sobota, 31 października 2020

Krystyna Kurczab-Redlich - Wowa, Wołodia, Władimir. Tajemnice Rosji Putina

Straszny miałam czwartek i całe szczęście, że przypadło to w mój niepracujący dzień, ta migrena jak za dawnych dobrych czasów. Spędziłam w łóżku w sumie 31 godzin i jedyna korzyść, jaką z tego wyniosłam (niektórzy twierdzą, że cierpienie uszlachetnia, borze szumiący, co ci ludzie mają w głowach) to ta, że skończyłam czytać biografię Putina, bo od czasu do czasy się "przecykałam" z tego półsnu i wówczas jedyne, co mogłam zrobić, to zatrzymać wzrok na książce.
A książka to obszerna, prawie 800 stron. Dawno już nie zabierałam się za nic tak angażującego - bo przede wszystkim to lektura strasznie ciężka. Nie w sensie trudności ze zrozumieniem 😜 ale w tym emocjonalnym. Co chwilę zostawia cię w stuporze - czy to w ogóle możliwe??? 
Wiadomo, polityka to brudna sprawa, a Rosja jeszcze brudniejsza. Ale to, co jest tam opisane, kariera tego *** - nie mieści się w głowie.
Mam obie te książki wymienione na końcu notki o autorce, ale doprawdy nie wiem, kiedy się zdobędę na ich przeczytanie. Bo to, czego się dowiedziałam z Wowy, wystarczająco mnie ubrudziło. Wiem, że to naiwne, ale nie wyobrażałam sobie, że można aż tak... Rosjan zawsze było dużo, więc siłą rzeczy jednostka niczym, i satrapowie ichniejsi zawsze wiedzieli, że mogą wszystko. No a Putin, cóż, ma jeszcze większe możliwości niż jakiś tam car, prawda?
Zawsze, odkąd tylko odkryłam w sobie sentyment do Rosji/Związku Radzieckiego (hm... no tak... ale wtedy, gdy już nie istniał), fascynowała mnie, ale ze świadomością, że nigdy tam nie pojadę - bo bym się po prostu bała. Co ciekawe jednak, bałam się raczej tego, że padnę przypadkową ofiarą gangsterskich porachunków na ulicy. Tymczasem prędzej bym zginęła w wyniku gangsterskich porachunków na górze lub po prostu taktycznych posunięć tejże góry... takich na przykład, jak wysadzenie w powietrze budynku mieszkalnego z kilkudziesięcioma lokatorami, żeby mieć pretekst do wojny z Czeczenią (nie jeden raz!).
A będąc Rosjanką NIGDY W ŻYCIU bym nie protestowała przeciwko władzy. Bohaterstwo tam nie jest tanie. Płaci się życiem, ale wcześniej jeszcze płaci się oceną tego życia przez współczesnych. Władza może wszystko. Tym bardziej teraz podziwiam takich ludzi jak Boris Niemcow czy Aleksiej Nawalny. Czy Anna Politkowska.

A jeszcze taka ciekawostka. Wiele, naprawdę wiele razy przy lekturze miałam skojarzenia z działaniami naszej partii wszechmogącej (do czasu?). Czy prezes jest tak dobrym obserwatorem rosyjskiej sceny politycznej czy też dostaje instrukcje na piśmie? A pewnie jest po prostu tak, że polityczne myki są uniwersalne 😡
To tylko początek listy. 
Zastanawiam się nad kupnem książki, żeby móc wrócić w razie potrzeby do pewnych historii...


Początek:
Koniec:
Wyd. WAB Warszawa 2016, 780 stron 
Z biblioteki 
Przeczytałam 29 października 2020 roku

piątek, 30 października 2020

Åke Holmberg - Ture Sventon i Izabella

Wśród nowości bibliotecznych był Ture Sventon, a to jeden z moich ulubionych bohaterów literackich z czasów dzieciństwa przecież, więc musiałam się zapoznać. Książka wyszła w serii Mistrzowie światowej ilustracji, u Dwóch Sióstr.
Mam trzy stare książeczki pana Holmberga i wiecie co? Chyba je wolę 😀 Albo przemawia przez mnie sentyment do dawnych czasów? Takie bidne w porównaniu z tym wydawnictwem, w miękkich okładkach - ale wyobraźcie sobie, że w Izabelli tłumaczka postanowiła naprawić wymowę prywatnego detektywa Ture Sventona i on już nie sepleni!!! No to nie!!! 
Przy okazji sprawdziłam, że całkiem niedawno, bo w maju 2014 roku je sobie wszystkie znowu przeczytałam:
i ja tam piszę, że obejrzałam film. Krucafuks, jaki film? I po jakiemu ja go oglądałam???
Ilustracje też wolałam te stare, człowiek to jest jakiś dziwny, nic nowego mu się nie podoba.
Akcja toczy się w cyrku i siłą rzeczy przypomniałam sobie inną książkę z dzieciństwa cyrkową - Z Czarką w cyrku. Nawet mi przemknęła myśl przeczytam znowu - ale się opamiętałam, to zbyt smutne jest.
Za to zastanawiałam się - na głos, angażując w to córkę - gdzie ja w dzieciństwie w cyrku bywałam. Czy gdzieś na wyjeździe tylko, czy też przyjeżdżał cyrk do Dżendżejowa, a jeśli tak, to gdzie stawał? Córka mówi, że mógłby na starym boisku koło klasztoru, ale czy ja wiem? Jeżeli to był teren klasztorny, to nie wydaje mi się, żeby państwowe przedsiębiorstwo mogło zawierać jakieś umowy i wypłacać należność kościołowi... Hm. Na fejsie jak bym zapytała, to by mi zaraz dżendżejowiacy powiedzieli 😁
No, ale dowiedziałam się, że wyszły jeszcze dwie inne przygody pana Sventona i biegusiem udałam się po nie do biblioteki (że to niby nic nie wiadomo i może zaraz znowu zamkną). 
W ogóle już cały piękny stos się zebrał w przedpokoju na kwarantannie, bo zaciekawił mnie też ten Mały pokój z książkami - wcale nie taki mały, grube książczydło - i jeszcze chciałam sobie przypomnieć Babcię na jabłoni, i wzięłam jeszcze jednego Jaśka od Paluch Rogalskiej - ja to nie wiem, czy się zdecyduję na czytanie, ale córka chciała - i naturalnie dobrałam też coś "dla dorosłych", Książkę o śmieciach i sama już nie wiem, co. 
Znaczy się - piętnaście sztuk w domu, maksimum na jedną kartę, a na córki karcie czyściutko tym razem (wtedy w marcu obie były zapełnione, ale ledwo co niedawno skończyłam to przerabiać, basta).
Bardzo bym chciała co prawda Tato, ta ci się udała, ale jest gdzieś na końcu świata, nie wiem, czy się w to pakować - a jak znowu zamkną dział? Wycieczka rowerem do Nowej Huty, żeby oddać, com nieopatrznie pożyczyła przed pandemią, była fajna 😎😜, ale drugi raz bym się nie pisała...
Początek:
Koniec:
Wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2020, 191 stron 
Tytuł oryginalny: Ture Sventon och Isabella 
Przełożyła: Justyna Czechowska 
Z biblioteki 
Przeczytałam 24 października 2020 roku


Cóż ja mogę? Niewiele. Nie pójdę na demonstrację, bo się boję, po prostu. Ostatni nerwowy tydzień pod tytułem mam tego wirusa czy nie mam wystarczy mi na długo. 
Więc kibicuję przed ekranem laptopa i tyle. Jeżdżę do pracy z wieszakiem w ręku, ale kogo to... żałosne w sumie... W środę strajkowałam, szef-ludzki pan 😉
Obkleiłam okna.
Sąsiad mnie ostrzegł:
- Lepiej to zdejmij, bo przyjdzie jakiś [tu użył brzydkiego słowa] i ci okno wybije.
Hm.
Mimo wszystko mam nadzieję, że nie.
I tak kosztuje mnie to masę nerwów, to czytanie o wszystkim, co się dzieje. A może jednak? Może jednak początek końca?

niedziela, 25 października 2020

Tom Phillips - Prawda. Krótka historia wciskania kitu

Ta książka mnie rozczarowała. A ile peanów na jej temat! No, ale to wiadomo, co na okładce napisać należy...
Dla kogo genialna i niebywale zabawna... dla mnie nieszczególnie. No ale Jeremy Clarkson nigdy nie był dla mnie autorytetem. Ci dwaj - JC i autor - mają zdaje się podobne poczucie humoru - albo styl pisania. Mnie to nie leży.
Ale proszę bardzo, czegoś się dowiedziałam. I uświadomiłam sobie, że właściwie nic nie wiem o historii dziennikarstwa. Nowiniarze 😎
No, ale to co mi tak bardzo nie leżało to język, styl. Młodzieżowy taki, wicie rozumicie. Co z tego, że Phillips pisze o ciekawych sprawach, historiach najrozmaitszych kłamstw w dawnych i nowszych dziejach, skoro w tak denerwujący sposób 😡 Byłoby to dobre akurat na krótki artykuł w gazecie.
Często też, niestety, spotykałam się ze słownictwem, którego nic a nic nie rozumiem. Stara już jestem i wykluczona, okazuje się. Wszystko to idzie z angielskiego, ale nawet gdybym była absolwentką anglicystyki sprzed 40 lat, też bym pewnie nie kumała. Trzeba siedzieć w tym na co dzień.
Początek:
Koniec:
Wyd. Albatros, Warszawa 2020, 316 stron 
Tytuł oryginalny: Truth. A Brief History of Total Bullsh*t 
Przełożyła: Maria Gębicka-Frąc 
Z biblioteki 
Przeczytałam 24 października 2020 roku 

W piątek w osiedlowej bibliotece pytałam, czy coś wisi w powietrzu. Że jak by co, napożyczę więcej 😁Ponoć nic na razie. W katalogu pokazało się mnóstwo interesujących nowych pozycji, tyle że na razie jeszcze nie można ich brać. Za to przyszła moja kolej na wydaną przed dwoma laty książkę o Putinie, zaczęłam ją wczoraj i zapowiada się świetnie. Jest grubaśna, prawie 800 stron, więc trochę potrwa, zanim ją przemielę, ale wczoraj machnęłam jedną książeczkę dla dzieci, więc się jeszcze tu pojawię w przyszłym tygodniu.
Dziś jest dwunasty dzień od kontaktu z zakażonym i cisza, więc... poczekam dwa dni i otwieram szampana (którego nie mam)!

Tymczasem śledzę z zapartym tchem wieści z frontu demonstracji w/s zakazu aborcji, które się tak pięknie rozlewają po całym kraju. Kibicuję jak nigdy. Mój Boże, gdybyż to był początek końca...



Zbiegiem okoliczności wczoraj wieczorem oglądałam kolejny odcinek mojego czeskiego serialu-sagi - poświęcony demonstracji studenckiej w dniu 17 listopada 1989, brutalnie stłumionej przez milicję (ponad 500 rannych). Jak się ta historia powtarza... wówczas był to początek końca komuny w Czechosłowacji.


Ponieważ mam stale otwartą w przeglądarce czeską stronę, gdzie na bieżąco aktualizowane są informacje dotyczące covida, miewam co i rusz okazję trafić na różne cytowane inne strony internetowe, których bym sama z siebie nie szukała, typu ichni Sanepid czy Ministerstwo Zdrowia (no, akurat mają tam teraz swój skandal). I wytrzeszczam oczy, jak społeczeństwo może być o wszystkim informowane... 

piątek, 23 października 2020

Betty MacDonald - Jajko i ja

No, moiściewy, to było bardzo bardzo come il faut. 
Jest to takie czytadło oczywiście, nie ma co ukrywać. Ale jakże przyjemne w lekturze, wesołe, dowcipne, z lekką dawką grozy w pewnych momentach, wszystko ma, co trzeba jej
Odkryłam (w przypisach, o czym jeszcze za chwilę), że autorka popełniła oprócz Jajka... to i owo i nawet sobie wynotowałam:
- Zaraza i ja
- Każdy coś potrafi
- Onions in the Stew
Ponieważ pierwsze dwa tytuły są podane po polsku, udałam się do laptopa na poszukiwania w krakowskich bibliotekach, ale nie znalazłam NIC 😡 nad czym ubolewam. Cóż, bardzo prawdopodobne, że reszta u nas nie wyszła...

A wracając do przypisów. Nie ma o tym żadnej informacji, ale zakładam, że ich autorką jest tłumaczka. Też dowcipne, w stylu. No i czytając zachwycałam się językiem przekładu, a dopiero teraz wstawiając zdjęcie okładki przeczytałam, że to był Tirliporek 😁 Aaa, bo ja rzadko czytam, co tam na końcu wyprodukują 😀
Poza odczuciem zgrozy po zapoznaniu się z opisami cudownego życia na farmie wśród wspaniałej przyrody (zero wygód, zero bieżącej wody, zero toalety, zero prądu i różne inne zera plus pumy krążące wokół- zawsze mówiłam, że gdybym się urodziła na wsi, to... to nie wiem, co by było, nie nadaję się kompletnie) i poza nabraniem dużego szacunku dla ciężkiej ludzkiej pracy FIZYCZNEJ, szczególnie pracy kobiet, co to wiadomo, że nigdy się nie kończy, zyskałam jeszcze w bonusie parę ciekawych informacji.
Na przykład tę, że moja wyobraźnia pozostawia wiele do życzenia.
Bo czyż przyszłoby mi kiedykolwiek do głowy, że ktoś mógłby, w ramach sprzątania i porządków, CZYŚCIĆ IGŁĄ ROWKI WOKÓŁ GWOŹDZI?
No i teraz pytanie: czy autorce przyszło? Czy też zetknęła się z taką perwersją osobiście?

W każdym razie - Teresa, dziękuję! To był świetny typ 😍
O, a jeszcze wyczytałam na czeskiej Wiki, szukając czegoś o autorce (biedaczka, zmarła młodo na raka), że Jajko i ja jest w Czechach najulubieńszą książką czytelników, przed Szwejkiem i Harrym Potterem! Coś podobnego! A skoro Czesi wydali te jej pozostałe powieści, to może by?... (ciii)

Co to w ogóle jest, skandal jakiś z tym umieraniem... autorka dwóch też autobiograficznych książek, które uwielbiam (Poskramianie demonów i Życie wśród dzikusów), też pełnych humoru i amerykańskiego stylu życia - zmarła w podobnym wieku 😓

A skoro już o umieraniu mowa, to dziś jest dziesiąty dzień od kontaktu z zakażonym i nic. Zaczynam mieć nadzieję na przeżycie (tym razem).

Początek:
Koniec:
Wyd. CIS, Warszawa 1996, 285 stron 
Tytuł oryginalny: The Egg and I 
Przełożyła: Marta Wańkowicz-Erdmanowa 
Z biblioteki 
Przeczytałam 21 października 2020 roku

środa, 21 października 2020

Łukasz Lamża - Światy równoległe

Pan Lamża fascynuje się nauką, to widać. Toteż momentami był dla mnie troszeczkę hermetyczny. Nie żeby jakiś ZA TRUDNY, raczej tłumaczenie jak krowie na granicy, dlaczego TAK NIE JEST ( nie ma żył wodnych, więc różdżkarze są jakby zbędni; woda nie ma pamięci, więc lepiej nie kupować specyfików pana Zięby; ha ha było też o złotych kabelkach do sprzętu audio - a dopiero co, gdy szukałam gramofonu, czytałam o tych bajerach, nawet nie przypuszczając, że to też ściema kompletna). W sensie, że autor wyjaśnia, jak to naprawdę z tym wszystkim jest, a tu z kolei pojawia się ten myk, że kłamstwo jest proste i szybkie, a prawda skomplikowana i trudna do wyłożenia, i to mnie trochę nudziło po prostu, no.
A' propos płaskiej ziemi, to gdzieś ostatnio taki czytałam dowcip: nie ma się co dziwić, że tylu ludzi protestuje przeciwko obostrzeniom covidowym i trzymaniu dystansu. Przecież jak ludzie będą musieli stać jeden od drugiego dwa metry, to część z nich znajdzie się na brzegu Ziemi i pospada.
I w ten oto sprytny sposób odklejam się od Światów równoległych, a przechodzę do tego, co mnie dziś o wiele bardziej dręczy, niż istnienie głupków. Znaczy oni mnie jak najbardziej wkurzają (aktualnie ci, którym wewnętrzne poczucie wolności zabrania założenia maseczki na nochala), ale jest większy problem.

Wczoraj kolega z kursu poinformował, że miał wymaz robiony, jeszcze nie ma wyników, ale covida ma na 99,99%, bardzo źle się czuje od piątkowo-sobotniej nocy, a rodzice już mają potwierdzenie, że pozytywni.
No i teraz taka sytuacja: w ubiegły wtorek, podczas ostatniej normalnej (czyli stacjonarnej) lekcji, siedzieliśmy koło siebie. Niby każdy przy swoim stoliku, ale co to za odległość, w dodatku, gdy się weźmie pod uwagę, że przez dwie godziny nie robi się nic innego, tylko gada. W małej zamkniętej salce. Było nas czworo, wliczając w to panią. Tyle że ja jedyna jestem w wieku
Oczywiście zasnęłam gdzieś koło czwartej nad ranem może, gdy już przemieliłam po sto razy, co muszę zrobić w najbliższym czasie, zanim umrę. Najważniejsze oczywiście zabezpieczyć córkę choćby na krótki czas.

Więc może ktoś wie - skąd banki dowiadują się, że ich klient-właściciel konta umarł? I jak szybko to następuje? 
Czy też się nie dowiadują i ona będzie mogła przez jakiś czas (do skończenia się piniendzy 😀) tym kontem się posługiwać, płacić rachunki (chcę jej pokazać, jak to się robi) i może nawet płacić w sklepie moją kartą?

Aha, jeśli chodzi o książki, to Monika Julita, masz cracoviana oczywiście. Większa zgryzota, co z czeskimi - muszą trafić w dobre ręce 😎 Dobre, czyli zainteresowane. Literaturę piękną po czesku mogę rozdysponować na kursie, ale co ze zbiorem pragensie
Reszta zostaje w domu.
Ha ha, myślę jednak, że na łożu śmierci za dużo o tym nie będę myśleć (choć kto wie, o czym się wtedy myśli)...


Koniec:
Wyd. Czarne, Wołowiec 2020, 221 stron 
Z biblioteki 
Przeczytałam 18 października 2020 roku

niedziela, 18 października 2020

Arno Karlen - Człowiek i mikroby

Pożyczyłam tę książkę pamiętnego 12 marca, ostatniego normalnego dnia, także w bibliotekach. Jeszcze był zwykły dostęp do półek, tyle że zmieniono reguły co do ilości pożyczanych książek, żeby umożliwić ludziom zrobienie zapasów czytelniczych na nie-wiadomo-jak-długo. Stałam w kolejce z książkami w rękach obok półki w dziale, na który chyba nigdy wcześniej nie zerknęłam, i zobaczyłam ten tytuł, idealny na dziś/wtedy.
Ale czas mijał, a książka ciągle była u mnie nietknięta - chyba się bałam 😆 Gdy już biblioteki otwarto z powrotem, co miesiąc dzwoniłam z prośbą o przedłużenie. 
Ach, bo odkryłam, że gdy sobie samemu prolongować w internecie przez system, to w pewnym momencie tenże system mówi ci dziękujemy bardzo, dłużej się nie da. A gdy zadzwonić, to pan/pani bardzo chętnie prolongują 😍
Minęło siedem miesięcy jednakże, to już mi trochę wstyd się zrobiło i zabrałam się za tę ciężką lekturę. Która wcale taka ciężka nie była.

Ponieważ autor kreśli historię epidemii i pandemii od jej znanych (mniej lub bardziej - to niesamowite, co potrafią wydobyć naukowcy ze szczątków sprzed milionów lat, przykład: kości dinozaurów sprzed 250 milionów lat noszą ślady infekcji bakteryjnej) początków na Ziemi, troszeczkę dla mnie nudnawe były te początki właśnie, nigdy mnie nie fascynowało życie pierwotne, no co na to poradzę, choć Karlen demitologizuje ten obraz człowieka pierwotnego, jaki mamy powszechnie, typu kobieta ciągnięta przez takiego piteka za włosa etc. Trochę też dużo tu dokładnych opisów, jak się choroby przemieszczały z krajów i kontynentów przed wiekami, ale przeważnie z zastrzeżeniem, że jedni naukowcy uważają tak, drudzy tak, a trzeci jeszcze tak.  Jasne, chodzi o to, żeby zostawić przestrzeń dla różnych koncepcji, ale to mnie też niecierpliwiło. Troszeczkę 😎

Wiadomo, że najbardziej ciekawe jest to, co dotyczy nas bezpośrednio, a więc tu i teraz. Ale podejście ludzi do choćby przyczyn epidemii najwyraźniej niewiele się zmieniło od wieków. Przykład poniżej.
Teorie spiskowe też były obecne zawsze...
Karlen (Amerykanin, którego rodzice byli emigrantami z Rosji) proroczo niejako pisał w związku z pandemią hiszpanki z 1918 roku. Nadmienię, że wydanie oryginalne pochodziło z 1995 roku, a polskie z 1997, więc jest to rzecz starutka, ostatnia wielka epidemia, o jakiej tu mowa, to AIDS, z którym dziś chyba się uporano (do końca nie wiem), a wtedy wydawała się nieuleczalna i zagrażająca ludzkości.
Niemniej warunki stwarzane epidemiom/pandemiom ciągle są aktualne i autor twierdzi, że zawsze te czy inne choroby zakaźne będą towarzyszyć ludziom, a  postęp medycyny jest właściwie czynnikiem sprzyjającym, a nie hamującym
Na końcu książki relacjonuje główne przyczyny tego stanu rzeczy i wyjaśnia, dlaczego. Te strony sobie sfotografowałam w całości, na wieczną rzeczy pamiątkę 😀 
Podobnie jak spis książek wydanych w serii Spectrum, żeby może się zainteresować, bo niektóre tytuły wydają się ciekawe (na przykład McDonaldyzacja społeczeństwa).
Książkę powinien przeczytać każdy antyszczepionkowiec, może by mu dała coś do myślenia. 
A ja teraz, po tej lekturze, jestem trochę bardziej bojąca, jeśli chodzi o zarazki, bakterie, wirusy. Niby autor nie straszy, ale... ilość tego, co nas otacza, jest potworna.

Spis treści:
Początek:
Koniec:
Wyd. MUZA SA, Warszawa 1997, 315 stron 
Tytuł oryginalny: Man and Microbes 
Przełożył: Grzegorz Siwek 
Z biblioteki 
Przeczytałam 17 października 2020 roku

czwartek, 15 października 2020

Katarzyna Jasiołek - Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym

Na tę pozycję też czekałam w kolejce (a teraz za mną czekają inni, więc jutro podyrdam do biblio). Zdaje się, że przeczytałam pochwały na jakimś blogu, dobrze nie pamiętam. 
Ale w rezultacie tych zawyżonych chyba oczekiwań wyszłam z lektury nieco zawiedziona. 
Pewnie, że autorka, ogarnięta pasją, postarała się zebrać maksimum informacji. Ale wyszło to jednak, na mój gust, trochę nudnawo. Strasznie dużo wyliczeń nazwisk i dat, gdzie i kiedy jakiś projektant pracował, co oczywiście jest istotne dla pracy naukowej - ale tu właśnie nie do końca rozumiem, czym ma być ta książka. Monografią polskiego powojennego wzornictwa? Czy opowieścią na temat? 
Dodam jeszcze, że zabrakło mi wielu zdjęć. Bo książka jest dość bogato ilustrowana, ale po wielekroć zdarzyło się, że w tekście była mowa o czymś, czego nie można było zobaczyć. Może w internecie? Ale nie czytam siedząc przy komputerze 😰 
No fakt, przydałby się w takich wypadkach smartfon pod ręką... 
Ale mój stosunek do telefonów komórkowych w dalszym ciągu jest taki, jak naszego rezydenta do maseczek - nie, bo nie.
 
Nie jestem wielką fanką tego dizajnu, nie poluję, nie zbieram, aczkolwiek urodę niektórych mebli czy ceramiki doceniam. 
Osobiście miałam do czynienia jedynie z Włocławkiem, ale to dokładnie tak, jak połowa narodu chyba. Gdzie się nie było u znajomych, wszędzie w kuchni królowały Włocławki, tylko u jednych niebieskie, u innych brązowe :) 
Ja miałam niebieskie, chłop urządzał na nie polowania, czasem przynosił zresztą podróbki. Rezultat tego był taki, że było mnóstwo durnostojek, bo nie każda sztuka była praktycznie wykorzystana. Gdy się teraz nad tym zastanawiam - skąd ten owczy pęd - to myślę, że ta ceramika po prostu była mniej czy bardziej dostępna. 
Pewnego razu przyjaciółka z Francji zameldowała mi, że chętnie się zaopiekuje i przy okazji wizyty w kraju załadowali do samochodu wielkie pudło 🚗 Obie strony były wówczas zadowolone, ale nie pytałam jej później (czy raczej teraz), czy dalej się tym chlubią, czy też wynieśli do piwnicy 😎
Mama też oczywiście miała i też niebieskie, wisi na ścianie w kuchni i łapie tłusty kurz sporo talerzy, na dożywociu.
 
 
Ale oczywiście było w domu mnóstwo innych przedmiotów z tamtych czasów, choćby takie charakterystyczne foteliki. A na końcu segment Kozienice, brrrrr! Ten już został na stałe. Sławetny wysoki połysk, z obowiązkowym barkiem i sekretarzykiem, stolikiem pod telewizor i przeszklonymi półkami na kryształy i komplety do kawy.
Chyba żadne z nas, ani ja ani brat, nie połaszczymy się na to.
Ale właśnie gdy byłam w domu ostatni raz, przyglądałam się popielniczce w kuchni z myślą, że może by...? Ojczasty co prawda nie pali, a i wizyt palących już nie przyjmuje, jednak głupio tak wyciągać mu spod tyłka prawie i zabierać 😁 Jest to coś podobnego do tej czarnej na fotach niżej. 

Wśród talerzy wiszących na ścianach w pokojach (bo i bez tego atrybutu wnętrz PRL-owskich się nie obyło) jest też coś podobnego do tych dwóch. Też myślę o zabraniu, oczywiście jak już Ojczastego nie stanie, ale nie w charakterze kolejnego owczego pędu za modą, tylko jako pamiątki z dzieciństwa, bo ten talerz był właśnie u nas (z bratem) w pokoju i tyle lat na niego patrzyłam.
Tylko nie wiem, co z nim zrobię. Chyba wolałabym traktować go użytkowo...
Początek:
Koniec:
Wyd.Marginesy, Warszawa 2020, 414 stron 
Z biblioteki 
Przeczytałam 11 października 2020 roku 


Co za emocje! 
Próbowałyśmy z córką w niedzielę zarejestrować ją w Urzędzie Pracy (wcześniej rozmawiałam z panem i zapewnił mnie, że mimo nieposiadania konta bankowego można złożyć wniosek), ale na koniec całej procedury dostałyśmy informację, żeby zadzwonić do UP i umówić się na wizytę. 
Że ke??? 
Ale potem jeszcze pogrzebałam i okazało się, że jest możliwość założenia tzw. Tymczasowego Profilu Zaufanego (ważnego 3 miesiące, ale w pandemii ponoć z możliwością przedłużenia). 
Trzeba było złożyć kolejny wniosek i umówić się na wideo konferencję z urzędnikiem Ministerstwa Cyfryzacji, który ma podczas tejże konf. potwierdzić tożsamość. Ustaliłyśmy na dzisiaj. 
Najpierw ściągnięcie aplikacji, a potem już czekanie w nerwach na 11.30 😄 
Oczywiście w ostatniej chwili okazało się, że na córki laptopie coś nie idzie, ale na moim już była w niedzielę ta aplikacja, więc szybko się zamieniłyśmy sprzętem. 
Córcia moja, bidaka, z nerwów cały czas podrygiwała nogą, a ja ją nagrywałam 😎🙅 
Ale okazało się, że to nic strasznego, kilka minut i po ptakach. 
Teraz znowu będziemy składać wniosek w UP, ale już potwierdzony, więc nigdzie jeździć nie trzeba. Jednakże zostawiam tę operację na sobotę, bo za dużo nerwów na raz, to niezdrowo. 
A ona jest po prostu bez ubezpieczenia, co w obliczu nadciągającej koronawirusowej jesieni i zimy staje się trochę niebezpieczne...