poniedziałek, 15 października 2012

Mario Soldati - Listy z Capri

Mario Soldati (1906-1999) był reżyserem filmowym i telewizyjnym oraz autorem powieści psychologicznych i takie właśnie są Listy z Capri, opublikowane w 1954 roku. Powieść została wyróżniona najważniejszą włoską nagrodą literacką Premio Strega w tym samym roku.
Książka ma trzech narratorów: najpierw jest to reżyser Mario, który opowiada o spotkaniu w Rzymie (na via Margutta, o której pisałam tutaj) z amerykańskim przyjacielem Harrym, niegdyś urzędnikiem UNESCO w Paryżu, i jego kochanką Dorotheą, kobietą z ludu, właściwie prostytutką. Mario też próbuje u niej szczęścia, ale bezskutecznie. Wyjeżdża do Paryża i po pewnym czasie dostaje od Harry'ego maszynopis opowiadania, które miałoby się stać podstawą filmowego scenariusza - Harry po porzuceniu posady urzędnika klepie biedę i szuka u Maria możliwości zarobku.
Ten maszynopis to historia skomplikowanych relacji Harry'ego z amerykańską żoną Jane, gorliwą katoliczką, matką jego dwójki dzieci, i kochanką Dorotheą. Przy żonie trzyma Harry'ego szacunek i przywiązanie, Dora z kolei to jego wielka namiętność, z której próbuje, ale nie potrafi zrezygnować.
Trzecią narratorką jest sama Jane - a właściwie jej listy, które w chwili słabości (też namiętności) napisała do Aldo, włoskiego kochanka. Bowiem rychło się okazuje, że Harry, który dręczył się swoją niewiernością idealnej żonie, też jest rogaczem - Jane miała ognisty romans, dręcząc się z kolei swą nielojalnością wobec wzorowego męża.
Jak widać z tego streszczenia, jest to skomplikowana historia miłości i zdrad, prawdy i kłamstwa, dwuznaczności i fikcji.
Przeczytałam 14 października 2012.

Obejrzałam też film francuski La vie est un long fleuve tranquille (Życie jest jak długa spokojna rzeka) z 1988 roku.
Reż. Etienne Chatiliez

Życie w rodzinie Le Quesnoy płynie faktycznie jak długa spokojna rzeka:

Klasyczni burżuje BCBG, on dyrektor, ona zajmuje się domem i pięciorgiem dzieci oraz działalnością charytatywną, ściśle współpracując z miejscowym księdzem.

Na drugim końcu miasta mieszka uboga rodzina Groseille w typowym HLM, francuskim synonimie slumsu - zdjęcia takich bloków można zobaczyć tutaj - czy nam czegoś nie przypominają?


Nic bardziej kontrastowego.
Le Quesnoy jedzą na srebrach i grają na fortepianie:
Groseille są jak z polskiego dokumentu o lumpach:

Te dwie rodziny nigdy by się nie spotkały, gdyby nie wieloletni romans miejscowego lekarza-ginekologa z pracującą u niego pielęgniarką. Lekarz jest oczywiście żonaty i od lat zwodzi pielęgniarkę obietnicami rozwodu, tyle że żona jest chora...
Któregoś dnia żona jednak umiera. Gdy kochanka pełna nadziei zbliża się do doktora, jak grom z jasnego nieba pada z jego ust zdanie:
- Nikt mi jej nie zastąpi.

Skoro tak, zemścimy się na wiarołomnym doktorze. Pielęgniarka pisze trzy listy: do niego i do obu rodzin - wyjawiając tajemnicę sprzed 12 lat, kiedy to zaraz po porodzie zamieniła karty i bransoletki dwóch noworodków.
Pan doktor właśnie dostał list od byłej kochanki:

La salope - dziwka
Kultowy monolog :)

I oto Le Quesnoy dowiadują się, że ich córka Bernadette (sprawiająca zresztą od jakiegoś czasy drobne kłopoty wychowawcze) jest tak naprawdę córką Groseille'ów:
a ich prawdziwy syn wychowuje się w slumsach:

Postanawiają zapłacić Groseille'om i zabrać od nich chłopca, a w domu powiedzieć, że to adopcja.

Ale mały Maurice, który sprawia wrażenie, że bardzo szybko się adaptował do nowych rodziców i nowych braci i sióstr, to w rzeczywistości diabeł wcielony, Groseille do szpiku kości. W krótkim czasie doprowadza do rozpadu burżuazyjnej rodziny, dowodząc jak powierzchowne było wykształcenie i ogłada, jak szybko schodzi politura...



3 komentarze:

  1. Ale się ciekawie złożyło - ja też właśnie czytam ksiażki z serii Nike :) Zaczęłam od "Poletka", recenzja jutro.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja czytam systematycznie - jedną na miesiąc :)
      I to nie jakoś autorami czy narodowością, tylko po kolei z półki, jak lecą. A na półce lecą... kolorami obwolut :D
      Toteż na przykład Soldatiego mam jeszcze dwie książki, no ale zieloną i jakąś tam jeszcze, a teraz pomarańcze idą.
      Nie ma to jak trochę absurdu :)

      Usuń
    2. Właśnie wydawało mi się że gdzieś u Ciebie na blogu widziałam fotkę tych kolorowych obwolut - no, ja mam tylko kilka książek z tej serii (niestety) więc trzeba będzie się wybrać do biblioteki po resztę ;)

      Usuń