czwartek, 4 października 2012

Andrzej Wasilewski - Paszport do Włoch

Jest to jedna z tych staroci, które stoją u mnie na półkach od 30 lat, kurząc się coraz intensywniej i po które postanowiłam sięgać teraz, kiedy już nic nie muszę :)
Tu trzeba wyznać, że pracuję w bardzo kulturalnym środowisku, znakiem czego - rzadko trafia się możliwość rozmowy o przeczytanych książkach. Większość mych znajomych uważa, że jeśli przeczytała w młodości trochę klasyki, zwolniona jest na resztę życia od tego żmudnego zajęcia. Wszak na spotkaniach towarzyskich omawia się raczej zalety plazmy niż najnowszej książki Pamuka. Tak więc nie muszę czytać nowości, by utrzymać się na powierzchni - a wewnętrznej, osobistej potrzeby nie czuję - i mogę śmiało pogrążać się w zapomnianych już dawno przez ogół czytelników tomach i tomikach.
No, usprawiedliwiłam się, a teraz wracam do Paszportu do Włoch. Zaliczyłam tę pozycję do reportaży, ale jest to raczej próba studium socjologicznego i przynosi jedynie uogólnienia na temat zjawisk współczesnych Włoch - współczesnych oczywiście autorowi w momencie pisania, a więc ho ho - 45 lat temu. Nieuchronne są więc porównania z rzeczywistością socjalistycznej Polski. Porównania z założenia wypadające na korzyść naszego kraju :) choć czasem udaje się autorowi wbić małą szpilkę systemowi, a głównie jego niewydolności gospodarczej. Poszczególne rozdziały zatytułowane są Gorączka luksusu, Gorączka nowoczesności i Gorączka używania, co daje nam już pojęcie, o czym rzecz ta będzie. Wasilewski docenia poziom rozwoju cywilizacyjnego Włoch, ale boleje nad tym, że odbywa się on kosztem spraw kultury i intelektu, podczas gdy u nas w byle domu kultury czy świetlicy gminnej prosty człowiek ma o wiele szerszy dostęp do dóbr kulturalnych.
Przemówił do mnie fragment o etosie pracy, o wiele wyższym w kapitaliźmie niż w socjaliźmie, gdzie czy się stoi, czy się leży... za to rozbawiły te tyrady na temat owczego pędu do konsumpcji u Włochów... przerabiamy to wszak teraz dokładnie :)

O Andrzeju Wasilewskim nie udało mi się nic dowiedzieć (jest za to bokser o tym imieniu i nazwisku), więc za fragment biogramu niech posłużą skrzydełka z obwoluty książki:
Książka wydana przez istniejące nadal Iskry w 1967 roku.
Przeczytałam 3 października 2012.

Gdy mówiłam, że nie kupuję już książek do końca roku, oczywiście jasnym było, że nie dotyczy to cracovianów, prawda? Taką staroć sprzed 4 lata wygrzebałam w Księgarni Akademickiej.
Plus nowy numer Książek, na razie przeczytałam jedynie artykuł o Susan Sontag i obowiązkowo felieton Szczygła.

Obejrzałam wreszcie film Alonka.
Gdy wpisywałam w googlu tytuł, najczęściej pojawiającym się obrazkiem była etykieta czekolady o tej samej nazwie, jak się okazuje kultowej w Związku Radzieckim (i produkowanej do dziś):
Ale i kadry z filmu się znalazły.
Stiep, stiep kak morie... przypomniały mi się słowa z wiersza, wyuczonego naizust w podstawówce.


Film wyreżyserował Boris Barnet w 1961 roku. Nieco szerzej przedstawia jego biografię ciocia Wiki.
Był to jego przedostatni film, został źle przyjęty przez krytykę i Barnet w dwa lata później popełnił samobójstwo.

Rzecz dzieje się w 1956 roku, kiedy młodzież z całego kraju wezwano do kampanii zagospodarowania nieużytków, głównie stepów w Kazachstanie.
Chodziło o podniesienie produkcji rolnej.
Nazywano to po rosyjsku oswojenie celiny. Ciągle w filmie się wspomina o tej celinie, a ja nie wiedziałam, o co chodzi, wiwat jednak ciocia.
Było to wielkie pospolite ruszenie, naturalnie nieprzygotowane technicznie: ani odpowiednich odmian zboża ani wyszkolonych kadr czy odpowiedniej infrastruktury. Toteż koszty uzyskania plonów były o wiele wyższe niż w europejskiej części Rosji, no ale z czasem zbiory okazały się wielkim sukcesem i rozwiązały problem żywnościowy w Związku Radzieckim.
W czasie trwania kampanii wybudowano ponad 400 sowchozów, a na te tereny przyjechało ponad 300 tys. osób.
O takich właśnie świeżych kazachskich imigrantach opowiada film.
Główną bohaterką jest 9-letnia Alonka,
którą rodzice wysyłają do szkoły do miasta. Jechać trzeba poputczikom – przygodną ciężarówką. Wraz z Alonką podróżują inne osoby: opiekująca się nią Wasilisa, kłótliwa lecz złote serce,
szofer Stiepan (grany przez Szukszyna),
młoda matka z niemowlęciem na ręku,
główny mechanik sowchozu czy entuzjastka z Komsomołu Elza,
świeżo upieczona dentystka, błądząca po stepie w poszukiwaniu dentystycznego fotela :)
Jest oczywiście szofer Tola, który gubi drogę wśród stepu, w wyniku czego ciężarówka błądzi w tę i we wte, a gdzie nie zajadą, dowiadują się, że do miasta jeszcze 450 km :)

Jest to jak najbardziej film drogi, zaczyna się w momencie, gdy Alonka żegna się z matką gdzieś wśród stepu, gdzie tylko gnają ciężarówki wyładowane ziarnem – potem trwa podróż – wreszcie przybywają do miasta, gdzie Stiepan spotyka się z żoną, a Alonka z kazachskim chłopcem, poznanym wcześniej przy studni. Sceną, gdy oboje jedzą eskimo – czyli lody na patyku w czekoladowej polewie – kończy się film.

Konstrukcja przypominała mi trochę Dekameron Boccaccia, gdzie też mamy kilka osób zgromadzonych w jednym miejscu, opowiadających sobie różne historie.

Tu Alonka opowiada, jak dla zakładu postanowiła dostać pięć dwójek, czym mało nie doprowadziła do obłędu nauczyciela matematyki,
upierając się że dwie tykwy (dynie?) – jedna o wadze 25 kg, druga o 3 kilo lżejsza – ważą razem 28 kg.

Stiepan opowiada o swojej kulturalnej żonie,
którą przywiózł w step z samej Moskwy i która nie może tu sobie znaleźć miejsca. Cudny moment, gdy Stiepan wraca do domu i widzi na ścianie zawieszony obraz: goła baba. Jako że jest porywczy natychmiast chwyta za strzelbę i wypala do niego.
Żona protestuje, że to Rubens. No nie można przecież w domu na ścianie trzymać gołych bab, Rubensów jakichś :)

Wasilisa jedzie do młodszej córki z dramatyczną relacją o śmierci starszej, która utonęła próbując ratować ziarno pod zasiew.

Elza-komsomołka opowiada swoją epopeję kazachską:
dziewczyna ciągle myli cele i środki podróży, a gdy już pojawia się na miejscu, okazuje się, że nikt tam nawet nie słyszał o dentystycznych fotelach. Co by na jej miejscu zrobił Pawka Korczagin? Wszak ma ze sobą kleszcze do wyrywania zębów: te do szczęki górnej i te do dolnej :)

Wiwat Alonka, rezolutna i szczera dziewczynka, trzymająca cały film w ryzach.
Świetna komedia, opowiadająca lekko i ze swadą o trudnych nieraz sprawach.


2 komentarze:

  1. O Wasilewskim raczej się nie wypowiem i raczej nie zmusiłabym się do przeczytania ale jeżeli chodzi o film to właśnie za to lubiłam kiedyś radzieckie filmy, którymi nas karmiono do przesytu ,ale które z przyjemnością się oglądało.

    OdpowiedzUsuń