piątek, 5 marca 2021

Zdeněk Drozda - Kosí hnízdo

Na dobry początek marca zabrałam się za jedną z tych czeskich książek kupionych pod koniec lutego - tę najcieńszą 😁 A serio to było tak, że na stronie Ulubionego Antykwariatu znalazła się w dziale Pragensie, nigdy inaczej bym na nią nie trafiła. A to dlatego tam się znalazła, że autor opisuje swoje dzieciństwo w praskiej dzielnicy Vršovice. A ja tę dzielnicę troszeczkę znam i lubię, bo to obok Nusli, gdzie mieszkałam w czasie pierwszych pobytów w Pradze i gdzie chętnie mieszkałabym dalej, zwłaszcza, że to było chyba najtańsze możliwe mieszkanie w Pradze z kącikiem kuchennym (ale zrobili tam pokoje na dłuższy wynajem). 

Więc pomyślałam, że dowiem się jeszcze więcej i dawaj, kupiłam, mimo, że nie była z tych po 19 koron - no ale nic dziwnego, to dość nowa książka. Czytaj: wykosztowałam się w ciemno na całe 88 (minus 11% rabatu, co czyni w sumie 13 i pół złotego). I nie żałuję ani grosza 😍

Gdyby nie to, że pan Zdeněk Drozda z niewiadomych mi przyczyn tak młodo zmarł (w wieku 52 lat) pisałabym do niego z podziękowaniami w te pędy! Bo napisał książkę, która bardzo, ale to bardzo mi się spodobała i miałam ogromną przyjemność z lektury. Bardzo też żałowałam, że się kończy - ba! nawet odkładałam na później czytanie - żeby się tylko nie skończyła.

Autor opisał swe ubogie dzieciństwo w latach 40-tych i 50-tych w sposób niebywale sugestywny - opowiada to ten urodzony w czasie wojny chłopiec, chodzący do przedszkola i lubiący, gdy jest alarm lotniczy i trzeba zejść do schronu, chłopiec rezolutny i nie dający sobie w kaszę dmuchać, chłopiec, który w innych warunkach zaszedłby daleko, ale bieda powoduje, że z czasem musi wybrać rzemiosło i szybką pracę, żeby pomóc finansowo matce, choremu starszemu bratu i dwóm młodszym siostrzyczkom. 

A przy tym jest na tyle dowcipny w swoich opowieściach, że nie płaczemy nad losem tej rodziny, czytelnik raczej kibicuje jej poczynaniom, trzyma kciuki, ale wie, że cokolwiek się stanie - zawsze znajdzie się ktoś, kto poda pomocną dłoń. I to jest główny walor tej książki - zyskujemy pewność, że ludzie są dobrzy, chociaż na ulicy tego nie widać.


Początek:
Koniec:
Te wspomnienia ożyły na scenie vršovickiego teatru Mana (o którym wcześniej nie słyszałam), dołączono kilka zdjęć ze spektaklu. Weszłam na ich stronę, żeby się zorientować, czy ciągle to mają w repertuarze (pomijając aktualny stan wyjątkowy w Czechach), ale kompletnie się w tej stronie nie mogę wyznać. Zresztą... i tak przecież w tym roku nie pojadę... Myślę natomiast, że do Gniazda kosa jeszcze wrócę i to nie raz. Choćby ze względów językowych.

Wyd. Nakladatelství Torst, Praha 2016, 156 stron

Z własnej półki (kupione w Ulubionym Antykwariacie 25 lutego 2021 roku za 88 koron)

Przeczytałam 5 marca 2021 roku

 

 

Donoszę, iż palec się wygoił i choć miałam ciągle strach przed tym zafajdanym nożem szefa, jednak go użyłam przy krojeniu mięsa na gulasz! Luuuudzie! To jak niebo a ziemia w porównaniu z czasami sprzed (noża szefa) 😎 Rach ciach ciach i po krzyku! Z kolei nowy nóż do chleba pokroił mi drewnianą deskę 😄

Z wyczynów kuchennych odnotuję tylko jeden w tym tygodniu. Najpierw wstęp: kaszę (jęczmienną) gotowałam do tej pory na tzw. dużej wodzie, ale postanowiłam spróbować inaczej, lepiej; podane proporcje były - szklanka kaszy na dwie i pół szklanki wody. A szklanka kaszy to po ugotowaniu na nas dwie za dużo, więc szukałam, co by z tą pozostałą zrobić. 

I wymyśliłam, żeby do niej dodać ugotowane jajko i dwie duże pieczarki starte na dużej tarce, przyprawy i zlepić to surowym jajkiem. I tak wczoraj powstały kotlety, które jeszcze nie mają nazwy (bo kotoplacki są zarezerwowane dla tofu). I - uwaga - na zdjęciu są kotlety powstałe z podanej ilości składników! Wyszło jedenaście sztuk! A jeśli ktoś ma pomysł na nazwę, to proszbardzo, bez krępacji!

A dalej już mi się nie chce nic kombinować, w ogóle spać mi się strasznie chce popołudniami, a nie mogę - bo dla mnie taka drzemka oznacza późniejszą migrenę. Bieda, panie 😕

Ale zdobyłam się na obejrzenie kolejnego czeskiego filmu. W sobotę czyli jutro będzie rozdanie Czeskich Lwów, nawet chcę to oglądać online, ale nie wiem, czy będzie można, nieraz już ucieszyłam się, że znalazłam coś na stronie czeskiej TV, a potem się okazało, że z powodu praw autorskich ja sobie w Polsce nie obejrzę. Mam gdzieś co prawda link do instrukcji, jak sobie ustawić niekoniecznie polskie IP czy jak to się tam nazywa, ale nie mam do tego głowy... Tymczasem jednak czytając jakiś artykuł na temat tych Lwów trafiłam na tytuł sprzed 7 lat, o którym nigdy nie słyszałam. I skusiłam się.

Nazywa się to Díra u Hanušovic (2014) 

Reż: Miroslav Krobot z Dejvickiego divadla, jest tam cały zestaw aktorów z tego teatru. Znam ich z innych filmów, ale w samym przybytku Melpomeny w Dejvicach nie byłam, nie ma szans na to, on słynie z nocnych kolejek po bilety, ustawiających się w przeddzień rozpoczęcia sprzedaży na dany miesiąc!

Film smutny, bo ukazujący rzeczywistość takich dziur jak ta tytułowa, gdzie ludzie żyją jakby poza czasem, a to ich życie jest kompletnie puste, czasem to oczekiwanie na coś, co nigdy nie przyjdzie, a częściej nawet się nie czeka na nic. Przy czym myślę, że taką dziurą może być i metropolia...

25 komentarzy:

  1. Kotleciki wyglądają apetycznie.

    Na smutny film bym się nie zdecydował.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sensie że co? Komedie tylko oglądasz? Z założenia?

      Usuń
    2. Ostatnio w sumie tylko seriale. A jak się na jakimś fabularnym zatrzymam, to tylko na takim, który już wcześniej wiedziałem (i wiem, że się dobrze kończy) albo faktycznie na komedii.

      Usuń
    3. Ochrona psychiki, co? Może i słusznie, po co się dołować :)

      Usuń
  2. Pisarz na zdjęciu bardzo sympatyczny, a śmierć w młodym wieku - oby nie była wynikiem samobójstwa...
    Dobre noże to podstawa, o czym sama się przekonałam, gdy mąż zamówił komplet.
    Tu się zgadzam , że dziura zabita dechami może być wylęgarnią talentów, a metropolia siedliskiem wszelkiej dekadencji.
    Kiedyś spodobała mi się myśl, że znudzonego życiem to i Paryż nie zachwyci...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc na profil autora wynikający z jego wspomnień - nie był typem na samobójstwo. Jednak rozmaite choroby nie wybierają, jak wiadomo. Oraz wypadki chodzą po ludziach. Jakoś nie mogę nic więcej znaleźć na jego temat w internecie.

      Tak, nóż to podstawa, ale ja się go ciągle boję jednak :) W dodatku mam problem z przechowywaniem. W sklepie oczywiście o tym nie pomyślałam: jest tak szeroki, że nie mieści się w stojaku na noże. Szuflady na sztućce nie posiadam. Położyć go zresztą w jakiejkolwiek szufladzie to wielkie ryzyko skaleczenia się niechcący przy sięganiu. Psiapsióła z Daleka poradziła, żeby zrobić z kartonu takie etui - ale jeszcze się do tego nie zabrałam :)

      Usuń
    2. Widziałam gdzieś stojaki magnetyczne, wtedy rozmiar noża nie ma znaczenia.

      Usuń
    3. O, to nawet nie wiedziałam, że istnieją, myślałam, że tylko listwy na ścianę :)

      Usuń
  3. Coraz bardziej zachęcony się czuję, by do Czech, po ich literaturę, muzykę, czyli w ogólności kulturę, siegnąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Im bardziej się wgłębiam, tym większe mam wrażenie, że Czesi stali od nas wyżej kulturowo. Może to fanatyzm neofity :)

      Usuń
  4. Patrząc na kotleciki(świetne!), jesteś osobą bardzo kreatywną,również w kuchni.Ksiazka o której piszesz przypomina mi książkę K. Kofty "Wióry". U mnie na tapecie biografia A. Zauchy "Serca bicie" Szybko się czyta,klimaty krakowskiego jazzu i nie tylko. A sądząc po Twojej plytotece, ten gatunek muzyki jest Ci bliski. Teresa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w ogóle w niczym nie jestem zbyt kreatywna, Tereso! I martwi mnie to, jeśli to dobre określenie - ale też już wiem, że nic z tym nie zrobię. Zejdę z tego świata bez żadnego dorobku - jak zresztą miliardy innych ludzi. Nawet nie zostawiając pamięci o sobie wkręgu rodziny, skoro córka nie ma zamiaru się rozmnażać. Trudno.

      Co zaś do Kofty. O "Wiórach" słyszałam, ale nie czytałam. Byłam pewna, ze coś tam mam jej za sobą, ale gdy przeglądam tytuły, nic mi się nie kojarzy. Czyli chyba cała moja z nią znajomość to felietony w "Twoim Stylu", czytane za dawnych czasów. "Wióry" sobie pożyczę z biblioteki, choć nie w najbliższym czasie, bo mam tu kilka innych pomysłów na lektury, wynikłych z książki, którą teraz właśnie skończyłam czytać. W dodatku z własnej półki :)
      Krakowskie klimaty w biografii Zauchy też nęcą.

      Usuń
  5. Nigdy do końca nie przeczytałam niczego w oryginale. Coś tam zaczynałam, nawet ambitnie i niestety zawsze kończyło się bardzo szybko. A Ty swobodnie czytasz i mnie intryguje sposób w jaki reagujesz na humor,np w tej ostatniej książce. Czy bawi Cię to tak jak jest napisane, czy też szybciutko tlumaczysz sobie te kwestie na polski. Trochę zagmatwalam, to napiszę wprost -w jakim języku się śmiejesz? Teresa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napisałam jeszcze wczoraj długą długą odpowiedź, po czym byłam taka sprytna: pomyślałam, że na wszelki wypadek, zanim kliknę 'opublikuj', zrobię 'skopiuj'. Zaznaczyłam całość i zrobiłam... 'wklej'. Cały wpis zniknął, a wkleiło się to, co było w pamięci czyli jedno czeskie słowo. Nosz...
      Się wściekłam i poszłam precz.
      No to teraz od nowa zabawa :)

      Zastanawiałam się nad tym pytaniem. Wyszło mi, że chyba jednak przy czytaniu nie tłumaczę sobie w głowie na polski :) Leci to równo, oczywiście do momentu, gdy trafię na nieznane słówko. Wtedy najpierw próbuję coś wymodzić z kontekstu. Jeśli nic nie wymyślę, jeszcze przeczytam na głos, bo też się zdarza, że wtedy skojarzę. Jeśli dalej nic, podejmuję decyzję, czy słowo jest na tyle istotne, że muszę wiedzieć (i wtedy sięgam po słownik) czy też mogę je sobie darować.
      Czytanie ze słownikiem jest męczące i zniechęcające jednak.

      Całą tę książkę przeczytałam bez szukania słówek, co jednak nie znaczy, że ich tam nie było. Na przykład w tej pierwszej zreprodukowanej stronie jest 'bago'. Ale w zdaniu jest o tym, że mama pierze u rzeźnika, a jego żona przynosi jej gulasz i parówki i wtedy jest bago. No to nie potrzebuję wiedzieć dokładnie, bo to i tak jakieś żargonowe :) Jest spoko, bo się mogą najeść i tyle :)

      Problem, myślę, tkwi w tym, co napisałaś, że AMBITNIE. Mawiają, iż nie należy wychylać się ponad swój aktualny poziom. Pamiętam, że gdy przeczytałam Szwejka (a byłam wtedy na drugim semestrze kursu) właścicielka szkoły, gdy się pochwaliłam na FB, skomentowała właśnie w tym duchu. No ale Szwejka znałam doskonale z kilkakrotnej lektury po polsku, więc było tym łatwiejsze.
      A po drugie, mój poziom czytania czy słuchania jest wyższy od tego podstawowego, przerabianego w szkole. Ostatnio nawet była o tym mowa, bo ciągle jesteśmy na B1, a jest to już ósmy semestr kursu. Nawet pytałam znajomej, która uczy włoskiego, ile u nich trwa jeden poziom - dwa semestry. Czyli w teorii my powinniśmy kończyć teraz B2. Ale przyznała, że z językiem słowiańskim może być trudniej ze względy na odmiany i dlatego pewnie trwa to dłużej.

      Z drugiej strony mawiają, że zawsze należy stawiać sobie poprzeczkę nieco wyżej :) Tak że na dwoje babka wróżyła. Gdy przeczytasz lekturkę idealnie na swoim poziomie - masz satysfakcję, że dałaś radę. Ale nie nauczyłaś się nic nowego, nie wspięłaś się wyżej. Tak to.

      Usuń
    2. Tak czy siak, książkę tę jeszcze przeczytam za dwa albo trzy lata i sprawdzę, na ile się moja znajomość języka polepszyła :)

      Niewątpliwie powinnam sobie robić przy czytaniu notatki, bo spotykam na przykład rozmaite zwroty i gdybym je sobie wpisała do zeszytu i potem powtarzała, to byłabym gość :) Ale aż tak się nie chce. A raczej brakuje czasu. Usprawiedliwiam się, że stawiam teraz głównie na oglądanie filmów i słuchanie audycji radiowych czyli ogólnie na rozumienie ze słuchu. Gdybym była młodsza i miała lepszą pamięć, więcej bym na tym skorzystała, no ale pewnych barier nie przeskoczysz. Jednak mam nadzieję, że coś tam z tego załapuję :)

      Usuń
    3. Ja czytam większość książek w języku angielskim… i po prostu je czytam, absolutnie nic w głowie nie tłumaczę na język polski. Są to książki historyczne, biografie, biznesowe, czasem horrory (Stephen King) lub „legal thrillers” (John Grisham). Oczywiście, w każdej książce znajdzie się trochę wyrazów, którym nie znam, ale generalnie mogę się domyślić ich znaczenia—lub jeżeli to są wyrazy z dziedziny np. wojskowości, mechaniki, architektury czy żeglarsko-morskiej, to zazwyczaj daję sobie z nimi spokój—i tak ich polskiego odpowiednika ni zrozumiałbym. Zresztą czytając książki w języku polskim też wielokrotnie natrafiałem na jakieś bardzo techniczne opisy, zazwyczaj mało z tego rozumiałem i po prostu je opuszczałem. Wiem, że tłumacz „Moby Dick” Melvilla, Bronisław Zieliński, przed tłumaczeniem tego dzieła spędził ogromną ilość czasu wertując terminologię żeglarską i morską—w obu językach! A już nawet nie chcę wspominać o Szekspirze i jego słownictwie…

      Czasami czytałem tą samą książkę w dwóch językach (np. „King of Torts” / ”Król Odszkodowań” John’a Grishama, generalnie nie robiło to dużej różnicy… ale wolałem wersję angielską.

      Gdy jednak przeczytałem „Przypadki Robinsona Kruzoe” w tłumaczeniu genialnego tłumacza Józef Birkenmajera (zginął we wrześniu 1939 roku w Warszawie w wieku 42 lat), to polską wersję czytało mi się o niebo lepiej, niż angielską.

      Czytałem też trochę fragmentów „Pana Tadeusza” w przekładach na angielski; niektóre są dobre, ale nigdy nie oddadzą tego, co oryginalna, polska wersja (czytana przez Polaka, którego nauczycielka od języka polskiego uwielbiała romantyzm!).

      Natomiast ogromne wrażenie zrobił na mnie wiersz Thomasa Greya „Elegy Written in a Country Churchyard / „Elegia napisana na wiejskim cmentarzu” w języku angielskim. Chociaż wiele słów nie rozumiałem—są archaiczne lub posiadają odmienne znaczenie od tego używanego dzisiaj—byłem nią zachwycony. Potem udało mi się znaleźć tłumaczenie bodajże Jana Kasprowicza, przepiękne i poetyckie, chociaż być może nie oddaje dokładnie treści utworu—co w przypadku poezji jest niezmiernie trudne, jeżeli w ogóle możliwe (chyba, że się nie zachowa rymów). A tłumaczenie na polski poezji Walta Whitmana, którego regularnie czytuję w oryginale od prawie 30 lat, po prostu nie podobało mi się, czegoś brakowało…

      Sądzę, że osoby uczące się danego języka i pragnące zacząć czytać w oryginale powinny znaleźć prostą lekturę, która ich tak bardzo wciągnie, że w jednej ręce będą trzymały książkę, a w drugiej słownik! Nie musi to być—a wręcz nie powinna być—żadna ambitna i skomplikowana książka. Moje dwie pierwsze książki przeczytane w języku angielskim to „The Godfather” / „Ojciec Chrzestny” Mario Puzo i „Gorki Park” autorstwa Martina Cruz Smith, a niebawem jednym tchem pochłonąłem „The Name of the Rose” / „Imię Róży” Umberto Eco.

      Oczywiście, wiek, w którym się zaczyna uczyć języka też robi swoje, ja też każdy ma pewne predyspozycje do nauki języków. Ja z pewnością nigdy nie byłem specjalnie uzdolniony w tym kierunku, ale jakoś udało się nauczyć przynajmniej jednego języka… i to najważniejszego!

      Usuń
    4. U Ciebie jest inna sytuacja niż u mnie czy u Teresy. Ty żyjesz w obcym języku, wśród ludzi, którzy nim mówią, pracujesz w nim, wypoczywasz.
      Ale oczywiście kiedyś był jakiś początek. Czy gdy wyjeżdżałeś z Polski, znałeś angielski na jakimś przyzwoitym już poziomie, czy też to była jedynie szkolna znajomość, którą dopiero na obczyźnie zacząłeś szlifować?

      Co do tłumaczeń, to czasem jestem pełna mało powiedziane podziwu, zdumienia wręcz, dla rezultatów pracy niektórych tłumaczy - z czasów przedinternetowych. Ludzie byli wtedy chyba o wiele lepiej wykształceni... Przykładem Zieliński, o którym piszesz, ale i wiele innych. Choćby Słomczyński, który przełożył "Ulissesa".

      Usuń
    5. Z pewnością moja sytuacja jest odmienna. Niemniej jednak mam niezmiernie dużo kontaktu z językiem polskim. Poza tym, niektórzy mieszkają w Kanadzie (czy USA) dziesiątki lat i ich język angielski jest podstawowy, a nieraz żaden.

      Gdy wyjeżdżałem z Polski, jako-tako znałem angielski (cztery lata tzw. „nauki” angielskiego w ogólniaku, na kiepskim poziomie), potem przez prawie rok sam go się uczyłem, czekając na wyjazd za ocean. W Kanadzie miałem szczęście, otrzymując od rządu sześciomiesięczną szkołę (college) języka angielskiego (nie dość, że była bezpłatna, ale jeszcze mi rząd płacił na utrzymanie), niezmiernie mi pomogła.

      Ja też jestem pełen podziwu dla dobrych tłumaczy, zajmujących się tłumaczeniem literatury. „Ulissesa” nigdy nie czytałem (i nie zamierzam). Jakieś 20 lat temu został przetłumaczony na język chiński, przez grupę tłumaczy i miał bodajże 3500 przypisów! Sądzę, że dobrzy tłumacze powinni być na wagę złota—obawiam się jednak, że ich niezmierni ciężka praca ogólnie nie jest doceniana tak, jak być powinna.

      A wracając do wspomnianego przeze mnie tłumaczenia „Moby Dicka”—krytycy zarzucają Zielińskiemu, że już źle przetłumaczył trzy pierwsze słowa tego dzieła: „Call me Ishmael”. I bądź tu mądry!

      Usuń
    6. O tym, że niektórzy Polacy i przez 20 lat na emigracji nie nauczyli się języka, słyszy się często. Jeśli ktoś funkcjonuje w polskim środowisku (słynne Jackowo he he), kupuje w polskim sklepach, pracuje u polskiego pracodawcy, ogląda polską telewizję - no cóż, może nie mieć motywacji do angielskiego. Jakkolwiek wydaje się to dziwne. Jakby być głuchym i ślepym na to, co otacza.

      Usuń
    7. Zajrzałam z ciekawości do "Moby Dicka":
      "Imię moje: Izmael."
      Podoba mi się :)

      Usuń
    8. Może i jest to dziwne…. Ale niektórzy Polacy (i nie tylko) mieszkający w tym kraju są praktycznie jedną nogą w Polsce i często wracają do ojczyzny na emerytury. O stokroć bardziej interesują się sprawami Polski niż Kanady i pewnie lepiej wiedzą, kto jest radnym w Mszanie Dolnej, niż kto jest ministrem finansów Kanady!
      A w południowych stanach w USA są tak ogromne enklawy hiszpańskojęzyczne, że nawet URODZONE tam osoby (tzn. w USA!) często mówią po angielsku z dużym akcentem.

      Krytycy czepiają się tłumaczenia „Call me Ishmael”, bo powinno raczej być „Zwij mnie Izmael”. Ale jeżeli tłumacz analizowałby każde zdanie pod lupą, to pewnie tłumaczenie musiałyby dokańczać wnuki.

      Usuń
    9. Tych, co traktują pobyt za granicą jako tymczasowy i wyglądają powrotu do Polski, jeszcze jestem w stanie zrozumieć: udają, że ich tam nie ma :) Ale z drugiej strony nie chcieć wykorzystać tego pobytu na poszerzenie znajomości świata - to ciężko pojąć.

      "Zwij mnie Izmael" jest moim zdaniem mocno niezgrabne, a to "Imię moje" brzmi o wiele lepiej. Ale co ja tam wiem :)

      Usuń
  6. Małgosiu, "kasztety" przyszły mi na myśl natychmiast i nieodwołanie zagościły w mej głowie ;))) Od tej chwili wszystkie kotlety z zawartością kaszy tak zwać będę. Kotoplacki - nazwa Twoja przyjęta na wieki ;)))
    Uwielbiam słuchać jak ktoś mówi po czesku, od razu gęba mi się uśmiecha, zresztą w Szczawnicy słuchałam słowackiej stacji radiowej i reakcja taka sama :)

    OdpowiedzUsuń