wtorek, 30 września 2025

Henryk Sienkiewicz - Latarnik


Wzięłam ze sobą wczoraj Długi deszczowy tydzień, że przeczytam w pociągu wracając do Krakowa, ale dacie wiarę, że nie potrafiłam nawet dwóch stron zrozumieć?

Więc teraz, żeby na szybko opisać wczorajsze przeżycia, sięgnęłam po nowelkę 😉 To jest wydanie z opracowaniem, które zostało jeszcze z ostatniej dostawy Szyszkodarowej. I nie wiem, czy to dlatego, że źle psychicznie się czuję czy co, ale strasznie mnie ten Latarnik znudził, dobrze, że go nie było dużo...

Pytanie: nadawalibyście się do takiej pracy, gdyby jeszcze istniała (może gdzieś istnieje?)? W totalnej samotności, z jedynym kontaktem z ludźmi podczas dostawy jedzenia?

Początek: 

Koniec: 

Skoro tak podają na tacy, to co, jak połowa klasy przepisze tekst z bryku 😂

 

Wyd. GREG. Kraków 2021, 31 stron (bo po tekście opracowanie)

Przeczytałam 30 września 2025 roku 


Ciężko jest, powiem Wam.

Zacznijmy od tego, że noc z niedzieli na poniedziałek była znów nieprzespana, bo pomijając wstawanie Ojczastego na sikanie - nie mogłam usnąć ze strachu, tym razem o brata. Otóż przez całą niedzielę nie mogłam się do niego dodzwonić, abonent poza zasięgiem, a przecież nie byliśmy domówieni, o której w poniedziałek przyjedzie, jak mam szykować Ojczastego. Jak się ma trochę wyobraźni, to wiadomo, co może po głowie chodzić... A że aktualnie sprząta po malowaniu, to na przykład spadł z drabiny, gdy wynosił coś na strych... W poniedziałek rano komunikat się zmienił na abonent czasowo niedostępny. Zaczęłam wydzwaniać po jego znajomych, czy nie mają numeru telefonu do sąsiada, z którym brat ma wspólne ogrodzenie, a w nim furtkę, więc sąsiad by mógł iść i zajrzeć do domu przez szybę, na początek. Nie, nie mają. Jeden się zaoferował, że o 10.00 pojedzie do niego. Tymczasem kuzynka, która będzie u brata mieszkać podczas jego najbliższego wyjazdu (kot!), oznajmiła, że ma już klucze, więc zbudzi męża i pojadą. 

Przez cały ten czas nie wiedziałam, czy mam dzwonić do tego domu opieki, żeby oni po Ojczastego przyjechali (mogą, tylko kosztowna sprawa na tę odległość), żeby przynajmniej jedna sprawa była załatwiona i rozwiązana. 

W desperacji napisałam jeszcze do brata na whatsappie i wtedy - zadzwonił. I jeszcze:

- Ale czemu tak mięsem rzucasz?

Nosz, czemu...

Nie zauważył w niedzielę rano, że mu się telefon wyłączył...

Dobra, przejdźmy nad tym do porządku.

Obudziłam Ojczastego na śniadanie, najpierw kaczka oczywiście - i kolejny kwiatek: siedział z 10 minut i kiwał się nad tą kaczką, a potem okazało się, że wszystko posikane. Wrzuciłam spodnie od piżamy do suszarki na jakiś krótki program, ale nic nie wysuszyło (nie wiem, co to jest i czemu służy). Trudno, pojedzie z 2 i pół piżamy, a ja te gacie kiedyś dowiozę. Zresztą okazało się, że żaden problem, bo oni dają swoje w razie potrzeby. 

Brat przyjechał, wyciągnęłam wózek z piwnicy, Sąsiad przyszedł pomóc i jakoś Ojczastego ze schodów na tym wózku spuścili i dowieźli do auta. Tam nastąpił proces wsiadania, ale też się powiódł i ruszyliśmy.  

Ojczasty pewnie myślał, że jedzie do brata na wywczasy...

Zajechaliśmy po 13.00, Ojczastego od razu na wózek i do pokoju na II piętrze, żeby się położył i odpoczął. Panie opiekunki zapytały, czy jadł obiad, a skoro nie jadł, to przyniosły zupkę kartoflankę z kiełbaską, ładnie pachniała, usiadł na łóżku, przysunęłam mu stolik (czyli było mniej więcej jak w domu), westchnęłam, że nie pomyślałam o zabraniu śliniaka (w jego charakterze występowała u nas ścierka kuchenna), panie zaraz przyniosły cosik z flizeliny - o wiele lepszy pomysł, człowiek jak nie ma doświadczenia z opieką nad starszymi ludźmi, to ani nie wie, że różne rzeczy już wymyślono...

Zupkę wywiosłował, w międzyczasie trwała burza mózgów, co i jak zrobić i ulepszyć (muszą domontować do łóżka to takie trzymadło u góry, on wtedy sam się czy to przekręca na drugi bok czy podnosi do siadania). Na drugie były naleśniki z serem i jakimś sosem owocowym, ale nie chciał, od dawna jada tylko na jedno danie i to właśnie zupę, jak najmniej gryzienia. 



Rozpakowałam jego manele, a gdy się znów położył, zeszliśmy na dół załatwiać formalności i uzgadniać jeszcze, jak to z nim jest etc. Mieli już głuchych, mieli niewidomych, ale nie naraz... Szefowa z miejsca zadysponowała, że te tabletki na wyciszenie będą mu dawać hurtem na noc, żeby całą przespał i sikał do pampersa, żeby się do tego wdrożył. Jak mu powiedzieć halo, sikaj śmiało, nie wyciągaj z majtek instrumentu? Przecież nikt nie będzie w nocy do niego chodził co godzinę. To jest teraz ten największy problem, o dwójeczce nie wspominając. Ale mają te krzesła toaletowe i już omawiali, jak sobie będą radzić... 

Zeszło nam półtorej godziny na tym wszystkim, wróciliśmy na górę się pożegnać (cokolwiek to znaczy w jego głuchym przypadku), ale spał dzielnie po tych emocjach. Kto wie, co myślał - o nic nie zapytał.

Ja mam nadzieję, że uznał, że jest w szpitalu, z tym się nie dyskutuje przecież.

Pojechaliśmy z bratem coś zjeść, a potem do Dżendżejowa, odwiedzić mamę na cmentarzu. 



I na pociąg do Krakowa. Patrzyłam na to jego zdjęcie w łóżku i popłakałam się troszeczkę, ale nikt koło mnie nie siedział. 

I ciągle czuję się bardzo źle. Nie mówię, że podle, że żałuję, bo wiem, że ja już musiałam, nie dawałam rady ani psychicznie ani fizycznie, to podnoszenie go ostatnio było koszmarne, a on jest coraz słabszy przecież. Więc nie żałuję, ale jego mi żal, że ani nie wie, co się z nim dzieje i kto koło niego chodzi. I co trochę sobie popłakuję znowu, nawet dziś w tramwaju 😥

A tu to puste łóżko... myślę, że dopóki nie trafi docelowo do ZOL-u, lepiej się go nie pozbywać. Czy tego zaplamionego totalnie dywanu przed nim. A jeśli stanie się coś takiego, że wróci? Panie się tam zaśmiały, jak wspomniałam, że mam nadzieję, iż nie będą chciały go oddać, one sobie poradzą.

Żeby się czymś zająć, ściągnęłam i uprałam jego pościel, coś tam poprzestawiałam, córka uporządkowała w łazience wokół umywalki... co trochę łapię się na tym, że zapominam, że go tu nie ma. 

Ja wiem, że to z czasem minie, ale wczoraj, dziś - fatalne samopoczucie.

Dzwoniłam oczywiście z pytaniem, jak minęła noc. No cóż, posikał wszystko. Panie, które przyszły rano, jeszcze nie wiedziały, że mają najpierw iść do niego i zaczęły od I piętra, dopiero zadzwonił do nich pan Stasiu z pokoju obok, że Ojczasty coś woła. Nie rozumieli, co (może Małgo tradycyjnie?). Pierwsze dni są najgorsze, powiedziała szefowa. Jasne. 

Co mnie pociesza, to że bardzo tam dbają o jedzenie, już planowała szefowa, że mu będą dawać jabłka pieczone i śliwki, żeby uregulować wypróżnianie, że w razie potrzeby miksują jedzenie, ale będą się starać dawać mu coś do delikatnego gryzienia, żeby nie był na płynnym jedynie. Ostatnio miałam z nim problemy w tym zakresie, nie chciał jeść na kolację tego, co wcześniej wsuwał i ograniczał się do mleka z bułką. 

Nie mogę się za bardzo skupić na czymkolwiek, nawet na robieniu tych sławetnych planów NA PO, chyba chwilowo przestało padać, pójdę przynajmniej na przebieżkę, bo mogę...

Dziękuję Wam za komentarze i słowa pociechy 🧡🧡🧡 

niedziela, 28 września 2025

Václav Nývlt - Dva miliony svědků

Ciężko się skupić na czymkolwiek w obecnej sytuacji, myśli ciągle krążą wokół i choć kryminał ciekawy, wieczorem czytałam jedną - dwie strony i litery mi się zlewały, oczy zamykały... po czym Ojczasty wstawał na sikanie i tyle było spania 😁 a po takiej pobudce znowu Myślenice na wiadomy temat.

A tymczasem ciekawe. Nawet szukałam innych kryminałów tego autora o niewymawialnym nazwisku, ale nie ma. Za to jest film, ktoś tam nawet twierdził, że najpierw był film, a na jego podstawie powstała książka (i że to widać), ale trochę się machnął, bo film jest z 1965 roku, a książka z 1962. Václav Nývlt był wybitnym scenarzystą, może dlatego pracując w filmie i telewizji wpadł na pomysł kryminału, w którym ginie znany aktor podczas emitowanej na żywo inscenizacji zatytułowanej Historia z pięcioma mordercami. Tenże aktor jest przywiązany do fotela i okazuje się, że ktoś podłączył prąd, tak że wynikło z tego krzesło elektryczne. Podejrzani? Cóż, wszyscy obecni wówczas w studiu, a tych była trzydziestka. Kapitan Suda z młodym pomocnikiem zaczynają śledztwo próbując zorientować się w skomplikowanych stosunkach i układach wśród twórców i personelu.

Ciekawostka: kamerzysta chciał coś kapitanowi pokazać w studiu, ale kamery nie są nagrzane. Potrzeba 40 minut od ich włączenia, by można było kręcić... to ci czasy i sprzęt.

 

Początek: 

Koniec: 


Wyd. Mladá fronta, Praha 1962, 166 stron

Edice (seria): Smaragd 

Z własnej półki (kupione 16 maja 2025 roku za 10 koron z pudła w antykwariacie)

Przeczytałam 28 września 2025 roku 



W przeddzień wyjazdu sytuacja przedstawia się tak. Jutro zawozimy Ojczastego z dobytkiem (ograniczonym do niezbędnego minimum, bo cóż leżącemu po ubraniach etc.). Ja podpisuję umowę z ośrodkiem, wpłacam gotówkę za pierwszy miesiąc, a potem już przelewy. Nawet jeśli Ojczasty będzie się pytał, gdzie jest, nie sposób mu, jak wiadomo, powiedzieć. To jest takie okropne, reszta nie. Jestem u kresu. Dziś w nocy poszłyśmy z córką spać o 5.30.

Ktoś może pomyśleć - niedługo wytrzymała. Dwa lata i cztery miesiące. To faktycznie nie jest długo.Tyle że jak się przez cały ten czas nie śpi (a przecież z tego właśnie powodu zrezygnowałam z pracy, byłam nieprzytomna i bałam się narobić nieodwracalnych szkód, które wpłynęłyby negatywnie na imidż Fabryki), to jest wieczność. Do tego doszły od stycznia tego roku ataki halucynacji i niemożność odejścia z domu ani na chwilę. To znaczy - wyjście do sklepu oznaczało, że córka pilnuje, ale ja biegusiem robię zakupy, pod telefonem, żeby natychmiast powrócić, gdy się coś będzie dziać.  

Właśnie, dodajmy do tego złamaną rękę córki jako wynik obecności Ojczastego w naszym domu. Nie wiem, czy mi to kiedyś wybaczy, bo przecież od początku była przeciwna pomysłowi zabrania go do nas. I gdybym ja wiedziała, jak to się potoczy, też bym się nigdy nie zdecydowała, wiadomo. Ale kto mógł wiedzieć? Miałam zabrać miłego staruszka, jeszcze czytającego prasę i wypowiadającego się na polityczne tematy, człowiek sobie wyobrażał, że będzie snuł opowieści i rodzinne historie, na co wcześniej nie było czasu...

Założenie jest, żeby tam Ojczasty doczekał miejsca w ZOL-u tu w Krakowie czyli 5-6 miesięcy mniej więcej. Niemniej jednak na razie, nie wiedząc, czy nie zadzwonią i nie powiedzą pani, zabieraj se to swoje złoto, trudno wrócić do tego, co było przedtem - pozbyć się łóżka, zrobić remont pokoju i przenieść się tam z kanapą i telewizorem 😁 

Jak na złość przez ostatnie dni był spokojniutki, żadnych problemów, jakby czuł, że wisi nad jego głową miecz Damoklesa, więc jasne, wyrzuty sumienia, no jakżeż mu tam będzie, kto mu naleje soku malinowego do cytryny, kto poprawi kołdrę...

Ale gdy zaczął znowu odwalać numery, wszelkie wątpliwości minęły i teraz już tylko nie mogę się doczekać. Za 24 godziny będzie po wszystkim.

Dziś w nocy wyzywał mnie, obiecywał poskarżyć się bratu, a nawet rwał się do bitki (ja sobie tylko myślałam poczekaj, jutro o tej porze będziesz miał lepiej, uwolnisz się ode mnie) i nie, nie z powodu urojeń czy innej demencji, to było całkiem świadome, bo na coś mu nie pozwalałam* - i tak zresztą postawił na swoim, bo co mam zrobić, jak drze się w środku nocy w bloku...

* nie chcę podawać tu szczegółów, ciągle się krępuję, bo to jednak intymna sprawa, tak wywalać publicznie flaki 

Teraz przetrwać operację TRANSPORT, ciągle o tym myślę, Sąsiad proponuje, żeby wziąć wózek z piwnicy i na tym wózku go ściągnąć na dół, chyba to najlepsze wyjście będzie. Potem kwestia, jak sobie poradzą z moim bratem z usadzeniem go w  aucie, Sąsiad mówi, że jeden będzie go wciągał od środka. Jestem zdania, żeby jechał w piżamie, żeby go nie męczyć dodatkowo ubieraniem, a gdy tam zajedziemy, żeby mógł od razu położyć się do łóżka. Gdy już zaśnie, a my załatwimy formalności, obejrzymy, co i jak, pojedziemy do Dżendżejowa na cmentarz do mamy (gdzie nie byłam przez cały ten czas), a stamtąd na pociąg do Krakowa. Córka chciała z nami jechać, żeby wszystko zobaczyć, ale jak zrozumiała, że wracać trzeba będzie pociągiem, zaraz jej chęć przeszła. Maseczkę mi kazała zabrać.

Pewnie wrócę skonana, a we wtorek obudzę się z masakrycznym globusem - ale już nic nie będę musieć 😉 Dziś jeszcze boję się robić plany na potem, że go odeślą 😉 Ale kuzynka mówi, że nic podobnego, z tego żyją, więc nie odsyłają. Ach, bo się okazało, że mój brat wcale tego nie znalazł w internecie, tylko od kuzynki się dowiedział, tam była ta druga kuzynka chora na Alzheimera (tyle, że krótko, bo miała udar), więc ona to zna i mi powiedziała, co i jak.

Co natomiast jest do kitu, to że ja myślałam, że brat go odwiedzi po kilku dniach (bo ma blisko), a tymczasem okazuje się, że wyjeżdża. Był ten wyjazd październikowy zaplanowany, ale stał pod dużym znakiem zapytania, bo nie było innych chętnych, tymczasem grupka się zebrała i lecą w niedzielę, badać poziom szczęścia w Azji. Na dwa tygodnie. To mnie siekło, powiem szczerze, bo wiadomo, jak to jest, jak się nie dopilnuje, rodzina się nie pokazuje... Ale właściwie to mam już trochę na to wylane, po dzisiejszej nocy...

czwartek, 25 września 2025

Tadeusz Wittlin - Diabeł w raju

To jest jedna z tych niewielu książek znalezionych w knihobudce, gdzie po przeczytaniu wiesz na 100%, że ją zachowasz. Że pewnie kiedyś będziesz chciał wrócić, gdybyś zapomniał, co człowiek człowiekowi potrafi zrobić. No, system - ale system składa się z ludzi. Takich, jak ten chłopek, który dostał pieniądze za to, żeby bezpiecznie przeprowadzić autora przez granicę z Litwą podczas ucieczki z Warszawy - i bezpiecznie go wyprowadził: prosto na posterunek sowieckiej straży granicznej. No nie można go za to winić, kiedyś Sowieci dowiedzieli się, że zawodowo się trudni przemytem ludzi, skatowali i obiecali, że wypuszczą, jeśli będzie pracował dla nich. Za każdego sprowadzonego uciekiniera dostawał od nich dodatkowo czerwońca czyli 10 rubli, ludzkie pany.

Wittlin dostał na parodii sądu karę śmierci jako szpieg i dywersant (wcześniejsza  kontrrewolucja polegająca na tym, że w czasie ubiegłej wojny polsko-niemieckiej był dowódcą partyzantów, którzy zniszczyli dwa sowieckie czołgi), a przy tym jako dziennikarz był współpracownikiem pism faszystowskich i sędzią na usługach ustroju kapitalistycznego - sami rozumiecie, że nic poza czapą mu się nie należało. Ale honorowo, bo przez rozstrzelanie! Po odwołaniu się zmieniono mu karę na 12 lat łagru i dawaj na Syberię. Z tym, że miał chłop szczęście, bo w końcu przyszła amnestia dla Polaków, jeśli deklarowali się wstąpić do wojska walczącego z Niemcami.

Jest tak, jak napisał we wstępie gen. Anders: Wittlin dokładnie opisuje warunki i działanie systemu, ale w sposób satyryczny, dlatego ta lektura jest inna od Sołżenicynów etc. i dlatego też Wam ją polecam, jeśli znajdziecie w bibliotece.

Nawiasem - miałam już książkę o dokładnie tym samym tytule, ale autorstwa Henry Millera... 

 




Zazwyczaj reprodukuję pierwszą i ostatnią stronę, tym razem pierwszą i drugą, żebyście wiedzieli, jak to było z tym Wittlinem-Guliwerem, dlaczego nie mógł się podnieść. 
 



Wyd. Polonia, Warszawa 1990, 247 stron

Okładka oczywiście Młodożeńca 

Z własnej półki

Przeczytałam 21 września 2025 roku



Siedzimy dalej na tykającej bombie. Z tym, że zwykła bomba rozpirzy wszystko i nawet nie trzeba tego sprzątać (znaczy służby jakieś rumowisko posprzątają), a jak ta nasza bomba pierdyknie, to będzie co robić.

Znów nas zalewa. Every fucking day, że się popiszę moją zaiste niesamowitą znajomością angielszczyzny 🤣

Ale wiecie co, jest nadzieja, że niedługo wrócę do porządnych regularnych lekcji, o czym zaraz też napiszę. 

Młody pan, który do nas przyjeżdża z Awarii, ustanowił mnie Naczelną Osiadaczką i udzielił numeru telefonu (żeby nie trzeba było przez dyspozytornię za każdym razem) - nie omieszkałam go poinformować, że został zapisany jako Awarie Przystojniak, niech chłopak chociaż tyle ma z życia 😂 A dlaczego Osiadaczką? Bo zazwyczaj musi się dostać do mieszkania na II piętrze, gdzie lokatorzy - jak wiadomo wszystkim - mają nocną szychtę (tak, już wszyscy u nas chrząkają hm hm, są "w pracy" - choć przecież praca to jest i to zapewne nielekka) i ja czatuję, kiedy się pojawią, żeby Przystojniaka wezwać pilnie. Bo oczywiście jak się coś dzieje to wieczorem lub w nocy, prawda. Rano przepychają pion na 5. piętrze. Popołudniu woda zaczyna się lać na 1. i u mnie, na 3. sucho, wiadomo, że z 2. piętra - ale ich już nie ma. Właściciel tego mieszkania twierdzi, że nie ma kluczy (no, na pewno oddał wszystkie lokatorom, jaaaasne), ale też mówi, że nie ma prawa wejść do mieszkania pod ich nieobecność, bo posądzą go o jakąś kradzież. Takie są stosuneczki w tym naszym świecie nowoczesnym...

Teraz przynajmniej mam też telefon do tego lokatora - ale co z tego, gdy wczoraj wieczorem oznajmił, że jest z mamą u lekarza i będzie za godzinę (był za dwie). A żona? Żona jest w lokalu, nie może przecież wyjść. Cała klatka czeka, bo przecież zakręcona woda, co nie zmienia faktu, że jezioro u niego przesącza się cały czas niżej. No, ta bezpośrednio nade mną to w ogóle ma prysznic w przedpokoju (tam postawiła wiadro, które się bardzo prędko napełnia) i w dużym pokoju, na co ja patrzę ze zgrozą, bo jak zacznie z jej podłogi (gdzie leży parę szmat jedynie) kapać do mnie, to nie będę miała gdzie spać, tam stoi moja kanapa (leje się na styku płyt). 

Na czym cały witz polega? Pion, jak wiadomo wszystkim oprócz administracji, jest do wymiany. Spółdzielnia rzuca jako pierwszy argument przeciwko - że lokatorzy się nie zgadzają na dostęp, w sensie, że trzeba będzie im w toalecie rozpirzyć tylną ściankę, a część z nich ją sobie zagospodarowała (ja też mam płytki do pewnej wysokości, a dopiero wyżej półki, które można w każdej chwili zdemontować, tak było, gdy robili ciepłą wodę). Natomiast właściciel mieszkania na 2. piętrze twierdzi, że wystarczy ten dostęp powyżej i wczoraj obszedł wszystkich z pionu i ponoć wszyscy się zgodzili, żeby podpisać pismo (zredagowane przez prawnika) z żądaniem wymiany pionu. Oprócz 9. i 10. piętra, bo tam nikogo nie było. Mam zdobyć telefon tych brakujących lokatorów...

Tak że - dziś rano woda schodzi, wszystko działa, a co będzie za godzinę lub jutro, nie wiadomo. Awarie przepychają czopy czy zatory gdzieś niżej, przez chwilę działa, po czym znów gdzieś tworzy się kolejny zator. Wczoraj wyciągnięto szmatę - ktoś wrzucił szmatę do toalety! O ręcznikach papierowych czy pampersach nie wspominając. A 50-letnia rura jest zakamieniona i już sama z siebie ma małe światło.  Na kuchence jeszcze stoi jeden z garnków z wodą, którą się łapie, gdy zakręcają dopływ...

I teraz ta druga sprawa. Po nieprzespanej nocy poprzedniej, gdzie oprócz kapiącej wody zadziałał Ojczasty, który regularnie co pół godziny siadał na łóżku i wołał Małgo! Małgo! (za pierwszym razem poszłam i okazało się, że na sedes - co odpada, takie atrakcje możemy w dzień uprawiać... to nie jest tak, że jemu się chce, on po prostu się przyzwyczaił, że w środku nocy wstaje na sedes, po czym nic nie robi), więc gdy za drugim razem chwycił kulę i zabierał się sam w drogę, zabrałam mu ją - za trzecim Małgo! Małgo! Gdzie moja laska? - za czwarty, piątym, szóstym itd. już tylko Małgo! Małgo! Wtedy sobie po raz pierwszy tak dobitnie uświadomiłam, że główną cechą jego charakteru jest to, co przypisywał jednemu z nieżyjących braci - że mówili na niego w rodzinie Kozioł, bo był taki uparty. Nie! Uparty jest on i to jak cholera! Musi postawić na swoim. Tym razem ja też postanowiłam być uparta i postawić na swoim - żadnego sedesu w nocy. Zyskałam tyle, że nie spałam ani pięciu minut 😂 Sąsiadka z góry chyba też nie, jak się tak wydzierał...

I rano - rano zadzwoniłam do tego DPS-u, na który miałam namiar (poza Krakowem) i dowiedziałam się, co załatwiać. Cena - 6.500 zł. Ale nieoficjalnie miałam wcześniej info, że ponoć biorą tylko z emerytury. Nie wiem, nie rozumiem, ale tak twierdziła osoba, która mi o tym mówiła i która miała tam babcię przez parę lat. I że przez telefon mi o tym nie powiedzą, bo to jest coś, o czym się głośno nie mówi. Dziwne jakieś, ale że tak było.

Brat tymczasem też pogmerał w internecie i znalazł coś za 5 tys. blisko niego i jeszcze na innych zasadach, korzystniejszych. I od zaraz. 

Powiem Wam, że trochę mi się to nie podoba, że coś jest nie tak w tym wszystkim, ale zmęczenie chyba wzięło górę i stanęło na tym, że w poniedziałek zawozimy tam Ojczastego i płacimy za pierwszy miesiąc. Jak się okaże, że jest nie teges, wróci z powrotem (dalej czekamy na ZOL), więc na razie nic się tu w mieszkaniu nie będzie likwidować. 

Ale jest tak: euforia (Boże, koniec tej męki!) i straszliwy niepokój i wyrzuty sumienia (jak on się tam odnajdzie, co pomyśli). Jeszcze nie śmiem marzyć szerzej i planować remontów (zresztą dopóki będą zalania, to nie ma sensu). 

Tak że dziś oczywiście - globus.

 

PS. Właśnie przyszli panowie z Awarii i już się przestraszyłam, że znów się coś dzieje, ale nie, oglądali szkody i powiedzieli, że na kamerze widać, że gdzieś tam między 1. a 2. piętrem są w rurze zadziory, ktoś wrzuci szmatę czy podpaskę, na nich się zatrzyma i tworzy się zator. Jedyne wyjście - wymiana pionu, żadne frezowanie tu nie pomoże. Ale idą to obejrzeć dokładnie na komputerze. 

wtorek, 23 września 2025

Henryk Gaworski - Jelenie jedzą klejnoty

Wczoraj wyskoczyłam na pięć minut zanieść do knihobudki książki (o czym niżej), a tam pan jeden mówi, że poprzedniego dnia przyniósł jakiś kryminał i patrzy, że już nie ma. Ja:

- O, to szkoda, bo ja zbieram kryminały.

Widzę, że pan coś w głowie międli, w końcu pyta:

- A pani to kiedy tu przychodzi?

Chyba chciał zaproponować, że jeszcze coś przyniesie 😂 

No cóż, nie mam stałych godzin... 

Tymczasem przeczytałam "kluczyka" znalezionego jeszcze w lipcu. 

Na początku co prawda mamy przyłapanie pewnej paniutki na przemycie drogocennej biżuterii, a to dlatego, że celnik w pociągu był z wykształcenia historykiem sztuki - nie mówię, że to niemożliwe. Ale potem przenosimy się do nadleśnictwa, gdzie podczas polowania został zabity jeden z przyjezdnych myśliwych. Okazuje się, że był to dziennikarz, od pewnego czasu prowadzący prywatne śledztwo w sprawie tego przemytu, więc sprawy się zazębiają. 

Jest to kryminał milicyjny, mamy więc dokładny obraz prowadzonego śledztwa i różnych sposobików (oraz nieudolności milicji, która przegapia kluczowe odciski palców). Czyta się dość wartko, choć sam pomysł przestępców przekazywania sobie biżuterii w tak karkołomny sposób, jaki tu jest opisany, jest po prostu absurdalny.

Zlituję się jednak nad Wami - gdyby ktoś w przyszłości miał to czytać - i nie dam ostatniej strony 🤣 

Gdy myślę nad tym moim gromadzeniem książek, postanawiam, że będę przynosić już tylko kryminały... Ale potem wpada w ręce a to jakaś książka kucharska (czy ja wreszcie zacznę z nich korzystać?), a to jakaś młodzieżówka, a to coś do nauki języków, a to znowu powieść, którą może warto przeczytać... i tak to się toczy, kurka wodna. 

Początek: 


Wyd. Iskry, Warszawa 1978, 205 stron

Seria: Klub Srebrnego Klucza 

Z własnej półki (przyniesione z knihobudki w całym zestawie kryminałów 30 lipca 2025 roku)

Przeczytałam 17 września 2025 roku 



Z ZALEGŁOŚCI 

Z drogi do Lidla 

Stał tam jeszcze ostatni pojemnik na tekstylia, zabrałam więc sześć sztuk wyciągniętych z szafy, że na pewno nie będę nosić (a wiadomo, jakie to ciężkie decyzje), podchodzę, a tu panowie pakują ten pojemnik do samochodu.

- Koniec? - pytam.

- Koniec - odpowiadają.

Kurde, mam te ciuchy w wózku na zakupy, ale przecież jak ich nie oddam, to nie będzie gdzie tych zakupów włożyć. 

- Panowie, a mogę jeszcze to dołożyć?

Mogłam. W ostatniej chwili zdążyłam!

A dziś widziałam przez okno, że samochód od gabarytów zabrał jakieś wory z ciuchami wystawione przed sąsiednią klatką - czyli faktycznie to działa. Chciałabym bardzo jeszcze szafę przetrzebić...

Również w drodze do Lidla przed jednym ze śmietników widziałam ten róziowy fotel 😁 Ach, jaki musiał być wygodny! Tylko nogi mu amputowało. I to mi przypomniało, że na azjatyckim YT widziałam nieraz taki rodzaj fotelików bez nóg, ustawionych przy stole 😂 


Z knihobudki 

Córka mi przyniosła z knihobudki 🤣

- Masz - mówi - przyda Ci się na Pragę.

Ja zadowolona, nieduże, można nosić w torebce na wsiakij słuczaj, ale oglądam to opakowanie i cóż się okazuje - do 30 kg. Jaka szkoda!

Akurat zaniosłam z powrotem i jakaś starsza pani zaczęła dopytywać, co to. O, to ja dla wnuków wezmę. 

 

W sobotę rano, zanim się z Ojczastym na dobre rozhulało, zrobiłam zamówienie w Ulubionym Antykwariacie. Znów mi coś tam podkupili i w rezultacie nabyłam 47 sztuk. Ale uwaga! Z założeniem, że pozbędę się z domu takiej samej ilości! I w nocy z niedzieli na poniedziałek, gdy nie mogłam spać, bo już mi plecy nawalały, wytypowałam trochę do wyniesienia. Trochę czyli 52 sztuki!!! Dzielna jestem?

27 już poszło do budki, następne w kolejce czekają. 

Ciągle się zastanawiam nad cracovianami, to była wielka pasja i wiele ich jest, wynoszę na razie jakieś pierdółki, bo jeszcze nie umiem się zdobyć na generalne cięcie. Jedną podejrzliwie sprawdziłam na allegro - jest jeden jedyny egzemplarz za 54 zł, to odłożyłam niby do sprzedania (chytra baba z Radomia), ale to tyle zachodu... 


niedziela, 21 września 2025

Graham Greene - Stawka o żonę

To jest jedna z książek, które dostałam z likwidowanego mieszkania. Wygląda na to, że zniszczeniu, przynajmniej częściowemu, uległa obwoluta i właścicielka wycięła z niej fragmenty i nakleiła.

Jeśli traficie na tę książeczkę, koniecznie przeczytajcie. Uroczy drobiazg o młodej parze (no, on ma już czterdziestkę i miał wcześniej żonę), która zamierza się pobrać i wyjechać w podróż poślubną do Bournemouth - na tyle wystarczą ich zasoby pieniężne - ale nagle Bertram, pracujący jako młodszy księgowy, po rozwiązaniu pewnego problemu z maszynami liczącymi (jest dobrym matematykiem), dostaje od gromowładnego szefa propozycję, której nie może odrzucić: Grom zabierze ich na swój jacht, ślub wezmą w Monte Carlo, a potem pożeglują razem do Portofino. 

Cóż było robić. Cary co prawda nie była pomysłem zachwycona, ale rozumiała, że szefowi się nie odmawia. Jadą więc do Monte Carlo, zatrzymują się w drogim hotelu zarezerwowanym przez sekretarkę Groma i czekają na przybycie jachtu. Ten się spóźnia, a co można robić w Monte Carlo? Zwłaszcza gdy się jest dobrym matematykiem? Oczywiście obmyśleć i obliczyć SYSTEM. I zacząć go wprowadzać w czyn.

Cary jest młodziutka, ale ma głowę na karku i wie, czym to grozi, jednak Bertram nie zważa już na nic, wpadłszy w sidła hazardu... 

Jak tylko słyszę hazard, kasyno - przypomina mi się dziennik Anny Dostojewskiej, który podczytywałam w szkolnych czasach i nawet zabrałam go do siebie, z myślą, że kiedyś przeczytam w całości. Ale to trochę większe wyzwanie niż ta niecała setka stron. 

Początek:
 


Koniec:

Wyd. PAX Warszawa 1957, 94 strony

Tytuł oryginalny: Loser Takes All

Przełożył: Antoni Slusarczyk

Z własnej półki

Przeczytałam 15 września 2025 roku
 


Jak sąsiadka pozbyła się męża

Sąsiadka, od wieków rozwiedziona, również od wieków miała przyjaciela dochodzącego. W pandemii, gdy się siedziało w domach, słyszałam, jak mu przez telefon robiła karczemną awanturę. Wynikało z niej, że zapisał swoje mieszkanie jakiejś siostrzenicy czy bratanicy. Pamiętam, że pomyślałam wtedy co cię to obchodzi, na cóż ci babo jego mieszkanie, masz dobrą emeryturę i na pewno oszczędności, coś taka chytra baba z Radomia. A w jakiś czas potem sąsiadka prowadza się z nim pod ramię i przedstawia jako męża. Ach, widać pogodziła się z faktami. Zamieszkali razem. 

Od jakiegoś czasu zaczęła narzekać, że on ma Alzheimera. Widać jeszcze lekką formę, początki, bo ganiała go na zakupy etc. Był okres, że rano przyjeżdżał po niego samochód i odwoził po południu, jakieś zajęcia i odciążenie rodziny chyba. 

Gdy ostatnio były te zalania, pan otworzył mi w środku nocy ubrany w pampersa, co następnego dnia ona tłumaczyła (choć o nic nie pytałam), że sika co chwilę i będą robić badania. Potem mówiła, że ma cewnik, ale zapomina o nim i idzie się wysikać i że ona dwa razy w nocy musiała wstawać i ma dość.

A wkrótce potem widzę pana wychodzącego z bloku w towarzystwie kobiety i dwóch mężczyzn. Spotkana kilka dni później sąsiadka opowiada, że ona się teraz (już po ślubie) dowiedziała, że zapisał mieszkanie za opiekę, że to przed nią zataił - co jak wiemy jest kłamstwem. I że wobec tego ta bratanica niech się opiekuje. 

No i dobrze, skoro tak. Ale co dalej mówi chytra baba? Pytałam, czy ma orzeczenie o niepełnosprawności - ma od zawsze I grupę, bo był w obozie jako dziecko. To jest możliwość uzyskania świadczenia wspierającego. Nie nie, on ma wysoką emeryturę. Bratanica go zabrała do siebie i niech się opiekuje. Ona zadeklarowała, że będzie przysyłać co miesiąc 3 tysiące. Wybałuszyłam gały i delikatnie wyjaśniam, że ten numer chyba nie przejdzie, pan ma wszak prawo do swojej emerytury w całości, a bratanica ma się nim opiekować, ale to nie znaczy, że utrzymywać. Nie nie nie, ona ma prawnika czy tam innego adwokata i będzie wysyłać tylko 3 tysiące

Jak zjeść ciastko i mieć ciastko. 

No, ale chyba ta bratanica nie jest taka głupia i jej popędzi kota.

Ja rozumiem, że miała dość (wczoraj wynieśli przed blok wypoczynek, na którym spał, bo zasikany), w końcu jest grubo starsza ode mnie, a sama mam dość, ale na tym powinna przecież skończyć sprawę i cieszyć się, że się pozbyła kłopotu, no ludzie!  

 

Jak ja nie pozbyłam się jeszcze Ojczastego 

 Ale o niczym innym nie marzę

Dochodzi 13.00, ponieważ wstała córka (ma za sobą taką samą noc, jak i ja czyli żadną, znów atak Ojczastego), mogłam wreszcie iść pod prysznic.  

Obie zastanawiamy się, co będzie dalej, bo tym razem nie byli to żadni podpalacze etc., ale za to nie potrafi sam usiąść na łóżku - do sikania właśnie. Mamy za sobą trzy tury prania i suszenia, a teraz - niby wreszcie śpi od ósmej czy dziewiątej - zaś zaszczane. Fraza od wczoraj to PODNIEŚ MNIE. No, akurat, żebyś się nie zdziwił. Ja ciągnę za kołnierz od piżamy z przodu, córka pcha go z tyłu i w ten sposób usiłujemy uzyskać pion, żeby mógł skorzystać z kaczki. Ale to średnio wychodzi. Ma na sobie pieluchomajtki przecież, ale skąd ma wiedzieć, że ma nie wyciągać z nich instrumentu... 

Kiedyś pukałam do nieżyjącej już sąsiadki i jak otwarła drzwi, buchnął ten zapach sików... Teraz mam i ja (a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, choć na razie to pewnie tylko w pobliżu jego łóżka). Prześcieradło suszę suszarką do włosów, bo przecież nie ma jak zmienić. Może ta nagła słabość przejdzie wraz z atakiem? A może nie?

I tym optymistycznym akcentem żegnam, w oczekiwaniu na to, co przyniesie reszta dnia. 

I noc. Przy nocy przypominam sobie z kolei fragmenty z Poszukiwania straconego czasu, o tym, jak chory podróżny w hotelu wyczekuje ranka, już widzi smugę światła pod drzwiami, więc cieszy się, ze wkrótce będzie mógł zadzwonić na służbę, ale światło gaśnie, to ostatnia służąca odchodziła na spoczynek i do rana tak daleko. 

Ja też za każdym razem, jak mnie budzi, z nadzieją spoglądam na zegarek, że może już szósta dochodzi, ale nie, to dopiero pierwsza, druga, trzecia, chociaż wstaję już piąty raz. 

Nienawidzę kładzenia się spać, bo wiem, że żadne spanie to nie będzie.

Czy można się tak dać udupić?


PS. A miałam już nie nudzić i nie narzekać... 

piątek, 19 września 2025

Piotr Parandowski - Mitologia wspomnień


 To jest jedna z książek, którym nasza biblioteka wyrwała serce stronę tytułową przed wystawieniem do wzięcia. Mimo to jakieś wielkie nadzieje z nią wiązałam, że och i ach, jakaż to będzie lektura wspaniała... 

 

Ale nie była, duże rozczarowanie. Chciałam wspomnień z rodzinnego życia, a tu jest więcej tych związanych z dorosłym już życiem autora i jego pracą, podróżami "archeologicznymi" - to są dla mnie sprawy kompletnie obce (przy okazji pogratulowałam sobie wydania jakiś czas temu książek o takiej tematyce, kiedyś przywiezionych z domu - że jednak nie będę tego czytać - i racja po stokroć, nie będę*) i dlatego nie polubiłam tej książki i zaraz wyląduje w budce. 

Choć bywały fragmenty interesujące przez dowcip czy anegdotę. Jak choćby ten o rzeźbiarzu Alfonsie Karnym (miał wizytówkę z napisem Alfons Karny (Dyrektor). Założyciel nogi na nogę), który przez dwa tygodnie rzeźbił głowę Jana Parandowskiego, a gdy model został ukończony - było to podczas wakacji w Sopocie - umówiono transport w salonce w pociągu do Warszawa. Tragarze jednak wypuścili dzieło z rąk i rzeźba pod własnym ciężarem zamieniła się w gruby placek 😂 No tak, do mnie to tylko z żarcikami...

Ewentualnie myślę jeszcze o przeczytaniu Alchemii słowa

* jeszcze widzę, że zostawiłam - chyba z sentymentu, bo stało to w domu od zawsze - "Nie tylko piramidy", no ale po co mi to, skoro nigdy nie zajrzę, też wyniosę 

Początek: 

Koniec:


Przeczytałam 14 września 2025 roku 



Awantura wokół butelkomatów. W naszym Lidlu jest już od dłuższego czasu, oddaje 10 groszy od butelki i na dwoje babka wróżyła. To znaczy dobrze, że jest, ale są i minusy. Na samym początku byłam mocno rozczarowana, że nie przyjmuje butelek z mleka, bo tego towaru mamy najwięcej (jedna dziennie na pewno). Nie, więc dalej idzie do śmieci. Koszyk od plastiku mam wypełniony po dwóch dniach. Dwa, że zdarzyło się, iż poszłam na zakupy, wypełniając butelkami z wody cały wózek - a tu zonk, awaria. Zakupów zrobić nie mogłam, bo nie miałam ich do czego zapakować 😉 Ale oczywiście zepsuć się może każde urządzenie, na to nie ma rady. Trzy natomiast, że póki Ojczastemu listonosz przynosi emeryturę, płacę w kasie samoobsługowej gotówką. I tu cyrki od samego początku - kazali skanować ten voucher z butelkomatu po skasowaniu zakupów - paragon pokazuje co innego - upominanie się w kasie - potem wymyślili, żeby nie go skanować, tylko wołać obsługę - część obsługi nie wiedziała, co robić - potem przeczytałam na voucherze, że ważny miesiąc, więc teraz zbieram, żeby rzadziej się z tym bawić. A gdy potem dostaję paragon z zakupów, to nie ma tam odjętych na przykład 70 groszy na końcu, tylko po parę groszy od ceny każdego produktu - czyli nie wiem, ile on kosztował naprawdę. A ja tu prowadzę buchalterię 🤣 

Wiem, to takie polskie narzekanie, ale ważne jest, żeby cała ta operacja przebiegała sprawnie, bo tylko wtedy ma szanse się powieść.

A dlaczego awantura? Bo od października będzie obowiązkowa kaucja za butelki. Więcej szczegółów tu. Potwierdziło się, co mi mówił ostatnio pan, który od dziesięcioleci prowadzi sklepik księgarsko-papierniczo-zabawkarski w wydzielonym pomieszczeniu zaraz przy wejściu do osiedlowego Lewiatana. Ma umowę do końca roku i już mu ją wypowiedzieli, bo muszą w tym miejscu postawić butelkomat. Przewidując, że ludzie z osiedla co prawda kupią zgrzewkę napoju gdzieś w supermarkecie, ale puste butelki przyjdą oddać tutaj... No cóż, mały lokalny biznes padł. Choć i tak ostatnio wyrabiał ledwo na opłaty - pan mówi, że robi jakieś przetargi (?) z domu i z tego się utrzymuje, więc na tym się w przyszłości skupi, ale wiadomo, przynajmniej do tej pory wychodził do ludzi... 

Przy okazji pogadaliśmy też o nekrologach - że nie ma u nas zwyczaju umieszczać na nich zdjęcia (choć to by nic nie kosztowało) i czytamy na tablicy naprzeciwko sklepu, że ktoś umarł i nawet nie wiemy, że go znaliśmy, bo samo nazwisko nic nam nie mówi. Pan ostatnio dowiedział się od kogoś, że ta zmarła z nekrologu to była jego stała klientka od lat, gdyby wiedział, to by poszedł na pogrzeb. Spotkałam się z fotografiami na nekrologach w Hiszpanii w latach 80-tych i uważam, że to bardzo dobry zwyczaj i że u nas nie ma, bo nikt nie odważa się jako pierwszy zmienić obyczaju czy narazić się na złośliwe komentarze... Szkoda. 

 


Najnowsze nabytki

Dziś rano (kto rano wstaje...) w knihobudce znalazłam to: 

Lekturki po łacinie 😁 Oczywiście, że zabrałam, bo tego jeszcze u mnie nie było - w szkole czytaliśmy tylko teksty z podręcznika - bardzo jestem ciekawa, na ile jeszcze coś pamiętam! 

A potem wróciłam do domu, zajrzałam do poczty, znalazłam mail z Ulubionego Antykwariatu, że od dziś do odwołania można kupować z rabatem takim, jaki jest dzień miesiąca. W koszyku miałam 98 książek 😂 Ale nie, że wszystkie do kupienia, tylko od powrotu z Pragi wrzucałam, gdy coś ciekawego wypatrzyłam, bardziej sztuka dla sztuki 🤣 Zaczęłam więc przebierać, 22 książki odpadły same, bo ktoś już na nie złożył zamówienie, a potem już jedna po drugiej sprawdzałam, co to i o czym to, całe dopołudnie mi zeszło. W tej chwili w koszyku są 52 sztuki, ale nie zamawiam, bo dziś 19-ty - pyknę to jutro, będzie łatwiej do obliczenia, że 20% rabatu 😁 może jeszcze coś usunę... Głównie to kryminały oczywiście plus humor/satyra plus filmowe plus dla dzieci. 

Już przebieram nogami z uciechy 😍 Planowałam sobie zrobić raczej prezent pod choinkę, no ale skoro tak...

 

Poza tym miałam napisać o fotelu, o cieście ze śliwkami, o nocniku, o sąsiadce, która sprytnie pozbyła się męża i o wczorajszej wyprawie - miałam wychodne na 1,5 h (matko, jaka ja jestem gaduła!), ale czas brać się za obiad, więc do następnego! 

wtorek, 16 września 2025

Ewa Lach - Zielona Banda

To jest druga z zapowiadanych niegdyś sensacji z knihobudki. Czytałam o tym, że Ewa Lach wydała pierwszą książkę jako uczennica liceum i oto ona. Autorka miała wówczas 16 lat 😀

Jak to zobaczyłam - oczy mi się zaświeciły. W szkolnych czasach byłam szczęśliwą posiadaczką Klubu Kosmohikanów i co prawda nic z tego nie pamiętam, ale potem nazbierałam małą kolekcyjkę Lachowską i coś mi się wydaje, że zrobię może jakiś projekcik?

Natomiast jeśli chodzi o Zieloną Bandę to oj. Ponieważ miałam w pamięci ostatnio przeczytanych Lipniaków, skojarzenie nasunęło się samo. To jest powtórka z Lipniaków, tylko uwspółcześniona, bo Lach dorzuciła a to Niewidzialną Rękę, a to Timura i jego drużynę, natomiast odjęła nieco patetycznego patriotyzmu. Historia jest taka: Olek wybierał się z kolegą na wakacje na Mazury, a tymczasem mama miała operację, potrzebne były pieniądze, więc chłopiec zostaje wysłany na wieś do rodziny. Jedzie nastawiony bardzo negatywnie (jakie tam będą nudy), ale poznaje miejscową Zieloną Bandę i jej szefową Dankę. Bandzie zagrażają chłopcy z sąsiedniej wsi (oczywiście łobuzy), więc trzeba zbudować twierdzę/barykadę. Olek zostaje naczelnym inżynierem 😁

Ogólnie nudy na pudy, powiedziałabym. Teraz jestem ciekawa, jakie będą te późniejsze książki. 

Muszę dopisać do listy lektur wakacyjnych, nie zapomnieć! 

Początek: 


Koniec:

Wyd. Czytelnik, Warszawa 1961, 110 stron

Z własnej półki (chwilowo zatrzymuję jako ciekawostkę)

Przeczytałam 10 września 2025 roku
 

Najnowsze nabytki

Przez prawie cały tydzień był spokój z nowymi/starymi książkami, nic interesującego się nie pojawiało, ach, mówiłam sobie, byle tak dalej 😂 aż tu w piątek po południu córka mi dała wychodne i najpierw w knihobudce na Orlenie znalazłam Perry Masona w oryginale - oczywiście jest mi do niego bardzo daleko, ale może kiedyś jednak ten mój angielski się wespnie na wyższy poziom? - potem do naszej osiedlowej ktoś podrzucił jakąś ramotkę pod tytułem Intymny pejzaż prowincjonalny, tom wzięła (że do przeczytania tylko), a jeszcze wieczorem spotkałam pod tąże osiedlową budką dziewczynę-imienniczkę. Gadu gadu, a one z siostrą będą opróżniać mieszkanie po mamie i od słowa do słowa zaprosiła mnie na książkowe łowy. Wyszłam z 17 sztukami. Brillat-Savarin jest na podmiankę, bo mój egzemplarz zafajdany jakiś 😂 Ten Paddington to nie wiem, co za jeden, tłumaczenie Rusinka czyli jakieś nowe tomiki?

Mieszkanie jest trochę większe od mojego i ma zupełnie inny rozkład (nigdy nie byłam w tym bloku) i oczywiście po powrocie do domu myślałam jedynie o tym, jak bym je dla siebie urządziła i że szkoda, że nie było na sprzedaż wtedy w 2023 roku przed przyjazdem Ojczastego, gdy brat oferował się kupić nam większe, bo może bym na to poszła - choć generalnie nie miałam ochoty się wyprowadzać, skoro właśnie zrobiłam nową kuchnię 😉 W każdym razie już rozrządziłam, jak się połączy kuchnię z pokojem obok i że mój pokój będzie ten największy i ile ścian jest na regały i że przedpokój fantastyczny z wielką szafą, no po prostu JUŻ TAM PRAWIE ZAMIESZKAŁAM. I loggia jest!

Nie wiem, czy nie wproszę się jeszcze raz przed wyjazdem dziewczyny, żeby dokładniej obadać to połączenie kuchni z pokojem 🤣

A poza tym - nostalgia. Bo mieszkanie takie z PRL-u, wiecie, ale takie inteligenckie. Rzeczywiście bardzo dużo książek, w każdym pokoju (i w tym fantastycznym przedpokoju też) półki i regały i ten księgozbiór taki charakterystyczny dla dawnych czasów, tylko zerkałam na te same książki i wydania, które były u nas, a których część zabrałam do siebie niegdyś, na przykład Dickens. 

Na półeczce pod sufitem w przedpokoju był zbiór Steinbecków, Greene'ów, Salingerów, Saroyanów - musiałam się mocno hamować... Na pierwszy rzut przeczytałam Stawkę o żonę, ale najpierw będzie jeszcze Parandowski. 


A w niedzielę odebrałam ze Śmieciarki pakiet kulinarny (plus siatkę z notesami do kompletu 😁). Na razie zajrzałam jedynie do Ryżu (coś tam się zrobi), no i cieszę się z Najlepszych dań z kasz i ryżu, bom na kasze napalona, a jedyne, co mi przychodzi do głowy, to kasza do mięsa z sosem - może będzie tam coś innego 😉 Dokładnego przejrzenia wymaga jeszcze ta Domowa kuchnia, bo coś mi świta, że to jest wydanie pod innym tytułem czegoś, co mam, a co nazywało się Warzywa w kuchni. Jeśli to to samo (autorzy Dębscy), to będzie na podmiankę. Jeśli chodzi o Torty i ciasta z kremem to chyba nie bardzo 🤣 ale córka się zainteresowała w pierwszej kolejności - jej ulubione ciastko to, wyobraźcie sobie, wuzetka. Phi!
 



sobota, 13 września 2025

František Langer - Filatelistické povídky


 Ach. Filatelistyczne opowiadania, ale to właściwie osobne historie, złączone jedynie dwiema osobami: narratora, który zbierał znaczki jedynie w dzieciństwie (jak wielu chłopców) i wielkiego speca od marek, poznanego przypadkiem w centrum Pragi. Rzecz miała się tak, iż w pewien dżdżysty i wietrzny dzień autor uratował życie Ignácowi Král, prawie go wyciągając spod kół samochodu. Jego i dwa wielkie foliały, trzymane pod pachą. Ponieważ pan Král był w szoku, zaprosił go na kieliszek koniaku do pobliskiej kawiarni. Okazało się, że Král jest urzędnikiem bankowym, ale trochę zbiera znaczki i tego fragmentu zbiorów byłoby mu szkoda. A ponieważ z albumu wypadła (i zginęła) zielona dwójka pięciocentowych Port Local, autor dopytał się o rynkową cenę i dowiedziawszy się, że wynosi ona 20 tysięcy, po rozstaniu z filatelistą poszedł grzebać w krzakach, w nadziei, że je tam zawiał wiatr 😁 Istotnie, znaczki odnalazł, choć musiał przy tym okłamać podejrzliwego policjanta, że wiatr mu porwał banknot 10-koronowy (któż by uwierzył w szukanie 20 tysięcy na skwerku). Następnego dnia udał się do banku, by zwrócić własność panu Králowi, ten zaprosił go do siebie na kawę i tam potoczyła się ich znajomość: pan Král za każdym razem opowiadał jakąś interesującą historię ze znaczkiem w roli głównej. 


Bajeczna, staroświecka książka i naprawdę nie trzeba się interesować znaczkami, żeby się nią zachwycić. Choć doczytałam, że znaczki będące bohaterami poszczególnych opowiadań naprawdę istnieją. Oraz że jedno z opowiadań zostało sfilmowane, więc je szybciutko znalazłam na YT i obejrzałam. Dramatyczna historia o tym, jak znaczek - malutki kawałek papieru może decydować o życiu i śmierci człowieka.


Początek: 

Koniec: 



Wyd. Československý spisovatel  Praha 1964, 128 stron

Z własnej półki (kupione 4 sierpnia 2025 roku z pudła po 10 koron - dobrze wydane 1,75 zł)

Przeczytałam 9 września 2025 roku



Wstałam dziś z globusem, takim niby nie za wielkim, ale na zrobienie czegokolwiek nie mam ochoty. Wczoraj umyłam trzy okna, więc wystarczy tej radosnej działalności. 

Siedzę przed laptopem, czytam maila, że dziś z racji Europejskich Dni Dziedzictwa w Pradze będzie otwarty do zwiedzania romański kościół w Dolnych Chabrach (a może by w przyszłym roku - gdy już będę wolna - pojechać do Pragi na te Dni Dziedzictwa?), sprawdzam na mapie, gdzie to jest i... zaczynam pisać kartkę na maj lub sierpień, wyszukując, co poza kościołem jest do zobaczenia. Początek zrobiony 😂 Do środka kościoła najwyraźniej nie uda się dostać, bo mszę tam mają w niedziele o 16.00, ale nie w wakacje - a w maju niedziela jest zajęta przez Open House. Ech, te ograniczenia*.

 

Bowiem zeszyt zeszytem, ale przekonałam się w tym roku, że luźne kartki lepsze pod pewnym względem: jeśli jakiegoś planu nie zrealizuję, mogę je zabrać następnym razem, zamiast mozolnie przepisywać do kolejnego zeszytu. Kartki wyrywam ze starego kalendarza, one są cienkie, co jest dodatkowym plusem (każdy gram bagażu się liczy), moje stare kalendarze oczywiście są zapisane, ale często ktoś zostawia czyste w knihobudce, więc zabieram, bo zużycie papieru u mnie, jak wiadomo, jest kolosalne 😂 Czyli - doskonalę swe przygotowania. 


Fajne jest chodzenie po mapie, powiększanie, żeby wyszukać detale (jak te tablice informacyjne)... ale globus nie minął. Nie będzie dzisiaj obiadu! 

* podjęłam damską decyzję, że przedłużę pobyt sierpniowy o jeden dzień, żeby mieć dwie niedziele do dyspozycji właśnie z racji otwartych kościołów. Tyle że z obu mnisich przybytków mam odpowiedź, że trzeba czekać do Nowego Roku, że na razie nie przyjmują rezerwacji, co mnie bardzo niepokoi, że przegapię albo co 😕 

A' propos jedzenia/picia. Wczoraj musiałam pojechać do miasta i czekając na tramwaj powrotny wstąpiłam do sklepu jakiegoś a' la orientalnego: kawa, herbata, przyprawy. Pooglądałam i wyszłam. Po czym wróciłam, bo wpadłam na pomysł, żeby co jakiś czas (najpierw pomyślałam, ze co tydzień, ale raczej ciężko się będzie wyrwać co tydzień z domu) kupić tam inną herbatę na spróbowanie. One są w słojach, mają wypisaną cenę za 50 g (przeważnie 5 zł). Zapytałam, czy mogę właśnie 50 g nabyć. Mogę. Więc wzięłam pierwszą. Akuratnie za 10 zł/50 g 😉 

Dziewczyna mi zapisała nazwę, wiedziałam tylko, że taka herbata istnieje, dlatego ją wzięłam 😂 w domu sprawdzam, a tu piszą, że dobra na odchudzanie. Z drugiej strony piszą, że niewskazana dla osób ze schorzeniami wątroby. Masz ci los. Z trzeciej strony, że Regularne jej spożywanie może zwiększyć poziom enzymów przeciwutleniających, co jest kluczowe dla ochrony wątroby przed uszkodzeniami. Dzięki swoim właściwościom, czerwona herbata wspomaga detoksykację organizmu i wspiera zdrowie wątroby, co czyni ją doskonałym wyborem jako herbatę wspierającą wątrobę. No to ja już głupia jestem 🤣
 

Podobnie jak głupia jestem z tą energią w dwóch rodzajach. Co to znaczy. Czy ja spalam więcej kalorii leżąc czy co 😁


 

czwartek, 11 września 2025

Zygmunt Zeydler Zborowski - Akcja Rudolf


Przeczytałam pierwszy z trójki Srebrnych Kluczyków, znalezionych niedawno w knihobudce. Oczywiście zaczęłam od ZZZ, no bo ostatnio mi tak często wpada w ręce. Więc znowu kapitan Downar prowadzi śledztwo - zmarł (na atak serca?) mąż Krystyny, wiarołomnej żony 😉 Krystyna poznała w Zakopanem doktora Łukasza, gorący romans, małżeństwo dawno wygasłe, ale ona boi się powiedzieć mężowi, że chce odejść, bo obawia się jego gwałtownego charakteru. Gdy więc mąż schodzi nagle, czytelnik podejrzewa Krystynę, że w taki prosty sposób chciała załatwić sprawę. Lekarz pogotowia ma pewne wątpliwości co do przyczyny śmierci, a że Teodor Nechay był jednym z głównych projektantów w biurze projektów MON, milicja musi się zająć tym dziwnym przypadkiem. Coraz więcej tropów prowadzi do coraz większej ilości podejrzanych, ale aresztowany zostaje na razie jedynie doktor Łukasz, bo pewne poszlaki wskazują na niego. Czyżby to Krystyna chciała go wrobić w morderstwo?

Czytable, choć jest to stały chyba melanż wątków romansowo-erotycznych i szpiegowskich. A co tam, niech będzie. Gdyby tak policzyć wszystkich szpiegów działających w PRL według ówczesnych kryminałów, to chyba liczby szłyby w tysiące 😂

Początek:

Koniec: 

Wyd. Iskry, Warszawa 1963, 185 stron

Seria: Klub Srebrnego Klucza 

Z własnej półki (przyniesione z knihobudki 5 września 2025 roku) 

Przeczytałam 7 września 2025 roku

 

 

W jednej z książek z knihobudki był taki bilecik. Wzruszający.


 

Ojczasty miał być dziś kąpany, ale nic z tego nie wyszło, bo znów majaczy. Najpierw jego tekst:

- Uciekaj! Daruję ci życie! Słowo daję!

wzięłam na wesoło, ale potem zaczął wymachiwać kulą, a gdy usiłowałam mu ją wyjąć z ręki - mało mi nie złamał kciuka, tak mocno zacisnął dłoń na mojej. To niesamowite, jak wielką ma siłę podczas tych ataków... Zdołałam zadzwonić po Sąsiada, ale zanim przyszedł, Ojczasty już się nieco uspokoił, wrócił do łóżka, kulę odłożył obok, więc Sąsiad przyniósł mi ją do kuchni. Postanowiłam nie czekać na rozwój sytuacji, tylko zaaplikować mu od razu trzy silne tabletki. Cóż, kiedy nie chciał jeść śniadania, machnął ręką, że później. I od tej pory podsypia. Wszelkie plany na dziś wzięły w łeb, nie żeby to było nie wiadomo co, ot, zakupy, spacer, siłownia. Nie wyjdę, bo się boję, co może wyprawiać. Brat mówi, żeby się nie wahać i dzwonić po pogotowie, niech go zabiorą do Kobierzyna, jeśli znów zrobi się agresywny. Ale tak mi go żal. Co z niego tam zrobią. Owszem, spacyfikują silnymi lekami - i co dalej? Zwrócą mi roślinkę? 

Jak można się tak upierać przy takim zasranym życiu. Dlaczego nie odejść z własnej woli, jak to zrobiła mama. 

Więc taki dzień. A tu człowiek czyta o rodzinie Parandowskich, ciekawe, czy tam też trafią się smutne przypadki. Na pocieszenie...

A' propos smutne czy raczej a' propos chorych. Świetny film obejrzałam, nie wiem, jaki jest polski tytuł, może Nocna zmiana? Angielski to Late Shift. Szwajcarski, opowiada o jednej zmianie szpitalnej pielęgniarki, którą śledzimy krok w krok - i jeśli ktoś do tej pory nie doceniał takiej pracy, to cóż, ma okazję zmienić zdanie. Film jest tutaj, ale polskie napisy nie były najlepsze (niedopasowane do dialogów, opóźnienia), więc oglądałam z włoskimi, żeby się nie męczyć, są oczywiście angielskie. I różne inne.