niedziela, 7 grudnia 2025

Joanna Czeczott - Cisza nad stepem. Kazachstan i pamięć o Rosji

Z półki z nowościami w bibliotece, nie oparłam się. Nazwisko autorki znałam, często widząc jej Petersburg (też w bibliotece). Więc niech będzie Kazachstan. 

Wrażenia? Historia straszna - w końcu mowa o największym więzieniu w ZSRR. Ale nie jest to książka o historii Kazachstanu - to rzecz o tym, jak pamięć o przeszłości (lub jej brak) wpływa na teraźniejszość, na życie w Kazachstanie dziś. Reporterka jeździ po tym wielkim kraju (wielkości ośmiu Polsk), przez znajomych umawia spotkania z osobami ważnymi dla obranego tematu, ale też rozmawia z ludźmi spotkanymi po drodze i czasem nawet dopiero ona budzi w nich wspomnienia i zainteresowanie własną przeszłością - bo większość z nich wyparła historię własnej rodziny, niezależnie od tego, czy przodkowie byli ofiarami represji czy pracowali jako strażnicy w łagrach. 

Dzieje Kazachstanu są tak fascynujące, że nawet zastanawiałam się przez chwilę, czy książki nie kupić... ale raczej poszukam może na YT filmów, chodzi mi po głowie, że Planeta Abstrakcja tam była.


Początek:


Koniec:


Wyd. Czarne, Wołowiec 2025, 445 stron

Z biblioteki

Przeczytałam 6 grudnia 2025 roku 

 

Najnowsze nabytki

Już myślałam, że będzie dobry (= skromny) tydzień, ale wczoraj wieczorem w budce pojawiły się ta Simone de Beauvoir i Ivo Andric i nie oparłam się - choć znowu z założeniem, że jedynie do przeczytania i wyniesienia. Kulinarne są na wymianę, tyle że jeszcze nie miałam czasu poszukać moich egzemplarzy... Podobnie nie dostałam się do półki z Niziurskim - bo nie rozumiem, dlaczego jest tu tytuł Pierwsza księga urwisów? Księgę urwisów jako taką mam i potrzebuję sprawdzić, czy jest to dokładnie to samo. Może było wydanie w dwóch tomach i dlatego jest pierwsza?


Mapy? Sama nie wiem, na co mi one w dobie smartfonów 😂 Zapragnęłam odnaleźć w Szczecinie dom mojej cioci, dawno już nie żyjącej - mam z nim wspomnienie jakiejś wizyty całą rodziną, chyba wracaliśmy z wczasów nad morzem. Dom był szeregowy, z atrium, pierwszy raz taki widziałam na własne oczy i to, co najbardziej mi się w nim spodobało, to że do salonu schodziło się po paru schodkach w dół. Rozłożysta kanapa, kominek, na ścianie pokrytej barankiem (była kiedyś taka moda) nisko kilka półek z grubych dech, na nich książki i płyty. Wyjście do ogródka. Matko, jak to uwielbiałam. Było lato, ale w kółko puszczałam płytę Salvatore Adamo i tę piosenkę Tombe la neige zapamiętałam na całe życie, wygląda na to, że już musiałam być w liceum i uczyć się francuskiego.

 

Wracając jednakże z lat 70-tych do wczorajszej soboty - córka mi wieczorem jeszcze przyniosła kilka Przekrojów, wzbogacając moje zbiory do 15 sztuk. Na tym chyba skończymy 😁 a czy kiedykolwiek przeczytamy? Zawsze sobie mówię, że to jest żelazny zapas na szpital (tfu tfu).


Miejsce na te wysokie Przekroje było, bo w ostatnich miesiącach wyniosłam sporo albumów, takich bardziej zapyziałych. A w minionym tygodniu też pozbyłam się kilkunastu książek, więc nie mogę narzekać, że mi coś przybyło 😂


Wczoraj na przebieżce po osiedlu zauważyłam z daleka gablotę z szopką, tego jeszcze u nas nie było. Akurat ją fotografował jakiś młody człowiek, okazało się, że radny z dzielnicy i że w wyniku starań tejże nasze osiedle zostało włączone do krakowskiego szlaku szopek.


Z pogaduszek z panem radnym dowiedziałam się, że jest dzielnicowy projekt, aby ufundować coś w rodzaju stypendium dla szopkarza, który wykona szopkę bronowicką. Największy koszt to... gablota oczywiście.

Dalej pan mnie uświadomił, że ten kawałek osiedla nie należy do spółdzielni, tylko do miasta, dlatego oni mogą tu coś zrobić. Była mowa o ewentualnej wymianie biblioteczki plenerowej - bardzo by się przydała taka z zamykanymi przeszkolonymi drzwiczkami - i otóż miasto nie może jej wymienić, skoro stoi na terenie spółdzielni. Gdyby ją postawić tam gdzieś, gdzie ta szopka, to tak - ale to nie jest dobre miejsce, za mały ruch ludności 😉 Na spółdzielnię w zakresie nowego mebla nie ma co liczyć... może jedynie gdyby z wystawki się coś znalazło.

Obok jest cokół po pomniku Koniewa i od lat trwają starania, żeby go wreszcie zlikwidować i zrobić tam park. Póki co, trwają przepychanki między zwolennikami biało-czerwonej i żółto-niebieskiej - raz jedni cokół zamalowują, raz drudzy. 

Wybrałam się też obejrzeć postępy prac przy "mojej" willi. Okna wymienione (oprócz ganku), z tyłu postawiona jakaś tymczasowa buda, kwestia werandy niejasna.




Dziwna sprawa z tym wjazdem nowym z boku - przecież tam jest drzewo. Ale tę uliczkę niedawno remontowano, więc może zrobiono ten podjazd wszystkim jednakowo?

 



 Przez okno widać, że w środku wyburzone ściany.




Zabrałam z jakiejś knihobudki Tygodnik Powszechny sprzed ponad roku, żeby przeczytać rozmowę z Makłowiczem. I otóż on twierdzi, że nie należy narzucać sobie żadnych celów. Nie mieć ambitnych planów, nie dążyć do niczego za wszelką cenę.


Nie wiem, co o tym myśleć (w końcu Makłowicz na króla Polski!)... Przecież ja wstaję rano i zaczynam realizować PLAN. A jak go nie zrealizuję, to mam poczucie jakiejś straty, że nie dałam rady, że robią mi się zaległości. Czy nie można żyć dniem dzisiejszym bez tych wyrzutów sumienia? Cholerka. 

Wczoraj rozwinął mi się w ciągu dnia piękny globus i na przykład nie zrobiłam angielskiego i nie obejrzałam kolejnego odcinka Z metropole. Więc rano już miałam Myślenice, że dziś muszę zrobić podwójne. Jak się tego pozbyć?

Ja wiem, że on mówi o AMBITNYCH planach, a ja o takich ledwie ledwie, aby tylko coś robić. Ale naprężenie, o którym wspomina, jest takie samo...