sobota, 19 kwietnia 2025

Irena Szczepańska - Zielono w głowie

Wyfasowałam kiedyś z knihobudki trzy stare książki dla młodzieży, w tym dwie takie, co je już miałam, ale podmieniłam nowsze egzemplarze na starsze, bo ładniejsze 😁 Również to Zielono w głowie. Miałam jakieś wydanie z lat 70-tych - a dlatego, że cracovianum (w tym sensie jedynie, że z akcją w Krakowie), teraz jeszcze muszę wdrapać się na stołek i zdjąć je spod sufitu i wynieść z domu i szlus. Zostanie tylko to stare, choć nie powiem, żeby sama powieść mnie tak zachwyciła.

Jest taki dom gdzieś w Krakowie, przez wszystkich uważany za do góry nogami, głównie dlatego, że ojciec z matką mają lewicowe poglądy i zawsze chętnie niosą pomoc tym, którzy jej potrzebują (a którzy potem, gdy już obrosną w piórka, jakoś ich już nie zauważają - samo życie). Ojciec jest lekarzem, ale często zamiast zainkasować należność od pacjenta wciska mu pieniądze na wykupienie lekarstw. Matka - żyje w chmurach, bo poezją. Trzy córki muszą sobie radzić same, a całą historię opowiada średnia Magda. 

Co jest ciekawe, to obraz życia w przedwojennej Polsce, czy to domowego czy towarzyskiego czy szkolnego. Trochę mnie irytowała maniera pisarska, przyznam się. Ale nie jest powiedziane, że kiedyś nie będę chciała do książki wrócić.

Doczytałam się, że inna z powieści Szczepańskiej była bohaterką sporej afery wydawniczej, bo pod płaszczykiem powieści dla pensjonarek szerzyła erotyzm i wyuzdanie (dziewczętom były tylko flirty w głowie). Książkę krytykowano, przestrzegano rodziców, a nawet wycofano ją z bibliotek. 

Autorem okładki i ilustracji był Charlie. Tym pseudonimem podpisywał się Karol Ferster, "etatowy" wówczas ilustrator w Księgarni Powszechnej. Po wojnie, w Przekroju, był autorem postaci Augusta Bęc-Walskiego.



Początek:

Koniec: 

Wyd. Księgarnia Powszechna Kraków, prawdopodobnie 1938, 306 stron

Z własnej półki (przyniesione z knihobudki 2 lutego 2025 roku)

Przeczytałam 14 kwietnia 2025 roku

 

Tak  się zasugerowałam coraz lepszymi (chociaż nadal złymi) wynikami badań, że aż poszłam na spacer - pierwszy od ho ho - i wcale się nie zmęczyłam. Inna sprawa, że na spacerze spoko, a ledwo wejdę do domu, to już jestem jakaś zmęczona i nic mi się nie chce 😂 Być może chodzi tu o całość sytuacji i że dom kojarzy mi się źle...

Zaraz tu zdam relację ze spaceru, tylko jeszcze doniosę, iż byłam wczoraj kontrolnie u pani doktor i ta powiedziała, że jak najbardziej do Pragi mam jechać, że to przecież ogólnie dobrze mi zrobi, również psychicznie, skoro na to czekam cały rok. No! Więc teraz będę miała mnóstwo roboty z przygotowaniami (miejsc, gdzie się udać etc; ale także telefonu - bo w telefonie jest prawie 500 zdjęć, które lepiej usunąć, żeby zrobić miejsce dla praskich, tyle że to usuwanie zabiera bardzo bardzo dużo czasu, jako że telefon nie chce się łączyć z laptopem). 

Przez to chorowanie od pięciu tygodni zarzuciłam wszystko, ale to wszystko. Nie oglądam czeskich wiadomości, nie porządkuję książek, nie robię angielskiego (nawet z Duolingo się poddali i przestali mi przysyłać ponaglenia do nauki), nie piję zielonej herbaty, no kompletnie NIC. A wczoraj, na fali entuzjazmu po wizycie u lekarki, obejrzałam czeski film i nawet postanowiłam dziś napisać post na jednym z podrzędnych moich blogów, tym o czeskim filmie właśnie. Gdzie ostatni raz byłam prawie trzy lata temu... O blogu praskim to już nawet nie ma co wspominać, materiałów z wyjazdów jest mnóstwo, ale sił na pracę nad nimi jakoś nie było. Może się teraz uda?

A wracając do spaceru podzielę się z Wami moim dawnym marzeniem. Otóż odkąd tu mieszkam jeżdżąc czy to do pracy czy "do miasta" mijam pewien dom, willę czy jak go nazwać. I od samego początku miałam taką skrytą chęć w nim zamieszkać. Że jakbym wygrała w tego totka, w którego nie gram, to bym go kupiła, odremontowała i sobie miała i mieszkała. Dlaczego akurat ten, w nie najciekawszym miejscu, bo przy ulicy z tramwajami i ściśnięty między postawionymi później blokami? A bo ma niektóre półokrągłe okna, mansardowy dach i potencjał w postaci strychu 🤣

Jedyne, co udało mi się zaobserwować, to że mieszka tam jakaś staruszka i ma groźnie wyglądające psy, lepiej było bliżej nie podchodzić. Dom był po większej części zasłonięty krzewami i drzewami, nic więcej nie udawało się dostrzec. 

W tym roku nagle! połowa posesji, ta bez domu, podwórkowa jakby, została kompletnie wygolona i otoczona nowym białym parkanem, a część z domem też pośrodku działki oddzielona tym parkanem. Oho, niedobrze, ktoś to od staruszki wynajął czy co? Ubiegli mnie! Zapytałam sprzedawczynię z kiosku z pasmanterią obok, czy coś wie. Nie była chętna do udzielania informacji, tylko że ponoć to wszystko jest własnością miasta. No to się zdziwiłam.

I oto słuchajcie: nie tak dawno jadąc tramwajem widziałam stojącą przed domem karetkę pogotowia, ale również policję. Gdy wracałam godzinę czy dwie później, pogotowia już nie było, ale policja owszem i co dziwne - widziałam w środku zapalone światło (wieczór już się robił prawie).  A dlaczego to dziwne? Bo nigdy nie dostrzegłam tam światła, zakładałam, że albo staruszka oszczędza albo w ogóle ma odłączony prąd może. 

A chwilę później już nie było ani tej gęstwiny krzaków. I cisza. Nie udało mi się znaleźć żadnej informacji ani na temat tej willi ani ewentualnego wydarzenia. Jak wpisuję adres, to mnie odsyła do stron, które proponują dostęp do hipoteki za 40 czy 60 zł.

Więc będąc na spacerze i obfociwszy wyłysiały dom ze wszystkich stron zwróciłam uwagę, że w sąsiednim bloku kobieta myje okno na I piętrze, zadarłam więc głowę i zapytałam, czy wie, co tu się stało. 

- Ja tu nie mieszkam, tylko pracuję, ale słyszałam, że kogoś zamordowano.

I to wszystko. 

Gdybym była rasowym reporterem, wypytałabym wszystkich naokoło i napisała reportaż o klikbajtowym tytule... Albo kryminał jakiś machnęła... A ja i tak będę tam się kręcić i dopytywać 😂

Tymczasem na wieczną rzeczy pamiątkę zostawiam tu te przedwczorajsze zdjęcia. 





Na facjatce była planowana sypialnia córki, ja swoją wolałam na dole, tam, gdzie okno po prawej stronie ganku.


 Od tyłu (pewnie kuchnia i pomieszczenia gospodarcze) widać tę odgrodzoną niedawno i wyłysioną część podwórka. A tu miał mi kolega z pracy wymyślić ogród.



 

Tu niżej widziałam oczyma wyobraźni wielki salon z biblioteką. Pewnie to są dwa pomieszczenia, skoro różne okna, ale ja bym je oczywiście połączyła w jedno.

Oczywiście ta antena satelitarna kłóci się z brakiem światła. Nawet kiedyś myślałam, że ktoś wynajął pokój na poddaszu, bo pojawiła się tam również zewnętrzna roleta. Ale kabel od anteny idzie na dół.


 

I tak moje 40-letnie marzenia legły w gruzach (cokolwiek się tam stało). Raz, że wygranej ani dudu, dwa, że ktoś już najwyraźniej to przejął. Czy faktycznie miasto?


czwartek, 17 kwietnia 2025

Noël Randon - Dwie rurki z kremem

 

Źródło - oczywiście z knihobudki. Ja nie mówię, że nie będę czytać swoich starszych książek, ale na razie tak 😉

Nazwisko autora niby zagraniczne, ale brak informacji o tytule oryginalnym lub nazwiska tłumacza, więc - pseudonim jakiegoś naszego twórcy. Ciekawość pierwszy stopień do piekła, zajrzałam do internetów. Tadeusz Kwiatkowski. Doskonale mi znany, ale jedynie z książek wspomnieniowych, cracovianów: Płaci się każdego dnia czy Niedyskretny urok pamięci

Stanowczo je lepiej wspominam niż świeżą lekturę kryminału pana Kwiatkowskiego (napisał ich zresztą więcej). Akcja rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku na południu Francji, ale atmosfera jest taka bardziej angielska, jakby z Agaty Christie. Tu śledztwo prowadzone dość niemrawie przez policję, a tu próby rozwikłania zagadki tajemniczej śmierci pisarza przez osoby z jego otoczenia. I jeszcze zaginiony rękopis najnowszej powieści. I jeszcze te sławetne rurki z kremem (morelowym), które wszyscy wciągają jak najęci. Zwroty akcji następują jeden po drugim, ale generalnie mało wciągające.

Początek: 

Wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989, 231 stron

Z własnej półki

Przeczytałam 10 kwietnia 2025 roku 


Zrobiłam wczoraj po raz trzeci badania i generalnie wartości schodzą w dół, co mnie napawa (kontrolowanym) optymizmem. Nie wdając się w nazwy, wygląda to tak - pierwsze, drugie i trzecie podejście.

Nr 1- zakres referencyjny do 34: 352 => 109 => 47

Nr 2 - zakres referencyjny do 34: 314 => 79 => 50

Nr 3 - zakres referencyjny do 38: 384 => 267 => 157

To ostatnie najsłabiej wygląda, internety powiedziały, że im wyższy poziom, tym większy stopień uszkodzenia wątroby. 

W każdym razie trzeba wziąć pod uwagę, że te ostatnie wyniki są po 5 dniach zażywania leku na regenerację wątroby, więc może to będzie dalej szło w dół? Przy czym drugie wyniki szły w dół, mimo że nic jeszcze nie brałam, o diecie nie wspominając. Jutro wizyta u pani doktor. Ale nawet jak odtrąbi jakiś mały sukces, to chyba jeszcze jej nie będę pytać o Pragę, chyba za wcześnie na takie bezczelności 😂

Dziś natomiast przede mną bardzo męczący dzień, jak na aktualne możliwości. Najpierw pojadę do ZOL-u złożyć papiery, mam nadzieję, że niczego nie będzie brakowało. To jest daleka wyprawa i na pewno się zmęczę jak diabli. A po południu przyjdzie ojciec mojej córki, bo ma dzisiaj wolne, więc zaplanowałam kąpiel Ojczastego (sama już się nie podejmuję) - będzie go wyciągał spod prysznica. Zresztą do ZOL-u też mogę pojechać dziś tylko ze względu na to jego wolne, bo Ojczastego będzie pilnować córka, ale gdyby się coś działo, to zadzwoni po pomoc. Takie mamy teraz uzależnienia. Nie wyjdziesz z domu, bo tak...

No to teraz tylko szykować mu śniadanie i pilnować zjedzenia, a potem jeszcze do sklepu dla sąsiadki. I wio w drogę. A tak by się poleżało.

 

Zapomniałam o pogrzebie Ciotki z Warszawy. Otóż przyjechał z Krakowa pan mistrz ceremonii i odczytał z kartki te parę informacji uzyskanych od kuzynki. Kosztowało to 650 zł, co było ceną przystępną, bo ktoś taki z Kielc życzył sobie równo tysiaka. To ja Wam powiem - fajna robota, niemęcząca taka i dobrze płatna.

Ale Kuzynka  zadowolona, bo twierdzi, że sama by nie wydukała ani zdania. Było 16 osób, w tym połowa co najmniej to znajome Kuzynki, a nie Ciotki. Mój brat świecił nieobecnością, bo jest we Włoszech. Urnę po przemowie grabarze włożyli do grobu (kurczę, zapomniałam, za ile - osiemset? tysiąc? też się narobili jak diabli, podnieśli i opuścili płytę... ale może też coś tam wybielili w środku), kto tam chciał, to odmówił jakąś modlitwę i wszyscy (oprócz grabarzy i mistrza) poszli na obiad. W sumie 7.100 zł pykło.

Biznes pogrzebowy to jest prawdziwy biznes!

wtorek, 15 kwietnia 2025

Krzysztof Meyer - Wspomnienia niesfornego ucznia

W zimie to chyba było, w grudniu, już nie pracowałam, ale jeszcze można było z domu wychodzić 😢 Na Śmieciarce ktoś oddawał taką książkę, z rodzaju tych, których w księgarni nie kupisz. Co prawda nazwisko autora nic mi nie mówiło, ale tabliczka z numerem budynku na okładce wyraźnie wskazywała na cracovianum. Odbiór osobisty był gdzieś hen w Borku i pamiętam, że wracając uparłam się, że oleję autobus i zejdę do pętli tramwajowej pieszo, bo chciałam podziwiać widoki. Ale na to chyba trzeba lepszej pogody (i mniejszego smogu).


 

Kim jest Krzysztof Meyer poszukałam w internecie dopiero po przeczytaniu książki (kompozytorem i pianistą, co ja tam wiem o muzyce współczesnej), ale już ze wspomnień wiedziałam o tym komponowaniu. Są to bowiem, zgodnie z tytułem, wspomnienia ze szkolnych czasów. Ze szkoły bardzo specyficznej, bo muzycznej, a więc wymagającej od uczniów podwójnego wysiłku. Zawsze zresztą podziwiałam takie młode osoby, zwłaszcza gdy widziałam je wychodzące ze szkoły na Basztowej dźwigające instrumenty.

Jednak większość wspomnień w tej książce dotyczy nauczycieli uczących akurat "zwykłych" przedmiotów, nie muzycznych - czyżby tacy właśnie byli bardziej ekstrawaganccy? 😉 Bo gdy się czyta uwiecznione przez Meyera historie i "odzywki" pedagogów, można mieć wrażenie, że to niemożliwe, wymyślone. Więc wygłoszony do ucznia tekst w rodzaju:

- Ty nie powinieneś mieć nawet dostatecznie! Powinieneś być żerdzią przebity, ty leniu śmierdzący!

jest tylko drobnym epizodzikiem 😁

Dziwactwa i ekstrawagancje nauczycieli Meyer często usprawiedliwia ciężkimi czasami i przeżyciami wojennymi. Czyż zresztą wymagają one usprawiedliwień? Gdyby nie one, niewiele byśmy pamiętali ze szkolnych czasów...

Czytelnik cały czas podczas lektury zadaje sobie pytanie, jakim cudem autor zapamiętał te wszystkie, nieraz długie, perory nauczycielskie. I otóż na koniec tajemnica zostaje wyjawiona - były to dokładne, słowo w słowo, notatki robione na gorąco i potem, w domu, przepisywane z karteczek do dziennika. Tak że po wielu dziesięcioleciach mógł wrócić do złotych myśli w rodzaju obój ma dziób i trzyma się go w zębach.

 

Wyd. Państwowa Ogólnokształcąca Szkoła Muzyczna II Stopnia w Krakowie, 2021, 144 strony

Z własnej półki

Przeczytałam 7 kwietnia 2025 roku

 

Napisałam ostatnio maile do moich dwóch praskich przyjaciółek, obu starszych pań (no tak się składa; owszem poznałam jedną młodszą od siebie osobę i byłam u niej dwa razy chyba, ale najczęściej się nie składało spotkanie w tym czasie, gdy byłam w Pradze). Poskarżyłam się na przypadłości zdrowotne i wspomniałam o obawie, że w maju nie przyjadę.

Eva zazwyczaj odpisuje po 5 minutach. Tymczasem nic. A na drugi dzień przyszła wiadomość od syna - że zmarła 26 lutego. 

Serce mi stanęło.

Rozmawiałyśmy i pisałyśmy w grudniu, obiecywałam wówczas, że po Nowym Roku szerzej napiszę, ale sami wiecie, jak to jest, czas mija, odkłada się na później, jeszcze zaczęły się te halucynacje Ojczastego, na nic nie miałam głowy. Eva wspominała o swoich problemach zdrowotnych, ale dość dyskretnie.

Wiecie, która to Eva? Ta autorka książek o swojej dzielnicy Cibulce, która mi dwa lata temu podarowała własnoręcznie wykonany albumik ze zdjęciami, fragmentami naszych maili. I która w ostatniej swej książce dziękowała również mnie za wsparcie, gdy ją pisała w czasie pandemii.

Jest mi tak strasznie strasznie przykro, że już nigdy nie siądziemy w jej przytulnej kuchni i nie pogadamy i nie pośmiejemy się z naszych przygód (zwłaszcza z chłopami), jak to miałyśmy w zwyczaju.

Zajrzałam do jej książek, żeby sprawdzić datę urodzenia, nigdy przecież nie pytałyśmy się bezpośrednio, ile nam jest lat. No tak, rocznik 1945, osiemdziesiątka na karku. Co oczywiście nie znaczy, że już się miała zabierać z tego świata 😢

Popatrzcie jednak, jak to dobrze, gdy rodzina ma dostęp czy to do naszego telefonu czy do maila i może zawiadomić dalszych znajomych. Pewnie kiedyś, gdyby się nie odzywała, zaszłabym do niej i dowiedziała się dopiero od sąsiadki...

Zapytałam syna, gdzie jest pochowana, bo wiadomo, chciałabym pójść na grób, zostawić tam jakąś pamiątkę. Ale to przecież Czesi! Nigdzie nie jest pochowana. Nie lubiła cmentarzy i życzyła sobie, żeby rozsypać jej prochy w pobliskim cibuleckim lesie. Z tym, że jeszcze dotąd tego nie zrobiono, o ile dobrze zrozumiałam. Syn w każdym razie napisał, że jak wybiorę się na spacer w te miejsca, to nie potrzebuję żadnych kwiatków...

 

niedziela, 13 kwietnia 2025

Richard Gordon - Kapitański stół

Łup z knihobudki. Jeśli się gdzieś kiedyś pojawią pozostałe dwie powieści Gordona wydane po polsku, to na pewno chytnę 😁 Bo to taki fajny brytyjski humor, nie z tych, co to do rozpuku, ale śmieszny.

Tak bowiem mówi Wikipedia, że wyszły u nas oprócz morskiej dwie powieści z cyklu Doctor

W 1952 jako Richard Gordon wydał swoją pierwszą książkę beletrystyczną, Doctor in the House, opowiadającą w lekki i humorystyczny sposób o przygodach grupy studentów medycyny. W ciągu kolejnych 30 lat wydał łącznie 15 powieści z cyklu Doctor, które zdobyły dużą popularność zarówno dzięki wydaniom książkowym, jak i swoim ekranizacjom kinowym i telewizyjnym. Charakterystyczną cechą twórczości Gordona jest łączenie dogłębnej wiedzy medycznej z typowo angielskim humorem. Część jego książek zawiera wątki związane z morzem, jako że Gordon przez pewien czas pływał jako lekarz okrętowy.

W Polsce wydano trzy książki Richarda Gordona: Pan doktor na morzu (Doctor At Sea), w 1965 r., Przygody pana doktora (Doctor on Toast) w 1975 r. oraz Kapitański stół (The Captain’s Table) w 1971 r.

Nie wiem, jak poprzednie, ale ta ostatnia ma w stopce rok wydania 1968, więc ktoś tu coś tu poplątał.

Ten cykl Doctor, prąpaństwa, objawił się również w postaci siedmiu filmów i siedmiu seriali. Kiedyś to było fajnie 😉 

No, ale dobrze, Doctora póki co nie mamy, mamy kapitana jakiejś nędznej łajby przewożącej rozmaite ładunki, który spodziewa się zwolnienia, bo za dużo krytykował armatora, a tymczasem dostaje awans na kapitana wielkiego statku pasażerskiego. Tak naprawdę nie dla zasług, ale z powodu choroby dotychczasowego dowódcy. Nieszczęsny William Ebbs ma mieszane uczucia: z jednej strony całe życie o tym marzył, ale z drugiej - czy podoła? Pomijając zwykłe kapitańskie obowiązki, ze zgrozą dowiaduje się, że będzie musiał uczestniczyć w obiadach, prezydując kapitańskiemu stołowi. Czyli prowadząc życie towarzyskie, do którego nigdy nie miał okazji przywyknąć. Jako stary kawaler staje się również celem niechcianych awansów zarówno poszukiwaczek przygód (przespać się z kapitanem - główny cel podróży) jak i chętnych na dobry ożenek. Jeśli do tego dodamy dość niechętną nowemu kapitanowi załogę i dziesiątki problemów z pasażerami wynikających podczas trzytygodniowej podróży do Australii, mamy szkic tego, co można oczekiwać od lektury 😂




A, jeszcze okładka i ilustracje bardzo fajne, autorstwa Eustachego Lecha Karłowskiego. Internety mówią, że:

Na łamach prasy stworzył wzorowaną na swoim własnym profilu postać charakterystycznej postaci „nosatego ludzika” (w wersji męskiej, damskiej i dziecięcej), występującego w tysiącach prasowych rysunków satyrycznych.

I faktycznie.

Początek: 

Koniec:

Wyd. Wydawnictwo Morskie, Gdynia 1968, 245 stron

Tytuł oryginalny: The Captain's Table

Przełożył: kpt ż.w. Antoni Strzelbicki (tu taka afera, że wydawnictwo zapomniało go umieścić czy to na stronie tytułowej czy którejkolwiek innej, no i w końcu wkleiło erratę z przeprosinami)

Z własnej półki

Przeczytałam 6 kwietnia 2025 roku
 

Co na froncie? Nic, teraz czekam na kolejne badanie krwi i wizytę w piątek. Jednakże podczas rozmowy z kuzynką (tą od świeckiego pogrzebu - ten się odbędzie w poniedziałek, zdam relację, ma przyjechać jakowyś mistrz ceremonii z Krakowa) wynikła taka sprawa. Jej jakaś koleżanka też miała usunięty woreczek żółciowy i cały czas trzyma dietę. Ja dietę trzymałam może miesiąc, może trzy, już tego nie pamiętam. A to było dziesięć lat temu...

Wygrzebałam książkę o żywieniu wówczas nabytą i co czytam:

Rozwojowi choroby sprzyjają błędy żywieniowe, jak spożywanie dużej ilości cukru, przetworów z dodatkiem cukru oraz nadużywanie tłuszczu i potraw tłustych [...] Przejście stłuszczenia w zapalenie, a następnie w marskość wątroby jest powolne i może trwać kilka lat. Bywa zwykle niezauważalne. 

No, a USG wykazało stłuszczenie. 

Więc może sama sobie jestem winna? Muszę to pokazać lekarce. Tyleśmy się przecież naszukały powodów wirusowego zapalenia, a może ono wcale nie wirusowe jest.

Do Poradni Chorób Zakaźnych jestem zapisana na... 1 lipca. Tak. To jest na pilne skierowanie oczywiście. Do Poradni Gastroenterologicznej nie zapisałam się wcale, bo dawali termin na 2026 rok, nie zapamiętałam nawet, na który miesiąc. Też na pilne oczywiście. Zresztą ja się tam nie palę, bo nie wyobrażam sobie gastroskopii.

Studiuję tę książkę o żywieniu, bo naprawdę nie mam pojęcia, co jeść. No i fajnie, ale tam w prawie każdym przepisie jest łyżka oleju albo łyżka masła, a przecież lekarka mi powiedziała dieta beztłuszczowa. Aktualnie gotuję dla Ojczastego krupnik, z którego sama też myślę skorzystać i generalnie to chyba zupiny jakieś tylko. Kupiłam trochę cycków, to nie wiem - na parze je gotować? Frajera chyba należy porzucić, bo jeśli mięsa nie zamarynuję wcześniej, to co z tego będzie? Suche jak diabli. Mówię Wam - jestem jak dziecko we mgle. 

Jajka piszą na miękko albo omlet na parze. Naczynie do gotowania na parze ma dziurki w dnie, prawda? Jak więc te jajka tam wlać 😁

Przyjaciółka-stomatolog (znaczy z jakimś tam wykształceniem medycznym) mówi, żebym o Pradze nie myślała. Że nie wiadomo, co się może stać, że diety nie utrzymam. A ja się ciągle jeszcze łudzę, wszak został cały miesiąc. Znam tam przecież dietetyczną stołówkę: mają pięć różnych diet, w tym jedna z ograniczeniem tłuszczu, a druga oszczędzająca wątrobę. Tylko w sobotę i niedzielę nieczynna.

Czekam na tę Pragę cały rok, no nie zabierajcie mi jej!

piątek, 11 kwietnia 2025

Jan Vážný - Záhada ztracené cukle

Zagadkę zaginionej cukli kupiłam 16 maja zeszłego roku w antykwariacie 11 za 9 koron. Jest to oczywiście kryminał, ale czeski, a nie żaden Chandler, Gardner etc, których tak namiętnie przywożę z Pragi. Wreszcie się coś czeskiego trafiło 😁 Podkreślam - za 9 koron, więc nawet już się nie upominałam o zwyczajową zniżkę 11% 🤣

No i co to jest ta cukle? Czytam i czytam, o żadnej cukli na razie nic, ale jest coś zaginionego - znalezione w lesie zwłoki młodej dziewczyny miały tylko jedną obutą nogę. W końcu po 40 stronach sięgnęłam po słownik. A tam cukli niet! No to internety: co je to cukle? Tu się wyświetliła audycja radiowa, gdzie mowa o tym, że znakomita większość Czechów nie zna tego słowa i że w Czechach noszą pantofle, a na Morawie cukle. Aha! Znaczy jakby kapeć? W końcu cukle pojawiła się i w książce, jako rodzaj sandała z rzemyków, przywiezionego z zagranicy (chyba Szwecji, już zapomniałam).  

Tak więc zagadka cukli została rozwiązana. Najpierw przeze mnie w kwestii, co to znaczy, a na końcu książki również dowiadujemy się, co się z tą zaginioną cuklą stało. Ogólnie kryminał można uznać za milicyjny, bo głównie opisuje metody działania i śledztwa, animozje między różnymi przedstawicielami prawa, tak że gdybym go czytała w polskim tłumaczeniu, to może by mnie i trochę znudził, ale po czesku - wszystko dobre 😉

Ponieważ nie przypuszczam, żeby ktoś tutaj z moich czytelników zabrał się za tę lekturę, daję również zdjęcie ostatniej strony. 

Początek:

Koniec:

Wyd. Blok w Brnie 1987, 203 strony

Z własnej półki

Przeczytałam 5 kwietnia 2025 roku


Skoro już o zakupach w Pradze mowa, coraz bardziej się obawiam, że z majowego wyjazdu będą nici. Jednakże podczas wczorajszej wizyty u pani doktor bałam się zadać to pytanie, że mnie ochrzani pani, my tu stajemy na głowie, żeby się dowiedzieć, co pani jest, a pani o jakichś wyjazdach... Bilety co prawda można oddać do 15 minut przed odjazdem 😉 ale z hotelem gorzej. Nazawracałam tam głowy, a teraz rezygnować? W dodatku w dwóch, w drugim miałam być po raz pierwszy...

No nic, za tydzień mam kolejną wizytę, to już na pewno zapytam, jak ona to widzi.

Sytuacja aktualnie jest taka, że:

- badanie na wirus zapalenia wątroby typu C ujemne, co mnie nawet zmartwiło, bo przynajmniej wiedzielibyśmy, co jest, a przeczytałam, że to się leczy. Pani doktor wytrzeszczyła oczy na moje ubolewanie i rzekła tylko, że tak, leczy się, ale nie chce pani wiedzieć, jak

- powtórzone niektóre badania z krwi są lepsze, ale ciągle niedobre

- USG nic konkretnego nie wykazało, za to ucieszyło mnie informacją, że mam powiększoną śledzionę, stłuszczenie wątroby oraz kamień na nerce

Pani doktor wezwała na konsultację inną lekarkę, doszłyśmy aż do przyjazdu mojego brata z Pakistanu (jemu może nic, ale mógł mi coś przekazać) oraz obiadu w szpitalu, który zjadłam zamiast córki, bo ona nie chciała 😁 No tak szukałyśmy, gdzie się kiedy coś mogło wydarzyć.

Na dziś (a raczej wczoraj) stanęło na tym, iż mam brać dwa razy dziennie cosik na regenerację wątroby, mam przestać brać na 3 miesiące tabletki na cholesterol (obciążają wątrobę), mam stosować dietę beztłuszczową (co???), mam dwa skierowania: do poradni chorób zakaźnych i poradni gastroenterologicznej. Tam nie sposób się dodzwonić, byłam piętnasta w kolejce, więc postanowiłam raczej pojechać, co niebawem uczynię. 

W przyszłą środę ponownie badania krwi, a w piątek wizyta. To, że wyniki były (same z siebie) trochę lepsze, może oznaczać, że wirus przechodzi, daje za wygraną, że już dokonał dzieła zniszczenia i się wycofuje. Ale nie musi oczywiście. Z badania fizykalnego ponownego dalej nic, pani doktor za to twierdzi, że lepiej wyglądam. Taaaa.

Należałoby jeszcze zrobić badania na typ A i typ B, ale to już tylko prywatnie. Niemniej jeśli się dostanę do poradni zakaźnej w jakimś nie-absurdalnym terminie, to oni mogą mi te badania wykonać, więc na razie kazała się wstrzymać. 

W tym momencie najciekawsze dla mnie jest to zalecenie diety beztłuszczowej ha ha ha. Nawet jeszcze nie szukałam w necie. 

Aha. I mam uważać, żeby rodzina nie jadła z tych samych talerzy, sztućców.

wtorek, 8 kwietnia 2025

Jakub Waltoś - Na sygnałach (Pogotowie w anegdocie)

Asenata pisała, jak to ją z przychodni wysłali na SOR, i tak jakoś mi się skojarzyło. Pochodzenie pozycji - knihobudka. Satysfakcja czytelnicza - dostatecznie. Ot, taki zbiór historyjek sprzed lat, parę śmiesznych, parę bardziej strasznych (jak o tym gościu, który przygotowując wesele córki nie miał czasu zająć się swoją biegunka, więc skorzystał z rady kolegów i wsadził sobie w odbyt drewniany szpunt, tyle że potem nie mógł go już  wyciągnąć, a gdy na SOR-ze pani doktor jakoś uchwyciła szpunt obcęgami i wyciągnęła, to...), sporo takich, które pokazują, jak bezradni jesteśmy, my zwykli, nieobeznani z medycyną pacjenci, i jak czasem kompletnie zamotani.

Początek:


Wyd. Przedsiębiorstwo Poligraficzne DEKA Sp. z o.o., Kraków 2005, 111 stron

Z własnej półki

Przeczytałam 3 kwietnia 2025 roku

 

Udałam się przed południem na umówioną wizytę. Najwyraźniej wyniki badań sprzed tygodnia nie były nie takie złe, bo najpierw pani doktor spędziła nad nimi sporo czasu, potem mnie zaś osłuchała, opukała (a nawet walnęła z prawej i lewej), ociśnieniowała etc., następnie przesłuchała pod kątem, czy nie miałam jakiegoś zabiegu, dentysty, czy piję alkohol...

Tak, albowiem próbuje mnie zdiagnozować pod kątem uwaga zapalenia wątroby. Nosz kurna śmieszne, przypomina mi się sąsiadka, jak opowiadała:
- Stary pił, a ja mam marskość wątroby.

I teraz tak: dostałam wachlarz kolejnych skierowań, natychmiast od lekarki udałam się na górę w celu pobrania krwi z lewej ręki (powtórzenie kilku badań sprzed tygodnia), potem w to samo miejsce, gdzie robiono mi poprzednie badania, w celu pobrania krwi z prawej ręki na HCV, następnie na rentgen klatki piersiowej, a na koniec tej anabazy umówiłam na jutro termin na USG. W związku z czym udałam się jeszcze do apteki po Espumisan, który mam do jutra intensywnie zażywać.

Kolejna wizyta w czwartek.
 

I jeszcze trzeba dodać, że z tym badaniem HCV  miałam duże szczęście, bo normalnie lekarz rodzinny nie może wystawić takiego skierowania, musi skierować do specjalisty wirusologa czy uj tam wi kogo itd. Ale badania w zeszłym tygodniu robiłam w ramach programu 40 PLUS i tam jest taki zybcyk, że jak źle wyszły te wątrobowe, to oni mogą HCV też dorobić.

Pani doktor rzekła, że na tym wyczerpują się jej możliwości diagnostyczne i jeśli nic nie ustali, to szpital.

- A Ojczasty?

I tu wiecie co? Machnęła lekceważąco ręką, to potem. Czyli jakieś możliwości w tym zakresie jednak są...

Tymczasem jutro oprócz umówionego USG o 10.45 mam umówioną wizytę o 14.20 u tej samej pani doktor w sprawie papierów do ZOL Ojczastego, co to na nią czekam od marca, tak że kot z pęcherzem. A pamiętajcie, żem słaba właśnie jak ten kot. Jako że USG na czczo, w bonusie będzie też globus jak ta lala.


Zanim wyszłam do przychodni, zadzwoniła Kuzynka, że w nocy z niedzieli na poniedziałek Ciotkę zabrano z tego domu opieki do szpitala. Lekarka kazała się przygotować na najgorsze. No, a jak wróciłam z przychodni, Kuzynka  zawiadomiła, że o 13.00 Ciotka zmarła. Obie, OBIE miały cholerne szczęście! Ciotka, że tak to szybko poszło, że była nieprzytomna i nieświadoma, co się z nią dzieje, że nie nacierpiała się za długo. A Kuzynka? Kuzynka jest na razie w szoku i wcale się nie dziwię. Zresztą aktualnie użera się w kwestii pogrzebu, bo Ciotka żadnego pogrzebu nie chciała, skremować, urnę do grobu i tyle. Tymczasem twierdzą, że tak nie można, i że musi ktoś być oprócz rodziny i grabarza (w sensie osoby urzędowej). Jakoś nie wierzę w ten mus.
 

niedziela, 6 kwietnia 2025

Agata Passent - Stacja Warszawa

W takiej sytuacji jak moja aktualna (na nic nie mam siły, nic mi się nie chce robić) w teorii pozostaje jedynie czytanie. O ile łeb nie napieprza. Ale przy czytaniu siłą rzeczy, jako osobie permanentnie niewyspanej od dwóch lat, bardzo szybko sklejają mi się powieki. Wtedy muszę dokonać Wielkiego Bohaterskiego Aktu czyli otworzyć je i wstać, zrobić cokolwiek. Albowiem jeśli się zdrzemnę w dzień, to obowiązkowo nastąpi globus.

Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek nastąpi w mym życiu taki okres, że CZAS NIE MIJA i NIE MAM CO ZE SOBĄ ZROBIĆ. Jest to jakieś horrendum. 

No, ale przynajmniej trochę - do momentu przyśnięcia - czytam. Stację Warszawa przyniosłam z budki chyba w zeszłym roku, do katalogu w każdym razie wpisałam w lipcu. Tak bardziej na wyrost, bo myślałam po co mi to, Warszawa, przeczytam kiedyś i odniosę. Przeczytałam, ale coś mi się odnosić nie chce. Jak to zwykle u mnie, gdzież bym się tam pozbyła czegoś dobrowolnie 🤣

Tym bardziej, że takie dość sympatyczne te felietony i wiekowe już (2007). Minęło prawie dwadzieścia lat, czy Warszawa dziś to ta sama Warszawa, co wtedy? Kto ją tam wie? Chyba tylko warszawiacy... Zastanawiam się, kiedy byłam w stolicy ostatni raz, pewnie właśnie przed 20 laty, może z okładem.






Wyd. Nowy Świat, Warszawa 2007, 141 stron

Z własnej półki

Przeczytałam 2 kwietnia 2025 roku



W Warszawie bywając zatrzymywałam się u ciotki, kuzynki właściwie. W owych latach, a może nieco później, owa ciotka zaprzyjaźniła się mocno z inną kuzynką, z Dżendżejowa, która pracując na kolei mogła sobie pozwolić na częste jazdy pociągiem do niej. A ciotka, zapalona podróżniczka, namówiła ją nawet na jeden czy dwa wspólne wyjazdy; pamiętam opowieść o tym, jak ciotka, kawał wysokiej baby, zemdlała na Chińskim Murze i było sporo ambarasu, gdy koło niej biegali ci drobni mali Chińczycy, usiłując ją podnieść.

Obie kuzynki są na emeryturze, a ta dżendżejowska zaczęła spędzać w Warszawie coraz więcej czasu, bo ciotce zaczęło zdrowie szwankować, a przy tym wszystkim jak jej ktoś (czyli kuzynka) nie zrobił zakupów, nie ugotował i zamroził, to sama z siebie nie bardzo, coraz bardziej wychudzona. Raz w tygodniu udawała się z wózkiem do biblioteki i przywoziła zapas romansideł, bo na takie właśnie lektury przeszła.

I otóż co się dzieje. Alzheimer. Nie ma nikogo poza tą kuzynką, kto mógłby się nią zaopiekować. Kuzynka spędza z nią 24 godziny na dobę, raz są w Warszawie, raz w Dżendżejowie. Jest totalnie wykończona. Pozbierała papiery o DPS i dostała jakąś odpowiedź z pięcioma adresami, ale wszystkie w Warszawie (rejonizacja?), a przecież chciałaby ją jak najczęściej odwiedzać, więc wolałaby gdzieś w świętokrzyskim. Napisała odwołanie i czeka. Dostała dla siebie sanatorium na przełomie maja i czerwca i zaczęła szukać dla ciotki czegoś tymczasowego na parę miesięcy, zanim cokolwiek się rozstrzygnie (zlikwidowały jakąś lokatę w tym celu). Jest u kresu sił, ale - obowiązek moralny... Cały czas zachodzi w głowę, jak to się mogło stać: światowa kobieta, wykształcona, oczytana i nagle tak. Cóż, z każdym może się stać cokolwiek, prawda?

W tym tygodniu któregoś dnia rano zagląda do niej, a ciotka bełkocze coś, posikała się do łóżka (jeszcze nie była zapampersowana), nie ma z nią kontaktu. Chyba miała udar. Błąd, że nie zadzwoniła po pogotowie. W rezultacie wylądowały w tym DPS-ie tymczasowym, gdzie ją przyjęli i kazali dowieźć dokumentację medyczną. Ta jest w Warszawie, więc jutro rano kuzynka wsiada w pierwszy pociąg i po nią jedzie. Co będzie dalej nie wiadomo, ale powtarza, że jest z ciotką źle, bardzo źle.

Ja myślę, że jest na odwrót, właśnie dobrze: ciotce już i tak nic nie pomoże, jeśli szybko odejdzie, będzie najlepiej dla wszystkich. A przed wszystkim dla kuzynki, która z jednej strony czuje ten imperatyw moralny, że musi się nią opiekować, a z drugiej ani te lata ani siły.

Wśród komentarzy pod artykułem o Alzheimerze przeczytałam dziś i taką historię:

Moj dziadek zachorował na Altzheimera i Parkinsona jednocześnie, tuz po przejściu na emeryturę
Pierwsze 2 lata chodzil po domu, uciekał, szukaliśmy go po osiedlu, klasyka
Potem szczęśliwie Parkinson zaczął wygrywać, ostatnie pol roku leżał
Do końca byl w domu, zajmowała sie nim babcia przy wsparciu moich rodziców
I mysle ze to był straszny blad
Babcia omal sie nie zajechała, ma żelazne zdrowie i charakter wiec przetrwala ale w wieku 65 stala się fizycznie staruszka i 30 lat pozniej dalej nia jest. Jest samodzielna i dzielna ale nigdy nie wrocila juz do dawnej siebie
Mama przezyla nie tylko stratę rodzica tuz po 30 ale tez traumę ogladania ojca-podpory rodziny w skrajnym stanie. Wielokrotnie nie miala pojecia czy ma szukać ojca czy jednak zostać w domu z kilkuletnimi dziecmi. W zaawansowanej ciąży pomagala podnosić stukilowego czlowieka z podlogi, brat urodzil sie 2 tygodnie po śmierci dziadka a mama na wiele miesięcy pogrążyła sie w depresji poporodowej. Odziedziczyła po dziadku czynniki ryzyka (np wysokie ciśnienie) i powtarza ze mam ja zabic przy pierwszych objawach
Tata dostal od losu, zamiast pomocy tesciowi w naprawie auta, dzwiganie go, powstrzymanie przed demolką, kąpiele itp
Ja mialam 9 lat jak dziadek zmarl. Mialam pełnoobjawowa nerwice, mam wiele objawów DDD, mimo ze moi rodzice nie maja nic wspolnego z dysfunkcja i stworzyli nam fantastyczny dom. Choroba w rodzinie to automatyczna dysfunkcja. Mam calkowicie „nieaktywne” uczucia opiekuńcze, rodzaj obrzydzenia do starych ludzi, ogromny dystans do wszelkich „cielesnych” kontaktów, nie wyobrażam sobie jak np ludzie zmieniają malzonkowi opatrunki czy pomagają w myciu. Nie mamy dzieci. Maz tez wie, ze ma mnie zabic. 

Kurwa, co za popierdolony świat. 

A gdybyście pytali, co lekarka powiedziała w piątek - powiedziała, że ma zbyt wielu pacjentów wpisanych, a te wyniki nie są takie złe, więc kazała mnie dopisać na wizytę na pierwszy wolny termin, we wtorek. Tak że.


piątek, 4 kwietnia 2025

Vera Caspary - Laura

Po raz pierwszy w życiu (chyba) nie mam co ze sobą robić. Za słaba na cokolwiek, patrzyłam dziś rano przez okno na siwą kobietę, która energicznie maszerowała po jezdni i myślałam, że jak to, przecież ja niedawno też sobie tu i tam chodziłam jak normalny człowiek, a teraz co. Leżę. Z czego mi jeszcze słabiej, oczywiście. Brat na moją prośbę przywiózł z Ojczastym i zupę dla niego na dwa dni, tak że dopiero dziś musiałam się zabrać za gotowanie. Jak mnie nie boli głowa przypadkiem, trochę czytam. Jak boli (nie przypadkiem) to już w ogóle nic. Oglądać za bardzo nie mam siły. Rano gotując Ojczastemu kaszę manną włączyłam radio i szybciutko wyłączyłam z powrotem, żaden jazgot!

Więc tak: przeczytałam ni z tego ni z owego już trzy książki w kwietniu. Pierwszą była Laura, na którą się napaliłam, bo kryminał. Teraz czytam, że znany, że sfilmowany - ale nie spodobał mi się wcale. Teraz widzę, że mam tak z co drugą pozycją: Laura na nie, Stacja Warszawa na tak, historie z pogotowia na nie, aktualnie czytany czeski kryminał na tak. Pozostaje dobrze się zastanowić nad wyborem piątej książki 😂

Laura Hunt zostaje zastrzelona na progu swego mieszkania, a śledztwo prowadzi ambitny detektyw, który... zakochuje się w ofierze. Kolejne części mają różnych narratorów, a w pewnym momencie okazuje się, że Laura żyje. 

Tyle o treści, a teraz o pieczątce. Książka jest pobiblioteczna, ma wtórną oprawę podobnie jak niedawna Agata Christie. Słynna wypożyczalnia Stefana Kamińskiego na Św. Jana! Jedyna prywatna wypożyczalnia po wojnie. Oblegana przez czytelników, których liczbę ograniczano, żeby książek dla nich nie zabrakło 😁 Jednocześnie był to antykwariat i pamiętam, jak w latach 80-tych grzebałam tam w stosach Ameryk. Po śmierci antykwariusza firmę przejęła jego bratanica i dopiero w 2019 roku odeszła na emeryturę. Wówczas skończyła działalność ostatnia prywatna wypożyczalnia - ale antykwariat istnieje nadal, przejęty przez nowego właściciela. Więc taka pamiątka 😍


Wyd. Iskry, Warszawa 1966, 197 stron

Seria Klub Srebrnego Klucza

Tytuł oryginalny: Laura

Przełożyła: Zofia Uhrynowska

Z własnej półki

Przeczytałam 1 kwietnia 2025 roku



A teraz, gdy już dam zupę Ojczastemu, wybieram się do przychodni bez numerka - wepchnąć się do lekarki. W ręku wyniki badań (złe: pełno H lub L przy poszczególnych pozycjach; w internecie sprawdziłam tylko pierwsze L przy płytkach krwi, anemia - to mi wystarczyło) i nie ma opcji, żebym się dała wyprosić, bo muszę kurna zacząć się leczyć jeszcze dziś! Toż tu pod znakiem zapytania stoi majowa Praga!

niedziela, 30 marca 2025

Jan Szymański - Małe mieszkanko

Przyniosłam to z knihobudki już dosyć dawno temu, od razu z założeniem, że przeczytam i z powrotem odniosę. Tak z ciekawości, co też to w latach 60-tych proponowano do małych mieszkań.

W gruncie rzeczy wiele się pod tym względem nie zmieniło do dzisiaj. Dalej buduje się malutkie mieszkanka, tyle że osobne kuchnie są już dziś rzadkością, teraz wszędzie aneksy kuchenne w salonie 😁 Natomiast dosyć ciekawe jest to, że autor praktycznie w każdym mieszkaniu uwzględnia miejsce do pracy - że naród tak na potęgę się uczy, zdobywa nowe kwalifikacje, robi kursy. Dzisiaj widzę raczej brak takiego miejsca w domu (poza biurkiem w pokoju dziecięcym), może w okresie pandemii na chwilę wrócił trend, ale generalnie wygląda na to, że nikomu biurko nie jest potrzebne. Ja sobie z kolei nie wyobrażam mieszkania bez takiego sprzętu.





Wyd. Wydawnictwo Związkowe CRZZ, Warszawa 1966, 119 stron

Z knihobudki

Przeczytałam chyba 26 marca 2025 roku

 

Jeszcze tak nie było, żebym nie miała siły ani głowy zanotować w kalendarzu, kiedy co przeczytałam... Ostatnie dni minęły w jakimś amoku. Wiecie, doszłam do wniosku, że święta prawda była, gdy mówiłam ciekawe, kto kogo wykończy i że stanęło na tym, iż Ojczasty wykończy mnie. Gdy już tydzień przed jego wyjazdem ciągle leżałam z bólem głowy, mówiłam sobie co prawda, że jak pojedzie, to zaraz zrobi mi się lepiej. Nie zrobiło, w końcu jak wiadomo organizm poddany długotrwałemu stresowi z łatwością podlega wszelkim choróbskom i nie potrafi się przed nimi bronić, walczyć z nimi. Więc tak, stwierdziłam: wykończył mnie i zabieram się za umieranie.

W piątek jednak miałam zryw pod hasłem nie dam się. Co jest do cholery, nie będzie tak, że ledwo przeszłam na emeryturę, to wezmę i umrę, żeby ZUS miał się lepiej! 

Od zrywu (myśli) do działania jednak długa droga, bo w międzyczasie weekend. No ale grunt, że decyzja została podjęta: jutro o 6.30 (a może wcześniej na wszelki wypadek) idę pod przychodnię stanąć w kolejce po numerek do lekarza, niech mi da skierowanie na badania, we wtorek rano pójdę je wykonać i może się przynajmniej dowiem, co mi jest.

Tylko rozmyślam nad zabraniem jutro w tę kolejkę stołka spod prysznica, bo nie mam przecież siły stać tam pół godziny. W ogóle nie mam siły na nic. Nie mam siły jeść, pić. Wczoraj nagle miałam zachciankę - że zjadłabym ziemniaki 😂 Tylko czy wytrzymam, zanim się zagotują i ugotują? Wytrzymałam, zjadłam. Takie suche 😁

Nie przychodzi mi do głowy nic, co po pierwsze miałabym siłę sobie ugotować, a po drugie ochotę zjeść. Ale gdyby ktoś przyniósł mi kotlecika mielonego z ziemniaczkami i buraczkami to och, jeszcze jak bym zjadła. Ja chyba naprawdę nadaję się do szpitala już.

Zadzwoniłam rano do brata, żeby był świadomy, że w najbliższym czasie wszystko się może wydarzyć (łącznie z tym, że nie pojedzie na swój kolejny zagraniczny wyjazd 12-go), ale głównie po to, żeby ugotował i przywiózł w środę razem z Ojczastym zupę dla niego na chociaż dwa dni 😉


piątek, 28 marca 2025

Agata Christie - N czy M?

Po Dorosnąć chciałam coś lekkiego i nie nudnego 😉 Wybór padł na Christie niedawno przyniesioną z budki. Jest we wtórnej bibliotecznej oprawie, ma też wyblakłe pieczątki, ale nie mogę się doczytać, coś w rodzaju Biblioteka Związków Zawodowych chyba.

Jest to powieść szpiegowska, Wielka Brytania przygląda się z wielkimi obawami wojennym działaniom w Europie, a odpowiednie służby są mocno zaniepokojone aktywnością Piątej Kolumny, toteż zlecają wykrycie niemieckich szpiegów w nadmorskim pensjonacie Sans Souci - komu? Cywilowi Tomaszowi Beresfordowi, bowiem nie można już ufać nikomu z pracowników, Niemcy mają swoich ludzi wszędzie. 

Ponieważ o Tomaszu i jego żonie Tuppence wielokrotnie się tutaj wspomina jako parze mocno zasłużonej dla brytyjskiego wywiadu już w czasie I wojny światowej, zajrzałam na Wiki i faktycznie, najpierw powstała powieść Tajemniczy przeciwnik z ich ówczesnymi przygodami.

Przy okazji doczytałam, że 

Wszystkie utwory objęte były w 1951 roku w Polsce zapisem cenzury, podlegając natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek.

Ha! Ciekawe, co było powodem.

Drugą ciekawostką jest to, że kryminały Christie na polskiej Wikipedii są opisane łącznie z wyjaśnieniem kto zabił 🤣

Początek:

Wyd. Iskry, Warszawa 1956, 270 stron

Seria Klub Srebrnego Klucza

Tytuł oryginalny: N or M?

Przełożyła: Krystyna Tarnowska

Z własnej półki

Przeczytałam 25 marca 2025 roku
 

Z urzędami to jest tak. W kwietniu mam złożyć papiery na dodatek mieszkaniowy. Odkąd jest nas troje, a ja już nie pracuję i mam tylko gołą emeryturę - kwalifikujemy się. Dostałam już raz, od listopada do kwietnia, bo przyznają na pół roku i potem ta sama kołomyja, wszystkie zaświadczenia od nowa. Więc teraz w kwietniu mam złożyć na okres od maja do października. Wzięłam już papiór z ZUS-u, ale głównie musi być ze spółdzielni. Pojechałam do urzędu zapytać, czy spółdzielnia może mi wystawić kwit w poniedziałek 31 marca (rzecz w tym, że wtedy we wtorek 1 kwietnia pojechałabym złożyć wszystko, bo to jest ostatni dzień wolności; w środę wraca Ojczasty - nie dało się inaczej, bo następnego dnia brat jedzie na swój comiesięczny zastrzyk w oko, fuj). 

- Nie radziłbym. Może być problem. Powinna być data kwietniowa.

Czyli dane o wysokości czynszu będą za styczeń-marzec, ale nie mogą być wystawione ostatniego dnia marca. Powiedzcie sami, czy to nie jest śmieszne 😢

środa, 26 marca 2025

Zofia Chądzyńska - Dorosnąć

To jest ta książka, która zgarnęłam z półki z gratisami w pierwszym dniu wolności, tak z rozpaczy, że jak to, NIC do domu nie przyniosę? Pojechałam tak daleko i żadnych łupów? Ponieważ nie miałam ze sobą nic innego, zaczęłam ją czytać w drodze do domu (inaczej pewnie by przeleżała ze dwa lata), no i całe szczęście, bo by mi tylko zabierała miejsce, chociaż niedużo.

Narratorem jest 40-latek, który postanawia opisać swą szkolną nieszczęśliwą miłość (bo do nauczycielki) dla dorastającego syna, z którym traci kontakt. W tle matka chora na serce po Auschwitz i ojciec-donżuan, który nigdy się z matką nie ożenił i nie dał mu swego nazwiska. Oraz teraźniejszość, gdzie zainteresował mnie jedynie wątek śmierci szkolnej koleżanki syna (po której nikt nie płacze, a niby była jego sympatią) i jej nekrologu podpisanego stroskana matka. Naprawdę??? Stroskana matka??? Myślałam, że autorka pociągnie ten wątek, ale nie, dalej już nic nie było.

Mam jeszcze dwie książki Chądzyńskiej, ale nie wiem, nie wiem, czy się zdobędę na lekturę.

Tak że bez żalu wynoszę książkę do knihobudki (jak daję tag z knihobudki, oznacza to właśnie to - że stamtąd przyniosłam i tam odnoszę). Jedyne, co było sympatyczne, to dedykacja wychowawczyni. I pomyślałam ze współczuciem, ile takich dedykacji muszą nauczyciele na koniec roku wyprodukować 😂

Początek:

Koniec:

Wyd. Hamal Books, Łódź 1994, 105 stron

Z knihobudki

Przeczytałam 23 marca 2025 roku


Minął tydzień wolności, jak sen złoty - a raczej jak koszmar jakiś. Narzekałam przed odjazdem Ojczastego, że od tygodnia codziennie boli mnie łeb i w ogóle czuję się jak stary kapeć. No to mam tak dalej. Dobrze, że zdołałam odwiedzić ten ZOL i dowiedzieć się wszystkiego. 

W piątek przyszedł mail z serwisu, że mini-wieża jest do odbioru po naprawie (płyty głównej). I że mam siedem dni na odbiór, bo mają mało powierzchni magazynowej. Cóż było robić, wstałam dziś o świcie i pojechałam z wózkiem na zakupy, no bo był już szósty dzień. Na miejscu okazało się, że jeszcze zamknięte (myślałam, że w tych galeriach handlowych to otwierają raniutko), a potem pan się zaśmiał, że skąd, sprzęt by czekał spokojnie i dwa miesiące. No jakoś mnie to nie uradowało, że tak się gorliwie przejechałam... z gorączką chyba. 

Tyle że z mojej budki przyniosłam Cichy Don - miałam paskudne wydanie, znalazłam lepsze, więc podmieniłam 😁

Na tym moja niesamowita aktywność kończy się. Nie jest dobrze. 


 Korzystając z ponownej obecności w domu sprzętu grającego, włączyłam jakąś składankę (same kobitki z PRL-u) i jako pierwsze było to. Aż się popłakałam 😉