piątek, 27 września 2013

Michał Szołochow - Cichy Don


Ech, stęskniłam się. Za czytaniem i za blogiem, za dialogiem z Wami. Dziwny to był jakiś czas. Remont szczęśliwie dobiegł końca i nastąpił intensywny tydzień sprzątania - wręcz zbaraniałam, jak weszłam do domu i zobaczyłam tony kurzu dosłownie wszędzie. A trzeba tu zaznaczyć, że pookrywałam co się dało folią malarską. Guzik to dało, mało tego, poprzyklejałam ją do mebli i ścian szarą taśmą pakową... to nie był najlepszy pomysł, taśma wżarła się w ścianę i mam teraz w wielu miejscach apetyczne placki :) Pierwsza myśl była: trza tera malować... ale szybko ją wyparłam... co to to nie, dość tego burdelu, chcę pożyć normalnie. Ale łazieneczka i toaleta cacuś :) po miesiącu już się przyzwyczaiłam, ale przyznam Wam się (ćś, nikomu nie mówcie), że przez pierwsze dwa tygodnie bez ustanku chodziłam tam, zapalałam światło i napawałam się widokiem :) No i co najważniejsze, nagle zapałałam miłością do porządków. To ważne z tego względu, że już czasu (i energii) na czytanie nie wystarczyło.

Dosłownie przyrosłam do ściery. No bo wiecie, jak się ma coś w domu nowego, to chciałoby się i inne stare zmienić lub przynajmniej doprowadzić do względnego stanu nowości. Więc na przykład poświęciłam dużo czasu (do omdlenia ręki) na doszorowanie spodów garnków :) spędziłam trzy popołudnia jeżdżąc po supermarketach i centrach handlowych w poszukiwaniu nowego rusztu do kuchenki gazowej (nie ma! mogę sobie kupić nową kuchenkę, to będę miała nowy ruszt! w końcu znalazłam go w sklepiku z częściami zamiennymi do sprzętu AGD, o którym powiedział mi kolega); naprawiłam sprzęt RTV, a nawet nabyłam baterie do pilota od starego magnetowidu i wreszcie mogłam ustawić godzinę na wyświetlaczu, której nie było od ostatniego braku prądu; ba! zaczynam przemyśliwać o przywróceniu do życia starego gramofonu... a poza tym wszystkim chodzę ze ściereczką, przecieram tu i tam, latam polerować nowe baterie w łazience po każdej kapniętej kropelce - słowem, dostałam kota.

Nie wiem, jak to się skończy. No bo - albo albo. Albo sprzątamy albo czytamy. Tymczasem nagle okazało się, że można żyć bez czytania. Może nie całkiem, ale tak trochę. Można leżeć w łóżku i zamiast zagłębiać się w losy powieściowych bohaterów - błądzić wzrokiem po pokoju i zamyślać się o tym i owym. Można też być wieczorem tak zmęczonym, że żadna książka nie nęci. I tak oto czytałam cztery tomy Szołochowa przez bity miesiąc. Szło mi różnie: wkurzały mnie sceny batalistyczne, te dłużące się opisy bitew, te wiece - ale zachwycały opisy życia kozaków w chutorze, ich zwyczajów. Zafascynowała "nielegalna" miłość Grigorija i Aksinii, choć na początku to bym dupsko obiła obojgu :) Głęboko do serca trafił Pantelej Prokofiewicz, co za zwariowany starzec! Opisy przyrody, stepu, zmieniającego się wraz z rytmem pór roku Donu - to też cudne. I stało się tak, że gdy zaczęłam czwarty tom, okazało się, że jestem już w Cichym Donie zakochana i co teraz, gdy się wkrótce skończy? Oczywiście złośliwość losu spowodowała, że właśnie ten czwarty tom poszedł mi najszybciej :)

Ciągle tam, wiecie, jedli kapuśniak. Nie macie pojęcia, jak zatęskniłam za kapuśniakiem, takim domowym! A ja nie umiem gotować i jedyną zupą, jaką przyrządzam, jest jarzynowa na mrożonce... gdybym tak trafiła do kurenia Melechowów w porze obiadowej, to wtrząchnęłabym miskę kapuśniaku z taką grubą pajdą chleba - ja, co w tym roku kromeczki najmniejszej pieczywa w ręku nie miałam (dieta!). Odżałowałabym!


Oczywiście, istnieje teoria, że Szołochow podwędził powieść komu innemu, że znalazł ją w kuferku po jakimś poległym i podał za swoją. W gruncie rzeczy wszystko mi jedno, kto napisał, w końcu czy Szołochow czy Kriukow - to dla mnie puste nazwiska... ale jednak kołacze mi się myśl, że książka jest wyraźnie nierówna: te nudne sceny wojenne, pełne wyliczeń nazwisk i batalionów, godnych raczej historyka niż pisarza kontra świetne typy ludzkie i ich wciągające historie. Może rzeczywiście pisało ją dwóch ludzi?

Teraz przede mną odkrycie filmu i to w dwóch wersjach. Choć zdaje się, świat zgodnie stwierdził, że ta nowsza, Bondarczuka, jest do kitu. No i faktycznie: Ruppert Everett jako Grigorij, doński kozak? No weźcie!


Początek pierwszego tomu:
i koniec czwartego i ostatniego:


Wyd. Czytelnik Warszawa 1972-1973, wyd.XVI, stron 469 + 469 + 511 + 589
Tytuł oryginalny: Тихий Дон/ Tichin Don
Tłumaczyli: Andrzej Stawar i Wacław Rogowicz
Z własnej półki
Przeczytałam 24 września 2013


NAJNOWSZE NABYTKI
Odpuściłam ostatnio nie tylko czytanie, ale i kupowanie (książek, poświęciłam się bowiem polowaniom na miski i inne akcesoria łazienkowe). Przytrafiły mi się jedynie dwie pozycje. Jedną znalazłam w Taniej jatce i nie mogłam przejść obojętnie koło ceny 14 zł, macałam przecież kiedyś tę książkę w księgarni, ale kosztowała wówczas 40 zł...
Zbiór szkiców Kraków i Galicja wobec przemian cywilizacyjnych (1866-1914) wydał UNIVERSITAS w 70 rocznicę urodzin prof. Franciszka Ziejki.

Druga pozycja wynikła jeszcze większym przypadkiem. Mam w domu dwa pierwsze tomy z cyklu Kino, wehikuł magiczny. Kolejne dwa wyszły w ciężkich dla mnie finansowo czasach, gdy dziecko było małe. Tymczasem dziecko dorosło i gdy coś ostatnio gadałyśmy o filmach (a udziela się ono znacznie na Filmwebie) sięgnęłam po któryś tom, by jej coś pokazać. Zatęskniło mi się za następnymi. Zerknęłam na allegro, a tam ceny horrendalne za te tomy, których nie mam! Najniższa była za tom piąty, bo niecałe 90 zł, no ale jeszcze przecież trzeba doliczyć koszty przesyłki (a lekkie to nie jest). Jednakże przypomniało mi się, że chyba kiedyś widziałam ten piąty tom w Księgarni Akademickiej. Łaps za telefon - jest! I to w cenie 51 zł! Cóż było robić, jak nie łapać okazję; zaraz po robocie poleciałam i nabyłam :) i cały wieczór się cieszyłam i podczytywałam. Wielki szacun dla pana Garbicza, że tak uparcie i konsekwentnie produkuje kolejne tomy.


Upolowałam wrześniowy numer miesięcznika KRAKÓW:
A w nim sporo interesujących artykułów:
- o benedyktynkach w Staniątkach
- o Muzeum Lotnictwa
- jak zwykle świetny artykuł Jana Rogóża o ulicy Gołębiej
- o mauzoleum królowej Bony w Bari
- o ostatnim z rodu Pusłowskich

Wyszedł też nowy numer ALMA MATER, w całości poświęcony botanice krakowskiej: