niedziela, 12 lipca 2020

Magdalena Kursa, Rafał Romanowski - [KRK] Książka o Krakowie


Jedna z tych dawno kupionych książek, których nigdy nie przeczytałam (no bo skoro już mam, to zawsze zdążę), a odkrytych podczas Wielkich Porządków.
Zabrałam się za to pełna entuzjazmu. To 18 rozmów z różnymi ludźmi, których łączy Kraków i pasja, z jaką wykonują swój zawód (czasem "tylko" hobby). A rozmowy są o Krakowie właśnie. O ich ulubionych miejscach i widokach. I to było bardzo inspirujące... tyle, że do pewnego momentu.
Bo ciągle te knajpy i kluby.
Ja nie wiem, stara już okropnie jestem (ale i za młodu mnie te sprawy nie ciągnęły specjalnie). Więc zachwycanie się tym, że mamy tu 600 knajp (czasy grubo sprzed pandemii, oczywiście) i że ludzie siedzą i że barman wie, jaką kawę lubisz najbardziej... ech, to jednak środowisko Wyborczej :(
Z której zresztą są autorzy.
I nie, że jestem przeciwniczką GW (mam Gazetę Polską czytać czy co?), wręcz przeciwnie, czytam codziennie, ale pewien taki sznyt cafe latte z mlekiem sojowym kojarzy mi się z warszawką i tzw. problemami pierwszego świata. Staram się pojąć, że kogoś może rajcować pójście z laptopem do knajpy i spędzenie tam wielu godzin, ale ciężko mi to idzie. Równie ciężko mi przychodziło zrozumienie tych ludzi, którzy w czasie lockdownu koronawirusowego płakali, że muszą siedzieć w domu. Naprawdę tak im źle we własnych czterech ścianach, że tylko szukają okazji, aby się wyrwać, uciec? A mówimy tu raptem o dwóch miesiącach... Więc jak oni sobie te swoje domy urządzili (i nie myślę tu o meblach), że źle się w nich czują?

Natomiast wracając do książki, niektóre rozdziały były skomponowane w ten sposób, że najpierw jest rozmowa, a po niej taka mała ściągawka, gdzie iść, co zobaczyć, skąd fajny widok etc. I nawet kilka miejsc mnie zaskoczyło, pomyślałam, że dobrze byłoby sobie zanotować, wybrać się tam kiedyś, w lepszych czasach (bo na rowerze to ja za daleko nie ujadę).
Ostatecznie jednak zeszło na niczym, bo gdzie niby miałabym zrobić te notatki, żeby przetrwały rok czy dwa. Zeszyt osobny założyć? No weźcie. Mam już tego na kopy.
/a' propos, jeszcze muszę zrobić porządek w papierach w najbliższym czasie/

I tu się przyznam do czegoś, ale tak bardzo wstydliwie.
Otóż niby, w teorii, jestem przeciwniczką samochodów. To znaczy rozumiem, że czasem, z różnych względów (wiek, stan zdrowia, miejsce zamieszkania) samochód jest rzeczywiście niezbędny, ale generalnie uważam, że powinniśmy posługiwać się transportem publicznym.
Ale pandemia nieco mi zamieszała w poglądach. Dopóki bowiem zarazy nie ma w powietrzu jako takim (choć córka co trochę mi z różnymi rewelacjami przychodzi), nie ma powodu, by nie korzystać z uroków świata. Nie z oferty muzeów czy kin, ale po prostu wycieczek na świeżym powietrzu, skoro mamy to lato. A tu klops. Do tramwaju czy autobusu nie wsiądę ze strachu. To tak a' propos poruszania się w granicach miasta. A co dopiero mówić o wyprawie do lasu? W dobie pandemii własny samochód to jednak błogosławieństwo...
I tak właśnie ekologia przegrała u mnie z koronawirusem - oczywiście jedynie w poglądach, bo przecież samochodu nie nabyłam :)

Tymczasem zbliża się już wyborczy wieczór. Nie mam wielkich nadziei na rozum naszych rodaków i nie robię sobie złudzeń. Ale postanowiłam zrobić jeden dobry uczynek dla tego kraju i wcześniej zadzwonić do ciotki mojej córki, która dwa tygodnie temu powiedziała, że głosuje na D., bo jest przystojny i ładnie mówi...
/Boże, ludzie naprawdę tak myślą??? Gdzie byli i co widzieli???/
No, w każdym razie chciałam ją nie tyle namawiać na zmianę zdania, co zasugerować chwilę refleksji, podając kilka argumentów.
Na szczęście okazało się, że nie będzie to potrzebne. Na początku rozmowy wyznała, że nie była głosować dwa tygodnie temu i dziś się też nie wybiera :)






Wyd. Znak, Kraków 2007, 254 strony
Z własnej półki
Przeczytałam 6 lipca 2020 roku



Skończyłam.
SKOŃCZYŁAM!
Choć już się zaczynałam obawiać, że to nigdy nie nastąpi!
Odkurzyłam, spisałam, czego w katalogu nie było i poustawiałam z powrotem, czasem nawet zupełnie inaczej, niż było.
Dumna i blada, aczkolwiek zajęło mi to ponad pół roku. Zaczęłam 28 grudnia zeszłego roku (pamiętam, pod wpływem książki TRENING IKIGAI), a w ostatni czwartek 9 lipca 2020 o godz. 17:23 (zapisałam w kalendarzu) ostatnie czeskie książki znalazły swoje miejsce i szlus.

Sporo - jak na moje psychiczne możliwości - wyniosłam, ale oczywiście nie tyle, żeby pozbyć się drugich rzędów. To jest ciągle ból. Ale może jeszcze kiedyś się zdobędę na ten heroizm i coś tam więcej wyniosę?

5 komentarzy:

  1. Dziś, na półtorej godziny przed zamknięciem lokali wyborczych, chciałabym skomentować tylko jeden aspekt Twojego arcyciekawego wpisu (zgadzam się z Tobą we wszystkich chyba kwestiach). Ale najważniejsze. Dobrze że córka ma leniwą ciotkę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ucieszyło mnie to :) To dziewczyna (no, dziś już na emeryturze), która nigdy nie lubiła się uczyć, poszła więc po podstawówce do handlówki, a zaraz potem do pracy w sklepie... i tak całe życie. W oczekiwaniu na klientów czytała sobie te wszystkie durne gazetki, co sprzedają, ja nawet ich tytułów nie potrafiłabym wymienić, może "Życie na gorąco" albo co :) No i takie ma poglądy, telewizyjno-buraczane. Przykre.

      Usuń
    2. No właśnie...ech...jak bardzo dobrze dziś rozumiem, że nadzieja umiera ostatnia (jeszcze niby piłka w grze...)

      Usuń
  2. Gdyby nie moje regularne "dotacje" książek do bibliotek, antykwariatów i sklepów z używanymi rzeczami, to przypuszczam, że miałbym tyle samo, a może i więcej... i pewnie zawaliłaby się też podłoga!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już mnie tą zawaloną podłogą nieraz straszyli, tyle że daleko nie polecę, bo mieszkam na parterze. Niemniej jednak wylądować wśród potłuczonych słoików z kompotami nie byłoby chyba przyjemne ;)

      Usuń