niedziela, 2 lutego 2025

Gdy wieś szła do miasta. Wnętrza mieszkań chłoporobotników

Taki katalog wystawy był w mojej knihobudce i zabrałam do przejrzenia. Akurat mnie na tyle stać w kwestii lektury...

To jest takie broszurowe wydanie, z 4-stronicowym tekstem kuratora wystawy, ale mizerne to strasznie, tekst nieporadnie napisany (czytając pamiętniki rodzin uderza skromność kuchni) i z fatalną interpunkcją, a sam katalog (duże słowo) tak rozpracowany, że na końcu zostały puste kartki. Tyle że sobie obrazki pooglądałam i trochę przy tym powspominałam, choćby ten syfon, o którym niedawno mówiliśmy. Wódkę z czerwoną kartką znam jedynie z literatury 😉 Makatki w domu nie mieliśmy. 


 Gazetnik z drutu i żyłki owszem, kojarzę.

A taka lampa z półeczką na telefon i z gazetnikiem była u moich rodziców do końca, tylko abażur mama kiedyś zmieniła. Pamiętam, że była dość wywrotna. Książka telefoniczna tam leżała.


A tu mamy talerz, ozdobny do powieszenia na ścianie. Z Chodzieży.

 

I wiecie co - u nas w domu był podobny i ja go nawet zabrałam do siebie przy przeprowadzce Ojczastego. Jedna z nielicznych pamiątek. Teraz sprawdziłam, ten nasz to nie Chodzież, tylko Wawel. Ale też wisiał na ścianie i zawsze mi się kojarzył z Leśmianem, z Przygodami Sindbada Żeglarza.

O, i jeszcze te plastikowe torebki pamiętam i sztuczne owoce - nie mogłam pojąć sensu takiej patery z plastikowymi winogronami i bananami z NRD 😂

 

Wyd. Muzeum Małopolski Zachodniej w Wygiełzowie, 2024

Z knihobudki

Przeczytałam 1 lutego 2025 roku



Byliśmy w piątek u neurologa. Jak spojrzeć na Ojczastego, to można by pomyśleć, że to jakiś trzeźwy 70-latek... Czekaliśmy przed gabinetem, zapytał, co to jest. Żeby mu uświadomić, że jesteśmy u lekarza, opukiwałam go po piersiach. To wrócił do starego tematu - czy w sprawie wyższego ubezpieczenia (kiedyś już o tym mówił, nie wiadomo, o co mu chodzi, nie ma żadnego ubezpieczenia). No, ale cóż robić, potakuje się. No to siedział spokojnie.

Wizyta była zamówiona, bo potrzebna bumaga do orzeczenia o niepełnosprawności. W sprawie środowej psychozy trudno coś powiedzieć. Trzeba by zrobić tomografię. Oczywiście nie da się jej zrobić - jak mu wytłumaczyć, o co chodzi i że ma się nie ruszać? Przypuszczam, że zaraz zaczął by krzyczeć i miotać się, gdyby się zorientował, że jest w jakiejś rurze. 

Gdy gasił pożary, wołał ja chcę żyć!

Tak że tyle - jutro pojadę do urzędu zawieźć ten ostatni papier i będziemy czekać na orzeczenie.

Nawiasem mówiąc, gdy udało się go wsadzić do taksówki, uznał oczywiście, że kierowca to mój brat; wróciwszy do domu dopytywał się, czy już pojechał, bo mu nie zdążył podziękować...

W każdym razie - wszystko (chwilowo?) wróciło do normy. Ani nie wie chłop, co wyczyniał, co się z nim działo. 

Jestem zszokowana tym wszystkim. Że coś takiego jest możliwe i że nie wiadomo, kiedy i czy znów się powtórzy (choć jestem przekonana, że owszem).

Nie wiem nawet, jak to wszystko odreagować. Córka mi znalazła online Twin Peaks i zaraz pójdę obejrzeć drugi odcinek (do naszych płyt nie można się dostać). Angielskiego nie robiłam przez te dni, bo wszystko zeszło na drugi czy trzeci plan, więc z kolei włączyła mi wczoraj serial Friends, żebym sobie obejrzała jeden odcinek najpierw z polskimi napisami, a potem z angielskimi. Może to i dobry sposób?
Była też tak miła, że pojechała do IKEI po spieniacz do mleka, bo wspomniałam, że może by się nam przydał 😉 No i teraz robię sobie kawkę 😂

A w Pepco (jeszcze przed tragedią pożarniczą) były na wyprzedaży deski bambusowe po 12 zł i choć mam pełno desek, oczywiście kupiłam. To się nazywa ten, no, minimalizm 🤣
 



Czwartek 30 stycznia: 6.160 kroków - 4 km (nie mam pojęcia, skąd się tyle wzięło, siedziałam przecież w domu i nasłuchiwałam, czy Ojczasty oddycha... sąsiadka znowu przyszła, żeby jej zrobić milion zakupów w różnych sklepach, może dlatego)

Piątek 31 stycznia: 3.545 kroków - 2 km

Sobota 1 lutego: 1.116 kroków - 0,63 km


Dziś dopiero wyszłam na dłuższy spacer, było cudownie oderwać się od domu i pochodzić po rześkim powietrzu. Najprostsze przyjemności są najlepsze.

 

2 komentarze:

  1. Pamiętam wiele z tych przedmiotów, niektóre z domu dziadków, inne z domu rodziców.
    Ale tytuł przypomniał mi sąsiadów z czasów, gdy z rodzicami przeprowadziliśmy się z kamienicy na bloki.
    Przybysze ze wsi przywozili klatki z królikami, prosiaki, kury, czasem trzymali je w piwnicy lub wannie.
    Jak się kąpali, tego nie wiem.
    Zagadki chorego umysłu bywają nie do ogarnięcia.
    Apetyczna ta kawka:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Z wielkim sentymentem obejrzałam te zdjęcia z katalogu, jednak nie znalazłam tam niczego, co byłoby w moim domu.

    OdpowiedzUsuń