Z tą Księgą z San Michele to była taka sprawa, że czytałam ją we wczesnej młodości jakiejś i ona wtedy jawiła się jako coś wręcz magicznego!
Nie wiem, czy mieliśmy ją w domu (może?) czy z biblioteki była... Po latach natknęłam się na nią na allegro i kupiłam - ale to jest inne, wcześniejsze wydanie.
Rok 1946, a oni piszą ósme wydanie. Chyba kontynuują jakąś przedwojenną numerację? Tym bardziej, że tłumaczenie jest bardzo przedwojenne i nie chodzi tylko o inną pisownię pewnych wyrazów, inną od dzisiejszej, ale na przykład są pewne tytuły książek nie podane po polsku, z czego wnoszę, że wówczas nie były jeszcze przetłumaczone. A Boy te francuskie knigi trzepał przecież regularnie i namiętnie. Nie mam więc pojęcia, kiedy dokładnie powstało to tłumaczenie, zwłaszcza, że o tłumaczce, Zofii Petersowej, nic mi się nie udało znaleźć. Książka po szwedzku wyszła po raz pierwszy w 1929 roku.
Nie wiem też, czy znaczna ilość błędów przy cytatach z włoskiego pochodziła z oryginału. Niby autor spędził we Włoszech wiele lat...
Właśnie, autor. Kto o Księdze z San Michele do tej pory nie słyszał, nie wie, o co i o kogo chodzi. Axel Munthe (1857-1949) był szwedzkim lekarzem, studiował medycynę i pracował w Paryżu, a potem przeniósł się do Włoch, gdzie jeszcze jako student odkrył Anacapri i przysiągł sobie, że tam zamieszka. Jako neurolog miał praktykę głównie wśród arystokratycznych kobiet, mnóstwo zarabiał, ale też poświęcał się bezpłatnemu leczeniu ubogich. Niósł też pomoc w czasie epidemii cholery w Neapolu i po słynnym trzęsieniu ziemi w Messynie. O tym wszystkim, a także o tym, jak budował swą siedzibę na Anacapri na ruinach pałacu cesarza Tyberiusza, opowiada w Księdze...
Tyle że czytana po blisko 40 latach nie robi ona już wrażenia. Albo - często robi przykre wrażenie. Po pierwsze, autor strasznie fantazjuje. Po drugie, jest jakimś okropnym mizoginem. Charakterystyczne, że ANI SŁOWEM - pisząc autobiografię - nie wspomniał, że był dwa razy żonaty. Po trzecie, ma co najmniej dziwne uwagi na temat pieniądza, zważywszy na swój majątek. Po czwarte, kończy tak straszliwym kiczem i czystą grafomanią, że głowa mała. Po piąte, często podkreśla swoją skromność, a przy tym chwali się dobrymi uczynkami.
Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, co takiego MAGICZNEGO wtedy, dawno temu, widziałam w tej książce 😏 Ale nie żałuję, że ją znów przeczytałam, bo mimo wszystko ciekawe są wspomnienia sprzed prawie półtora wieku ówczesnego życia, poglądów i trochę też historii medycyny.
Przede mną właścicielem tego egzemplarza był lekarz - i to nie dziwi. Kazał książkę oprawić, a na wierzchu wkleić pierwotną obwolutę. Ta, którą czytałam w młodości, była już inna.
Kilka fragmentów.
Wiwat cierpienie, któremu można ulżyć, ale po co, skoro Panu Bogu się ono podoba? Richtig matka Teresa.
To zaledwie pierwsza uwaga o kobietach... Potem było znacznie gorzej. Wszystkie histeryczki, nie potrafiące znaleźć celu w życiu.
No tak, tatuś ostrzegał 😁 A' propos, autor bardzo często rozmawia, jak nie z krasnoludkami, to z szatanem, psami, małpą i z kim tylko, a na końcu to już ze wszystkimi świętymi czy tam Panem Bogiem...
Co należy zrobić z pieniędzmi, zaleca gość, który zdobył majątek i część przeputał, a część zużył na wybudowanie siedziby na włoskiej wyspie, gdzie ściany skromnie ozdobił włoskimi gotyckimi prymitywami, na stołach poustawiał renesansowe majoliki etc. Ale jeśli chodzi o pieniądze innych, zaleca dać je biednym albo wyrzucić do rynsztoka. Są niepotrzebne, dzieło Szatana, wiecie.
Jedna z fantazji: sto lirów za łodzie i sieci, a dwieście za łóżko i kilka krzeseł oraz ubranie do ślubu. Ja przecież zdaję sobie sprawę, że meble dopiero w czasach przemysłowych stały się tanie, ale znaj umiar, człowieku!
No takie pitolenie to lubię jak cholera 😬
Początek:
Koniec:
Półka. Nic nie widać prawie, bo to na ścianie okiennej pod samym sufitem. Księga z San Michele jest ostatnia po prawej, z czerwonym grzbietem, a obok niej Rachunek dla dorosłego (może kiedyś przeczytam?), Dom o siedmiu szczytach, potem dwa tomy to widać, jeden tom Boccaccia (nikt nie wie, co się stało z drugim), a potem to już Dickens leci. Patrzcie, w jakim stanie!
Wyd.Galster, Lauter i Rutkowski, Warszawa 1946, 516 stron
Tytuł oryginalny: The Story of San Michele (wersja szwedzka: Boken om San Michele)
Autoryzowany przekład: Zofii Petersowej
Z własnej półki
Przeczytałam 29 maja 2021 roku
Nie zraziłam się nieudanym bieganiem i przeszłam na szybkie chodzenie, tylko że to głupio brzmi:
- Gdzie idziesz?
- Idę chodzić.
Wobec tego mówię, że idę biegać. I już 😀 Jest to dopiero tydzień z hakiem, ale powiem Wam, że ZACZYNAM SIĘ WCIĄGAĆ!!!
I nie chodzę już po ciemku (zwłaszcza, że raz się przestraszyłam, gdy ktoś za mną szedł, choć nie wiem, czego - ukraść nie miałby co, przecież nie idę z torebką biegać, a gwałcić to już musiałby być doprawdy zboczeniec). Okazuje się, że mieszkam w dobrym miejscu, bo jest mnóstwo kierunków, w które można pójść (żeby się nie znudziło). Czasem z góry planuję, gdzie pójdę, ale częściej wychodzę i dopiero czekając na światłach dumam: w stronę Swanna? w stronę Guermantes?
Wybrawszy ostatnio Bronowice pożałowałam, że byłam bez aparatu. Najpierw na tablicy ogłoszeniowej znalazłam nekrolog Wiesława Wójcika, aktora - zmarł 4 kwietnia, ale kompletnie mi to umknęło. Wyciągnęłam logiczny chyba wniosek, że widać mieszkał w Bronowicach. A nieco dalej natknęłam się na pewien dom, który pamiętałam z dawnych spacerów. I uparłam się, że to właśnie musiał być jego.
Zdjęcie, jak widać, z google maps 😂
Czy uwierzycie, że zaczepiłam TRZY SZTUKI lokalsów i nikt nic nie wiedział?
Przestałam się dziwić, gdy zobaczyłam tak w ogóle, co się w tych Bronowicach dzieje - jakie apartamentowce już powstały i jakie są w budowie. Koszmar.
No nic, w każdym razie internety po powrocie do domu potwierdziły moje przypuszczenia. Wójcik tam kiedyś nawet restaurację założył, ale nie żarło. A teraz jacyś młodzi ludzie wynosili z wyraźnie zaniedbanej willi worki śmieci...
Przy okazji znalazłam relację z bronowickiego spaceru na tym blogu - polecam zajrzeć.
Po spacerze bronowickim (mają tam przy placu zabaw dziesięć urządzeń do ćwiczeń, a nie marnych cztery, jak u nas - i to opisane) uznałam, że jednak przydałoby się zabierać ze sobą torebeckę, na aparat. Córka odkryła w szafie to takie coś, co się na biodrach nosi, zapakowałam więc na drugi dzień także chusteczki na wsiakij pożarnyj, kartę płatniczą i na tramwaj - i to mnie zgubiło. Bowiem dotarłam na ulicę Królewską, gdzie wlazłam do sklepu z bielizną i zanabyłam biustehalte (skoro miałam kartę). No, a nie na tym szybki spacer polega, żeby zatrzymywać się przed wystawą, a potem mierzyć cyckonosze, prawda? Nadrobiłam co prawda, drałując jeszcze dalej, ale miałam niejasne uczucie, że się SPRZENIEWIERZAM 😂 A potem to już musiałam wrócić tramwajem, czułam się doprawdy zmęczoną.
Ale że miałam aparat to dobrze 😍 czego rezultat, oprócz zdjęcia poniżej, w następnej relacji.
Tymczasem jeszcze donoszę, że przytrafiło mi się nieszczęście. Włączam sobie kolejną historyjkę o morderstwie z czeskiego radia, nagraną na płytce, a tu:
Zepsował się odtwarzacz, co to go mam przy łóżku 😖 wczoraj grało, dziś już nie - śnieży jak w ruskim telewizorze i to wszystko. A ja nie mam nic innego. Przecież nie będę ciągle przed kompem siedziała...
W dodatku tego rodzaju odtwarzacze nic a nic nie potaniały od czasów niepamiętnych, gdy go kupowałam - wręcz przeciwnie. A właśnie dostałam ze skarbówki zwrot podatku (co mi się zdarzyło po raz pierwszy od nie-wiem-jak-dawna, z powodu pandemii) i już miałam zaplanowane, że sobie kupię za to buty zimowe. To masz!
Poszłabym gdzieś najpierw sprawdzić, czy się nie da naprawić, ale GDZIE?