jako całkiem pogodzony z systemem twórca, a zdaje się, że życiorys miał dość pokręcony, bo przeszedł od entuzjazmu dla komuny do jej negacji po rewolucji węgierskiej oglądanej własnymi oczami i pracy w KOR. Wikipedia podaje, że był objęty zakazem druku w latach 70-tych - co jest o tyle nieścisłe, że opisywana dziś przeze mnie książka wyszła w 1974 roku, nie mógł więc wtedy być na indeksie.


I ty zostaniesz Indianinem to urocza opowiastka o Mirku, który marzy o indiańskich wigwamach i proszę bardzo, jak na zawołanie, dostaje od nagle objawionego wujka z Ameryki - wspaniały lśniący tomahawk! Rodzina Mirka jest niby to typowa, ot, rodzice i starsza siostra, ale tato nie jest zwykłym urzędasem odsiadującym swe godziny w biurze, tylko ni mniej nie więcej - układaczem krzyżówek. Mógłby nawet nieźle zarabiać, bo jest świetny w swoim niezwykłym fachu, cóż kiedy większość zarobków pochłania krwiożerczy Krokodyl czyli gra liczbowa. Umiejętności taty okażą się kluczowe dla rozwiązania zagadki tajemniczego sejfu w sklepie jubilerskim, na który zagięła parol szajka związana z domniemanym wujem. Naturalnie w rozpracowaniu szajki będzie miał swój udział Mirek, w nagrodę... zostanie przyjęty do grona Indian. Kto chce niech wierzy, że mu się to nie przyśniło :)

Patrzcie, jak sprytnie tutaj autor przemycił PRZEDWOJENNĄ encyklopedię :)

A tutaj wyjaśniła się tajemnica z lat wczesnej młodości mego brata. Napisał on mianowicie powieść... to znaczy ZACZĄŁ ją pisać, podstępna siostra wykradła mu zeszyt, a tam pierwsze zdanie:
Kolano wyjrzało zza płota.
Zdanie to, jak można się domyślać, stało się legendą w rodzinie i funkcjonuje do dziś :)
Tymczasem proszę bardzo:
Już wiem, po tylu latach, skąd braciszek czerpał inspirację.

Ilustrował książkę - cudownie - Bohdan Butenko:

Poridż był podstawą wyżywienia u państwa Kubiaków: połowa rodziny jadła go z zimnym mlekiem, połowa z gorącym.

Dziś pewnie są jakieś programy komputerowe dla układaczy krzyżówek, wtedy - jedynie kartka papieru i ołówek :)


Widok garnka z krupnikiem, choćby nawet przypalającym się, jak zwykle wywołał u mnie przemożną chęć skosztowania takowego (dalej nie umiem robić, no sam do mnie nie przyjdzie).

Ach, koniki przed kinem, zapomniany widok, kiedyś tak codzienny. oczywiście w dużym mieście, bo u mnie to było tak, że na jakiś ambitniejsze dzieło to trzeba było kupić parę biletów, żeby film puścili :)


Początek:
i koniec:



Wyd. Nasza Księgarnia Warszawa 1974, wyd. VI, 206 stron
"Cieniowana" seria
Ilustrował: Bohdan Butenko
Z własnej półki (kupione na allegro 20 października 2012 roku za złotówkę)
Przeczytałam 12 listopada 2013


Obejrzałam wczoraj, z okazji SPUTNIKA, rosyjski film z 2012 roku JA BUDU RIADOM (Polski tytuł BĘDĘ PRZY TOBIE), w reż. Pawła Ruminowa.
Dawno się tak nie spłakałam, może przy Czułych słówkach. Niech no tylko gdzieś umierają młode matki na raka, ryczę jak bóbr.
Inna pracuje jako menedżer w restauracji, lubią ją szef i współpracownicy, jest pełna radości życia i poczucia humoru. Ale najważniejszy w jej życiu jest 6-letni syn Mitia.
Mają ze sobą niesamowity kontakt i spędzają razem cały wolny czas.
Jednak nad obojgiem wisi nieszczęście. Inna zapadła na nieuleczalną chorobę. Mimo że niezwykle dzielnie stawia jej czoła, łykając tony tabletek i poddając się operacji mózgu, a potem chemioterapii - cały czas przy tym zachowując wspaniałe poczucie humoru i żartując ze wszystkiego - w pewnym momencie zdaje sobie sprawę z nieuchronności losu.
Postanawia więc znaleźć dla Mitii nowych rodziców. Spośród wielu kandydatów, którzy obejrzeli DVD z nagranymi filmikami z udziałem Mitii, wybór pada na Olgę i Siergieja, ludzi dobrze sytuowanych, kulturalnych, kochających się, ale bezdzietnych.
Olga od razu poczuła feeling do chłopca, inteligentnego, mądrego, zabawnego. Mitia odpłaca sympatią, ale nie wie jeszcze, że to nie zwykli znajomi mamy. Nieszczęsne dziecko ubzdurało sobie, że mama chce je sprzedać na organy... Zgadza się na pobyt u Olgi, gdy mama mu mówi, że musi iść do szpitala, bo ją bardzo głowa boli.
Inna będzie musiała mu wytłumaczyć, dlaczego od jutra zamieszka u Olgi i Siergieja. Sama zostanie w domu, by umrzeć, za jedyne towarzystwo mając wolontariuszkę z hospicjum.
Film zrealizowany w stylistyce dokumentu, z niesamowitą rolą Marii Szałajewej i świetnym malcem w roli Mitii. Hymn o miłości macierzyńskiej.

Film można obejrzeć w całości na You Tube.
Я буду рядом:

Dla osób o silnych nerwach.