czwartek, 31 maja 2018

Roland Topor - Cztery róże dla Lucienne


Po wyjeździe do Pragi jestem trochę nieprzytomna. Takie odmiany życia (urlopowe) są niezdrowe chyba :) ciężko się z powrotem przyzwyczaić do kieratu.
Z drugiej strony w którymś momencie już się tęskni za codzienną monotonią.
Dni na wyjeździe są tak inne od "normalnych", pracowicie poukładanych, jak poniedziałek, to do pracy na 15.00, a jak sobota, to jedziemy do taty. A tu wszystko inaczej i - co najistotniejsze - o wszystkim decyduje się samemu.
Mam przyjaciółkę, która rzuciła pracę, zapewniającą jej w miarę dostatni byt i teraz hula po świecie. Nie wnikam tu w finansowe racje, ale to, co mnie właśnie interesuje, to - jak szybko można się przyzwyczaić do tego, że o przebiegu każdego dnia decydujesz TY, a nie ktoś za Ciebie. Czy w ogóle umiałabym tak żyć? Bez stałych obowiązków? Bez pewności, że jutro będzie wyglądać mniej więcej tak samo, jak wczoraj i pojutrze? Czy umiałabym korzystać z WOLNOŚCI?

No, tośmy sobie pogdybali (i dalej nic nie wiemy, ale też nic to nie zmienia, bo przecież i tak zostaję w kieracie; inne możliwości się przede mną nie rysują), a teraz książeczka.
Nie wiem, kiedyś ten Topor śmieszył i zachwycał, dziś jakby przyszarzał. Groteska i czarny humor już tak do mnie nie przemawiają?
Czy też chodzi bardziej o to, że skoro facet wali po oczach drobnomieszczaństwu, a ja, z latami, jestem mu coraz bliższa (drobnomieszczaństwu, znaczy), to mnie to walenie tak nie śmieszy, jak w młodości?
Wypadałoby i to przemyśleć. Co to dziś znaczy drobnomieszczaństwo i czy faktycznie się do niego zaliczam.



Początek:

Koniec:

Wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985, 161 stron
Tytuł oryginalny: Four roses for Lucienne
Przełożył: Tomasz Matkowski
Z własnej półki
Przeczytałam 30 maja 2018 roku



NAJNOWSZE NABYTKI

Z Pragi nie przywiozłam tym razem wiele książek, raptem sześć. Z bólem serca odkładałam w antykwariacie z powrotem na półkę "Sławne wille Pragi" i inne cymesy, ale cóż, ciężkie...
Ostatnia była z półki z książkami po 10 koron i wzięłam z myślą, że ostatecznie zostawię w hotelu, jak nie dam rady zabrać, a jak dam radę, tym lepiej, bo sobie spróbuję kiedyś poczytać. Autora nie znam, kto wie, może to jakiś komuch :)
A przedostatnia jeszcze lepiej - kryminał, tyle że osadzony w Teatrze Narodowym w Pradze. Było w Taniej Jatce.

Było na odwrót, bo myślałam, że filmów będę miała niewiele, w końcu całkiem niedawno dokonałam sporego zakupu online ;) Tymczasem jednak nazbierało się.
Do tego stopnia, że musiałam jednak wracać z siatką w rękach, czego nie cierpię. Niektóre filmy są niestety w pudełku, a to zajmuje sporo miejsca.
W ogóle zastanawiam się, jakim cudem w sierpniu zeszłego roku przywiozłam kilkanaście książek - walizka była ta sama, a przecież ciuchów więcej, bo na dwa razy dłużej. Dziwne, dziwne.

No ale.
W międzyczasie nabyłam jeszcze parę pozycji online :) płaciłam za nie tam w Pradze, żeby zaoszczędzić na kosztach przelewów zagranicznych, i właśnie nadeszły.
Do kompletu tej serii już mi chyba niewiele brakuje:

To też było uzupełnienie :)

Mam już naprawdę mnóstwo praskich materiałów i mogłabym dać sobie spokój... ale wiem, że zawsze coś nowego się wynajdzie.
W księgarniach w Pradze też były różne nowości, choć nie tak wiele, jak się spodziewałam (na szczęście). Jeśli nie przywiozę ich w sierpniu, to znów będę sprowadzać pocztą :)

środa, 16 maja 2018

Bogna Wernichowska - Kardy i kokardy

Lektury swoimi drogami chodzą... a tu przydało się fejsbukowe odkurzanie książek :) odkurzyłam dwie Wernichowskie, a że żadna nie była do tej pory czytana, to zabrałam się za panie Potockie.


Gdy już skończyłam, zorientowałam się, że tytuł jakby nie odniósł się do treści - lub odwrotnie. Nic nie było o kardach, może trochę o kokardach (przy licznych opisach strojów). Aż się zastanowiłam, co to te kardy, wiedziałam, że warzywo jakieś. Internety powiedziały, że to hiszpańska odmiana karczocha. No dobrze. Spróbuję sobie jakoś to powiązać, choć panie Potockie w kuchni nie urzędowały :)

Jakie wrażenia z lektury?
Czyta się szybciutko, lekko - choć przyznam, że ta mania nadawania takich samych imion w rodzinie może nieźle w głowie namieszać i w pewnym momencie czytelnik się gubi. No, ale to już nie wina autorki. Widać ogromną pracę, jaką wykonała szperając w archiwach, czytając setki, ba! tysiące listów napisanych przez członków rodu - och, piękny to był zwyczaj i nigdy nie zastąpią go esemesy ani maile. Chyba, że ktoś by te maile drukował i składał w szufladzie :)
Nieco nudniejsze pewnie było sczytywanie rachunków domowych, ale wiadomo, że bardzo wiele mówią one o codziennym życiu. Ja tam ciągle je prowadzę. Tyle że żadna przyszła Wernichowska nie będzie ich nigdy czytać, zeszyty pójdą do śmieci kiedyś i tyle.

Jak na anonimowe wydawnictwo (zero redakcji, korekty) jestem zdziwiona poziomem, bo znalazłam zaledwie kilka błędów-literówek. Nie że je na nie poluję i ich szukam, no ale przecież się je widzi. Więc porządnie.
Plus spory materiał ilustracyjny.

Teraz tak - trochę jakby z poziomu kolan ujęte te popularne biografie. Nie ma tam absolutnie żadnych uwag krytycznych, odniosłam wrażenie, że - czyżby z racji arystokratycznego urodzenia? - panie te były chodzącymi aniołami, choć i je los doświadczał. Inna sprawa, że wyliczana często gęsto pomoc dla innych, czy to ubogich, czy poszkodowanych w wypadkach dziejowych, robi wrażenie. Na przykład wspieranie chłopskich lub urzędniczych synów na drodze oświatowej. Fundowanie przez całe lata czesnego. Czy dzisiejsi bogacze zawracają sobie głowę czymś takim? Osobiście?







Początek:
Koniec:

Wyd. Wydawnictwo Krakowskie i na tym koniec - nie ma nawet roku wydania! zawsze jak widzę coś takiego, to myślę o przekrętach (może niesłusznie)...
Z własnej półki
Przeczytałam 14 maja 2018 roku


NAJNOWSZE NABYTKI
O czeskich to nawet nie piszę... szkoda gadać, jestem niereformowalna...
W sobotę wyjeżdżam i choć teoretycznie zakładam, że dużo nie przywiozę, to - zobaczymy. No, dźwigać mi się nie chce, to fakt.

A tu nasze :)
Ponieważ mi pierwszy tom Nepomuckiej córka gdziesik zadziała, okrutnie mnie to denerwowało, więc odkupiłam, ale tnąc koszty, w związku z czym leciutko sfatygowany egzemplarz (3,99 zł). Było nawet taniej, ale w innej serii wydane.
A na Marininę dałam się skusić, coś tam podczytawszy u Zacofanego w lekturze. Nawet nie sprawdziłąm, czy czasem nie mam tego w oryginale :) w końcu jeśli nawet, to nie szkodzi :)

środa, 9 maja 2018

Ewa Miodońska-Brookes - Tutaj, czyli w Krakowie

Troszkę mnie wymęczyła ta Miodońska. Powiedziałabym, że, momentami, dość hermetyczna. Zwłaszcza wtedy, gdy mówi o ściśle polonistycznych sprawach. No ale to w końcu nie jest lektura dla wszystkich.
Ale co było interesujące? Opowieść o EGZAMINIE UNIWERSYTECKIM. Rozumianym jako rozmowa między studentem a profesorem.
Mój Boże... albo czasy już nie te albo rację mieli ci z nas, którzy twierdzili, że nasze studia to dalszy ciąg szkółki. Ja to zresztą do końca tak odbierałam.
Powiedzmy, że między mną a Miodońską jest różnica jednej generacji (urodzona w 1939), a jednak to cała przepaść. Wówczas jeszcze, gdy Miodońska studiowała, a potem zaczynała karierę pracownika naukowego, Uniwersytet wyglądał jednak inaczej.



Trochę więcej się tu spodziewałam krakowskich spraw, a tych jest niewiele. Właściwie tylko przedostatni rozdział, krótki w dodatku. Trochę o antykwariatach, bibliotekach. O zagęszczaniu mieszkań po wojnie. O prześladowaniu prywatnych sklepików i zakładów usługowych. O ogrodzie karmelitów. O wyludnianiu się centrum w ostatnich czasach.


Jeszcze jedna impresja, która pewnie zostanie mi w pamięci. Historia o tym, jak na studiach mieli przygotować jakiś materiał na ćwiczenia, jej wypadło o Wyspiańskim (w jakimś tam kontekście, bodajże funkcji didaskaliów), ale całkiem o tym zapomniała i dopiero koleżanka zagadnęła ją.
- Bardzo jestem ciekawa, co ty nam dzisiaj powiesz o tym.
NIGDY, ale to nigdy na moich studiach nie zdarzyło się, żeby ktoś z kolegów przejawił takiego rodzaju zainteresowanie... Zajęcia trzeba było odwalić i tyle.


Początek:
Koniec:

Wyd. Universitas Kraków 2013, 304 strony
Z własnej półki
Przeczytałam 8 maja 2018 roku