niedziela, 26 października 2025

Marek Raczkowski - Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki

To wywiad-rzeka ze znanym rysownikiem z Polityki i Przekroju. I zastanawiam się, czy ją sobie zatrzymać, czy będę jeszcze kiedyś chciała powtórnie po nią sięgnąć. Bo smutna to lektura.

Szokująca na pewno. Szczerością? Bo chyba nie dla epatowania Raczkowski opowiada o swoich nałogach, o stosunkach z kobietami, o trudnym charakterze. Może trochę zmyśla? Tak sobie myśli czytelnik, któremu pewne fragmenty wydają się tak ekscentryczne, że aż niemożliwe. A może nie zmyśla, może tak właśnie wygląda/ło jego życie? Wtedy cóż, skoro twierdzi, że niczego nie żałuje - to OK. 

Czyta się jednym tchem, ale zostaje jakiś osad smutku.  

 


Początek:

Koniec:

Wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2013, 335 stron

Z własnej półki

Przeczytałam 22 października 2025 roku 


Najnowsze nabytki

czyli urobek z minionego tygodnia. Bogato było. 


Sama nie wiem, po co przynoszę te kulinarne, skoro prawie nie korzystam... Ale cały czas sobie wmawiam, że BĘDĘ. A nawet w Gotujemy z przyjaciółmi zaznaczyłam przepis na buraczki zasmażane, który co prawda znajdę wszędzie, ale akurat mi się na nim otwarło - a planuję zrobić (po raz pierwszy w życiu). Co do gotowania aktualnie, będzie trochę poniżej. Obiady za 9,99 zł pochodzą z 2011 roku, więc umówmy się - obecnie co najmniej za 19,99 😁 W ramach relokacji uwolniłam (i zagospodarowałam!) całą dodatkową półkę na te kulinaria, a teraz znowu nie ma miejsca...

Siódme wtajemniczenie - wreszcie! Twierdza Persil! Bo nie miałam. Ale brzydkie wydanie, więc jak się trafi lepsze, to zamienię. Podobnie z Myśliwskim. Właściwie tak mnie denerwuje ten obszarpany Pałac, że nie wiem, czy jeszcze dziś go nie wyniosę z powrotem 😉 Naciągnięte i Magma pewnie do przeczytania i oddania. Połanieccy w oprawie, ktoś przyniósł do knihobudki pół półki tak oprawionego Sienkiewicza, Mickiewicza i nie pamiętam kogo jeszcze. A wczoraj wieczorem wyskoczyłam kontrolnie jakoś po 21.00 - pojawiły się cztery pełne półki rozmaitości, trochę sensacji, dzieła Hłaski (których nie mam, ale miejsca też nie mam) i różne inne. Dobrze, że nic mnie nie skusiło...

W przeciwieństwie do pudła z filmami, które ktoś podrzucił wczoraj rano. Ja wzięłam mniej niż połowę, ale to jest do przejrzenia, bo na przykład nie pamiętałam, co w domu jest House'a (a są cztery sezony). Gdy zobaczyłam Tarantino, aż mi się oczy zaświeciły - albowiem kiedy ostatnio chciałam sobie przypomnieć Jackie Brown, okazało się, że mam to na VCD no i nie było jak. Pamiętacie taki format? On chyba był popularny na przejściu z VHS do DVD. A teraz już go nic nie odtwarza. Więc Jackie Brown podmieniona natychmiast, a inne też pod tym kątem mam sprawdzić.

Ostatni łup tegotygodniowy to drewniany listownik ze Śmieciarki. Złoty, ale skromny 😂 Co prawda w ostatnich czasach jedyne listy, jakie dostaję, to zawiadomienia z ZUS, że przyznali mi czternastkę, ale przecież mogę tam włożyć notes, lupę, żeby była pod ręką, no i nie wiem jeszcze co.


Hamerykańskie widokówki też są z budki, do poodcinania i używania jako zakładki. Kiedyś też  były popularne takie zestawy, nie wiem, czy jeszcze istnieją w handlu.

 

Dzień z życia emerytki

Nic pasjonującego 😁 Wygląda na to, że niewiele się taki dzień różni od dnia kobiety pracującej - tak samo monotonnie. Weźmy na przykład czwartek. Zaczął się typowo dla wieku 60+ mianowicie pobraniem krwi w celu wykonania 7 badań wątrobowych 😂 Niestety w placówce odległej od miejsca zamieszkania, bo w szpitalu na Wrocławskiej. Było jasne, że potem nastąpi globus, jako że przecież musiałam na czczo, a moja głowina jakoś tak ma, że jak nie dostanie zaraz po wstaniu sygnału z przewodu pokarmowego, iż już tam coś leci do żołądka, to się obraża. Więc się obraziła, z tym, że na razie lajtowo, więc nawet wykonałam poranny plan (obejrzeć czeskie wiadomości, skontrolować, jakie nowe filmy na hamerykańskiej stronie, wyrzucić spam z poczty, wziąć witaminy, coś tam pouzupełniać w katalogu książek). Dobrze. Na 13.00 była umówiona dziewczyna na odbiór paru książek, które się zdecydowałam wydać. Jak przyszła, jak siadła, jak zaczęła gadać... No, trochę zeszło. Na szczęście obiad był w lodówce.

No i właśnie, obiady. Jakoś się obcyndalam w tej kwestii, powiem szczerze. Jedyna nowość z ostatnich tygodni jest taka, że chciałam spróbować, czy w ryżowarze można też ugotować kaszę. I tak, można. Wielka to wygoda, więc kombinuję jakieś kaszotta buraczotta na ten przykład. Ale Sąsiad przynosi co i rusz gotowce z pracy i w ten sposób mnie zniechęca do dalszych eksperymentów 😂 

Gotowce biorą się stąd, że jakaś tam firma cateringowa zaopatruje automat w biurowcu, żeby niewolnicy mogli sobie kupić obiadek. Facet przywozi nowe porcje, a tych, co im się właśnie skończyła ważność i nie zostały wykupione, nawet nie chce mu się zabierać z powrotem, więc oddaje recepcji i ochronie.

Tak też było w czwartek, odgrzałyśmy sobie, zjadły, narzekam na głowę, a córka mówi, żebym poszła się przejść, to mi może minie. Dupa tam, takie numery na mnie nie działają, ale że piękna pogoda była, to jednak wyszłam. Byłam po drugiej stronie Błoń, gdy ujrzałam przy stadionie Wisły Wielką Masę Niebieskich Świateł. Trzeba sprawdzić, co się dzieje, więc strawersowałam Błonia (w sumie 12 tys. kroków, 7,5 km), a tam dziesiątki radiowozów i setki policjantów. Jeden mi wyjaśnił, że będzie mecz Legii Warszawa z Szachtarem Donieck. Tu się popisałam, bo zdziwiona zapytałam jak to, z ruskimi? No co, głowa mnie bolała 🤣 Dociekałam, czy zawsze mecze są tak obstawiane, nie, jest ustalany stopień ryzyka. Potem w internecie doczytałam, że Legia Warszawa nienawidzą się z Wisłą Kraków, więc.. Tymczasem nadjeżdżały autobusy pełne tych kibiców z Legii, przywiozły ich dwa specjalne pociągi, ale nie na Główny, tylko do Mydlnik i tam ich przeładowywano. Jak sobie pomyślę, ile sił i środków jest zaangażowane do takich bzdetów, to mi się słabo robi... 

Jako osłabiona podeszłam na Cichy Kącik i wsiadłam do autobusu 159, z myślą, że podjadę JEDEN przystanek, na Miasteczko Studenckie, a stamtąd to już czymkolwiek do domu. To był ten największy błąd: pokonaliśmy tę odległość (na piechotę pewnie bym szła 5 minut) w korkach w PÓŁ GODZINY. Myślałam, że jajo zniosę, głowa mi już pękała, ciemności zapadły, cztery młode Chinki (chyba) nawijały bezustannie po swojemu, a wysiąść się przecież nie dało. 

Do domu dotarłam w stanie totalnej rozwałki, a tu jeszcze w drodze dzwoniła pani, że stoi pod blokiem i czeka. Bowiem SPRZEDAŁAM jedną książkę, a kupująca sobie przypomniała, że ma na moim osiedlu znajomą i że ona ją odbierze wieczorem. Pani (z pieskiem) była przesympatyczna i gdyby nie ten łeb, to bym ją zaprosiła do środka na pogaduchy, a tak to w drzwiach jedynie. 

Wracając do sprzedanej książki - niektórych mi się zrobiło żal (wydawać je za friko), chytra baba z Radomia 😂 Więc pierwszą sprzedałam za 40 zł i zarobek włożyłam do TRZECIEJ skarbonki 😁 Tak, mam trzy skarbonki: do jednej wrzucałam co miesiąc 50 zł na nowy dywan do kuchni po tym, jak Ojczasty trochę nabałaganił przy jedzeniu (już nie dokładam, bo myślę, że się nazbierało, ale za dywanem się nie rozglądam na razie), druga to ta nowa z Pragi przywieziona w kształcie tramwaju, tam co miesiąc wrzucam kupiony banknocik 1000 koron, a trzecia stała do tej pory pusta, ma formę angielskiej budki telefonicznej, chyba córka ją dostała przed wiekami. Tam będę zbierać kasę za książki - ale nie wiem, jeszcze na co 😂 Tymczasem wczoraj sprzedałam kolejną, ma być odebrana jutro. 

A co w czwartek? Nic, zjadłam kolację i poszłam do łóżka, bo tylko na to było mnie stać. Łeb i tak bolał całą noc. Tak że nie chcę już nigdzie chodzić na czczo, rozumiemy się?

Pierwszy raz w październiku nie zrobiłam wtedy kolejnego unitu z angielskiego, ale muszę się pożalić, że mnie zaczął ten angielski wkurzać: najpierw past simple z cholernymi nieregularnymi czasownikami, a w następnej lekcji jakiś present perfect z kolejnymi cholernymi nieregularnymi! Jedne takie same, drugie inne. Nie chce mi się tego uczyć!!! Co prawda jeśli celem było rozumienie (na przykład napisów przy oglądaniu filmów), to wystarczy, że wiem, o co chodzi, ale przecież to nie jest tak do końca, jak się już uczyć języka, to żeby go używać, a nie tylko rozumieć... No nie wiem... Następnego dnia ambitnie naszykowałam kilka innych gramatyk, żeby porobić ćwiczenia, sobie utrwalić, ale jeszcze do nich nie zajrzałam.


 

Teraz czytam sobie kryminał Gardnera po czesku (czeski mnie tak nie denerwuje, choć miewa swoje za uszami), ale Perry Mason się Luwrem nie zajmuje, jego klientka jest oskarżona o kradzież zaledwie stu dolców.

 


1 komentarz:

  1. Całkiem aktywne życie jak na emerytkę.

    Nad Raczkowskim przez moment się zastanawiałem (lubię jego rysunki), ale chyba jednak nie czuję potrzeby dowiadywania się czegoś więcej o życiu żadnego nałogowca.

    Magmę Graff bym może mamie podrzucił. Jakby co. Ale może jednak po lekturze sama zechcesz zatrzymać, bo raczej warto.

    OdpowiedzUsuń