sobota, 25 października 2014

Irena Jurgielewiczowa - Niespokojne godziny

Pożyczyłam z Rajskiej kilka książek Jurgielewiczowej, ale jakoś mi się nie chciało za nie zabierać. Co prawda o Niespokojnych godzinach ktoś tu się wyrażał bardzo dobrze przy okazji poprzedniej powieści tej autorki, ale - zniechęcała mnie okładka. Nie lubię takich nowoczesnych, krzykliwie kolorowych. Jak to się gusty zmieniają. W młodości uwielbiałam jedną z książek Niziurskiego, gdzie na okładce było też zdjęcie, dżinsów, o ile pamiętam. Taka była nowoczesna :)
O, znalazłam:
No ale to było dzieści lat temu, dziś preferuję starocie i tzw. old fashion :)

Czas jednak mija nieubłaganie, przyszło ponaglenie z biblioteki, trzeba było przedłużyć, więc - myślę sobie - chociaż jedną przed następnym przedłużeniem oddam.
Nawiasem mówiąc, tak się odzwyczaiłam od korzystania z biblioteki, że zapomniałam hasła. Coś mi po głowie chodziło, że wpisuje się najpierw numer karty, a potem nazwisko bez polskich czcionek. Nieeeee. Nie wychodzi. Nie udaje się zalogować. Nie poddaję się jednak i dzwonię do działu informatyki, tłumaczę, że zapomniałam hasła. Pan mi jednak mówi, że on nie ma uprawnień i że kolega już poszedł do domu, dzwonić jutro. Termin jednak naglił, więc trudno, zadzwonię, żeby przedłużyć przy pomocy pani bibliotekarki... A pani bibliotekarka prolonguje, po czym mówi mi, że hasło to zawsze PIERWSZE CZTERY LITERY NAZWISKA - a nie całe. No tak, od razu mi się przypomniało: w dawnych czasach, gdy na potęgę korzystałam z biblioteki, ciągle to było w użytku, w różnych wersjach, bo mam trzy karty (na siebie, na córkę i na jej ojca) na różne nazwiska. I teraz powiedzcie mi - czy informatycy ZAWSZE są tacy niekumaci? Ech.

Na okładce wyczytałam niewiele:
W gruncie rzeczy nie było to zbyt zachęcające, no ale jakem się poświęciła tak i jadę, jak zwykł prześmiewczo mówić Ojczasty przy różnych okazjach.
I wiecie co?
Całkiem przyzwoita powieść dla młodzieży! Realia lat sześćdziesiątych (ech, ta okładka), Warszawa, Kasia przyjeżdżająca na dwa tygodnie do starszej siostry-lekarki, z małego prowincjonalnego miasteczka, ale bynajmniej nie zahukana nieśmiała dziewczynina, jakiej można by się spodziewać. Wręcz przeciwnie, pewna siebie, oblatana, orientująca się i w samej stolicy. A przy tym dobra, w starym rozumieniu tego słowa - pomocna ludziom, empatyczna - i myśląca, inteligentna. W pewnym momencie tego długiego kwietniowego dnia, podzielonego na dziewięć historii-rozdziałów, jej droga przecina się z wędrówką Janusza, który czuje się niekochany we własnej rodzinie, gdzie starszy brat-student gra pierwsze skrzypce, i który właśnie zdecydował się na wagary.

Ach, jakże prawdziwie pokazany jest ten poranek wagarowicza, z wszelkimi jego trudnościami: żeby nie spotkać nikogo znajomego, nie natknąć się na nauczyciela, pozbyć się gdzieś teczki i tarczy z rękawa, ukryć i przemelinować na czas niepogody (kwiecień-plecień... w istocie cała powieść wypunktowana jest ciągłymi zmianami pogody, podobnie jak nieustanne są zmiany relacji między młodymi bohaterami). Jak ja to dobrze znam z autopsji :) Nie żebym takim wagarowiczem strasznym była, nie nie, ja przecież z tych, no, prymusów raczej :) ale zdarzało się, oj, zdarzało - chcieć uniknąć jakiejś klasówki - i zazwyczaj sprawa była prosta, bo całkiem zwyczajnie zostawałam w domu, przecież rodzice już wcześniej wyszli do pracy - ale było i tak, że ja już mam zaplanowane od poprzedniego wieczoru wagary, a tu rano coś mama nie wychodzi, nie zbiera się o wpół do siódmej, co jest? Okazuje się, że wzięła sobie wolny dzień z jakiegoś tam powodu - i trzeba z domu wyjść. A tu pogoda w kratkę, całkiem jak w Niespokojnych godzinach, miasteczko małe, cały czas w strachu, że ktoś znajomy rodziców mnie dostrzeże, włóczę się po bocznych uliczkach, w końcu ląduję na dworcu kolejowym, żeby się zagrzać... ech, do dziś to pamiętam. Wagary to nie dla mięczaków sprawa!

Jak potoczy się dalej ten dzień dla naszych bohaterów, których dotknęła miłość, którym przydarzyło się to wielkie uczucie, na które każdy czeka i z którym niełatwo się uporać - przeczytajcie sami. Idźcie do biblioteki, pożyczcie, podsuńcie własnym dzieciom, którym przychodzi dokonywać pierwszych wyborów moralnych i zmagać się z nieprostymi dylematami. I pamiętajcie:
Jeżeli człowiek nie oczekuje w życiu nic takiego, co zaledwie można przeczuć, jeżeli już wszystko ma się za sobą, nie przed sobą, to musi być bardzo smutno.

Zapomniałabym: to świetna książka dla varsavianistów! Bohaterzy ciągle krążą po mieście, wydeptują ulice i dzielnice, Kasia zachwyca się trasą W-Z i "elektrycznymi schodami", jednocześnie pełno tam jeszcze ruder-pozostałości wojny. Można chodzić po Warszawie z powieścią w ręku i porównywać.

A mnie właśnie doszła tortilla na patelni, więc udaję się do stołu :) Smacznego i Wam sobotniego obiadku!

Początek:
i koniec:


Wyd. Nasza Księgarnia Warszawa 2007, 198 stron
Z biblioteki na Rajskiej
Przeczytałam 24 października 2014 roku

6 komentarzy:

  1. To ja się dobrze wyrażałam o "Niespokojnych godzinach" :) Cieszę się, że Ci się podobało :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okazuje się, że się słusznie dobrze wyrażałaś, tak że nawet mając o tyle tal więcej od targetu książkę przeczytałam z przyjemnością. A przecież o przyjemność w lekturze chodzi :)

      Usuń
  2. "Niespokojne godziny" prawdopodobnie czytałam w swoim czasie, ale Niziurski już na ten czas u mnie nie trafił.
    Fajna tortilla.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Idealne danie, jak nic nie ma w domu :) można też zrobić wcześniej i zabrać na wycieczkę. To jest wersja podstawowa, ale można dodawać różności, co tam w lodówce, paprykę, szynkę, groszek i zrobić taki gruby placek.

      Usuń