niedziela, 23 listopada 2025

H.Q. Mitchell - Lisa Goes to London


No więc - przeczytałam pierwszą książeczkę po angielsku w życiu swoim, zaprowadzam nową etykietę. I obiecuję sobie, w każdym miesiącu jedną przeczytam... ale co ja już sobie nie obiecywałam. Przeglądałam i przeglądałam zapasy, bo przecież od czasów, gdy namiętnie (nie ma co ukrywać) odwiedzam knihobudki, naściągałam takich lekturek do domu sporo. Aż tu patrzę - ta jedna ma napis Starter! O, to będzie coś dla mnie na dziś 😁 I faktycznie, nie ma tam nawet innych czasów poza teraźniejszym i tym całym kontynuującym czy jak mu tam. Jeszcze tylko muszę pogrzebać w płytach, bo nie wiem, może była, może nie, a dobrze byłoby posłuchać wymowy.

Przypomniało mi się, z jakim zainteresowaniem czytałam takie lekturki francuskie w liceum (naturalnie wydawane u nas, a nie oryginalne), jedną sobie nawet z sentymentu zachowałam. Miało się wtedy chłonny umysł, to se nevrátí. A przy tym wydawało się takim oknem na świat, gdy czytało się o dziewczynce, która chodzi po Paryżu (jak tu Lisa po Londynie).

Początek:

Koniec:


Wyd. mmpublications, nie podano roku wydania, 23 strony

Z własnej półki

Przeczytałam 18 listopada 2025 roku

 

Z moim angielskim jestem aktualnie prawie w połowie podręcznika: 


Ale Duolingo mi coś ciekawego ostatnio powiedziało. Mianowicie, że mam zrobione... 6% 😂 To się cieszę, że jeszcze długo będę się tym bawić! I - chociaż to właśnie bardziej zabawa niż poważna nauka - to jednak coś tam się przydaje. 
Ostatnio mnie zaskoczyło żądaniem przetłumaczenia słowa 'torebka', albowiem nie był to handbag czy cóś, ale purse, pierwszy raz w życiu widziałam. I zaraz następnego dnia oglądam pierwszy odcinek Friends, bo (chyba zapomniałam Wam o tym swego czasu wspomnieć) kiedyś zgarnęłam z budki dziesięć płyt 😎 jako że ponoć są bardzo dobre do nauki angielskiego... więc oglądam ten pierwszy odcinek z angielskimi napisami, a tam przychodzi do kawiarni Rachel w sukni ślubnej, rozmawia przez telefon z ojcem i tłumaczy mu, czemu uciekła ze swojego ślubu: wszyscy jej mówią, że jest shoe, a może ona chce być purse? I bym przecież nie wiedziała, o co kaman, gdyby nie to Duolingo 🤣

 

I teraz mniej lub bardziej zgrabnie przejdźmy do tygodniowego urobku.

Najnowsze nabytki

Tym razem skromnie czyli dobrze 😉 A to dlatego, że cztery sztuki Podróży marzeń są dla brata, nie dla mnie. Znaczy ja bym je sobie chętnie zatrzymała, nie powiem, ale nie mam miejsca na tej półce, gdzie seria u mnie stoi i żadnych wygibasów robić nie będę. Brat zresztą już pożałował, że nie zdążył odebrać - bo wczoraj właśnie poleciał do Portugalii.


I co my tu mamy. W kadrze zakładam, że będę podczytywać i nawet znalazłam już godne miejsce. Złota Praga to pierdółka ze zdjęciami, w kilku językach czyli typowa publikacja dla turystów, może jednak wydam po zapoznaniu się. Tarkowski będzie pretekstem do przypomnienia sobie jego filmów.


Językowe to taka sprawa, że któregoś ranka przychodzę do budki, a tam cały szereg nowiutkich Rozmówek. Dobra, poukładałam i poszłam precz. A potem sobie przypomniałam, że przecież dobrze by było wymienić moje stare na te nowe 😁 Więc z powrotem do budki, a tam już zostały tylko rosyjskie i niemieckie, za to podwójne. I teraz nie mogę się zdecydować, które zostawić, które odnieść.

Zajrzałam do Przysłów i słuchajcie, nie widzi mi się tłumaczenie jedno. To więcej rąk, więcej pracy. Ja takie zdanie rozumiem tak, że ręce dokładają jeszcze więcej pracy, a przecież chodzi o to, że praca zostaje szybciej wykonana? W internecie znalazłam powiedzenie więcej rąk czyni pracę lekką i to by było prawidłowe tłumaczenie chyba?


Te dwie są do przeczytania i oddania. Niby.


I mam tu jeszcze dodatek - zapomniałam o nich przy robieniu zdjęcia całego stosu. Kryminał wiadomo, zostaje, Podręczna też, a przynajmniej do czasu przeczytania (na świętego Nigdy?). Przewodnik z radzieckich czasów na razie sobie będzie stał, potem zobaczymy. Mam jakiś o Moskwie, ale nie o Leningradzie/Petersburgu, poczytać można.


To by było na tyle, jeszcze tylko - w kwestii książek - mogę dodać, że wczorajsze popołudnie spędziłam dalej porządkując i mam wrażenie, że stosy przed telewizorem wcale się nie zmniejszyły, tylko są inaczej poukładane 😂 Mało tego, straciłam wszelką nadzieję, że część wyniosę do brata - albowiem jego jednak bardziej ciągnie do Kielc niż do Krakowa i oglądał tam kolejne mieszkanie. Basen ma zaraz koło bloku i jak sobie kupi karnet, to mu wychodzi 5 zł, a w Krakowie 20 (to a' propos mniejszych kosztów życia, bo się upierałam, że żadna różnica). I ma dwa kina, do których teraz jeździ, w zasięgu spaceru. Nie powiem, żeby mnie to uradowało, ale z drugiej strony rozumiem przecież 😢 A teraz do końca życia idąc do Lidla będę patrzeć na okna tego mieszkania z tarasem, którego nie kupił, i żałować. Ech.


W niedzielny poranek, gdy prószy śnieg, jest tak pięknie 😍 Cały czas nasuwają mi się wspomnienia z dzieciństwa - w domu najpierw mieliśmy piece (tak jest, w 1963 roku wybudowano pierwsze bloki w Dżendżejowie z piecami i tak już zostało, spółdzielnia nigdy się nie zatroszczyła o mieszkańców tego malutkiego osiedla i musieli oni brać sprawy w swoje ręce). Rano było więc w mieszkaniu zimno jak diabli, człowiek się opatulał pierzyną, a tata lub mama dopiero krzątali się koło pieców i rozpalali. Stare pudło radia puszczało żółte oczko i nigdzie nie trzeba było wstawać, taki luksus i poczucie bezpieczeństwa. Za chwilę już z kuchni dolatywał zapach gotującego się niedzielnego rosołu, wszystko było po bożemu 😉 Aż do chwili, gdy słyszeliśmy z bratem:

- Wstawajcie wreszcie na śniadanie, bo kiedy będzie obiad! 

Ta fraza towarzyszyła niedzielom już do końca (czyli do czasu wyjścia z domu na studia) i powiem Wam, że jej z całego serca nienawidziłam 🤣 

Cóż, dziś mnie nikt na obiad, a tym bardziej na śniadanie nie zawoła. I bardzo sobie cenię to, że sama decyduję, co, kiedy i jak - ale wspomnienia są wspomnieniami. 

 

PS. A jak już jesteśmy przy językach - szukałam w słowniku prawidłowej wymowy tureckiej. Tak, albowiem posiadam słownik turecki, no co, wzięłam z budki 🤣


I patrzcie tylko, co im się popierdykało z e, f, g! Nie można wierzyć nawet słownikom!


piątek, 21 listopada 2025

Joanna Chmielewska - Klin

Niedawno wymieniłam swój obśląprany* egzemplarz z 1989 roku na niewiele nowszy, ale stanowczo w lepszym stanie - czyli ten tu właśnie widoczny. 

* podkreśla mi wężykiem ten wyraz, ale co, on istnieje, przynajmniej w moim słowniku mózgowym 🤣

Poprzedni Klin był małego formatu, ten jest normalny, więc nie mogę go dać na miejsce poprzedniego (niska półka) i sprawa wymaga pomyślunku oraz wyszukania, gdzie są inne Chmielewskie takie właśnie większe, żeby je zgrupować. Wiecie co, ja chyba spróbuję policzyć, ile metrów bieżących ścian powinnam mieć (w nowym mieszkaniu, którego mieć nie będę), żeby wszystko poukładać w jednym rzędzie i sensownie. Takie marzenie z gatunku kompletnie nieziszczalnych 😍

Na razie jednak donoszę, że skoro nie wiedziałam, gdzie teraz nowy Klin upchnąć, to go na początek przeczytałam. Bo okazuje się, że odkąd mam ten blog, Klin nie był w robocie. Czyli co najmniej od 20 lat (bo blog jest od 2010 roku, ale spisałam w nim książki przeczytane od 2006). Czas był więc najwyższy, bo co by nie mówić o późnej Chmielewskiej, ta wczesna była świetna.

Joanna jest zakochana w pewnym panu, który co prawda przyjeżdża do Warszawy, ale jakoś nie spieszy mu się ze spotkaniem. Bohaterka dzwoni więc do przyjaciółki, żeby ta zatelefonowała do hotelu i upewniła się, że ukochany tam jest. Przyjaciółka się trochę wzdraga, a tu do rozmowy włącza się nieznajomy o bardzo miłym głosie i proponuje swoje usługi, a w ogóle to uważa, że klin trzeba wybić klinem. Joanna, jako że jest wariatką podatną na każde szaleństwo, zgadza się z nim spotkać. No i się zaczyna, bo pan jest bardzo tajemniczy, a ona musi każdą tajemnicę wytropić, to chyba jasne 🤣

Mnie się nigdy nie zdarzyło, żeby do rozmowy włączył się ktoś trzeci, ale ponoć tak bywało, coś tam przeskakiwało na łączach. Mieliście taki przypadek?

Teraz dumam, czyby nie obejrzeć filmu (Lekarstwo na miłość), który co prawda znam, ale przecież jest tam Łapicki i Jędrusik i w ogóle stare czarno-białe klimaty, więc może powtórka? 

A tu cymesik 😂 Przeczytajcie na dole strony o herbacie! Aż sprawdziłam, z którego roku pochodzi pierwsze wydanie Klinu - no cóż, to był 1964. I debiut Chmielewskiej, okazuje się.


 Początek:

Koniec: 

Wyd. INTERART, Warszawa 1993, 160 stron

Z własnej półki

Przeczytałam 17 listopada 2025 roku


Dziś rano w budce (położyłam zdjęcie, żeby było wygodniej przeczytać tytuły na grzbietach):

Pomyśleć, jak się teraz ludzie (chyba kobiety głównie) przejmują jakimś tam ślubem, jak się miesiącami /latami przygotowują do tego najpiękniejszego dnia w życiu, w głowie mi się to nie mieści!
 

Tymczasem do budki nie powinnam zaglądać, bo już w środę rano córka mi zapowiedziała, że nie śmiem do końca tygodnia przynieść żadnej książki 😁 Ale co mi tam zakazy! Skoro o tym, co w budce znaleźć można, oto mały przegląd, dość przypadkowy, bo nie zawsze pomyślę, żeby zrobić zdjęcie.


 



Talerze znacie, bo je zabrałam i jemy na nich 😁

 

Gry są bardzo często. Ostatnio gdzieś czytałam o tym, że pewne małżeństwo scalają jedynie planszówki. I tak się zastanawiam - no bo mnie planszówki kojarzą się jedynie z rzucaniem kostką i przesuwaniem pionków w przód lub w tył czyli nuuuda, panie. Ale może teraz są inne rodzaje gier?

 

Spożywcze też się trafiają 😉 Niedawno zabrałam i wsypałam w domu do słoika przyprawę o nazwie zatar i - nie mam pojęcia do czego jej użyć...


 A Mały książę był po śląsku!

 

Książka z kodami pocztowymi kojarzy mi się z Fabryką, bośmy tam też ją mieli i nieraz szukali jakiegoś adresu, nawet wtedy, gdy już internet szybko podpowiadał. Ciekawe, czy w końcu wyrzucili...


Śnieg! Śnieg pada! Nie rozumiem, skąd u mnie (i chyba nie tylko u mnie) ten zachwyt i ta radość 😂 Ale w pierwszy taki dzień to zrozumiałe, prawda? W mieście od razu błocko, wiadomo... Byłam znów na pobraniu krwi i jakimś cudem nie rozbolała mnie głowa, magia zimy 😂 


wtorek, 18 listopada 2025

Marta Wroniszewska - Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci

Wieczorem skończyłam tę poprzednią czeską książkę i jak zaczęłam Matkę bez wyboru (przeczytam pierwszy rozdział...), tak zarwałam noc! Czego nie robię absolutnie! Zwłaszcza, że na drugi dzień globus murowany! 

Nie, że nie mogłam się oderwać, ale wciągnęło jednak.  


Trochę miałam tak, jak autorka na początku. Może nie od razu, że to zła kobieta była, bo wiadomo, różne są życiowe sytuacje, ale jednak jakieś to nienormalne, żeby zostawić własne dziecko. Nie dziecko zaraz po urodzeniu, jeszcze w szpitalu, ale dziecko już mniej czy bardziej odchowane, kilkuletnie czy jeszcze starsze. Czyli takie, gdzie dawno wytworzyła się więź, miłość. I nagle - odchodzę, niech sobie dalej żyje beze mnie.

Autorka opisuje pięć sytuacji z punktu widzenia matek, które odeszły i sześć z punktu widzenia tych, którzy pozostali - czasem dzieci, czasem ojciec, czasem dziadkowie. I zawsze jest to zgodne z założeniem - że to nie (tylko) matka zawaliła sprawę, ale i reszta rodziny. W opisywanych historiach kobieta zostaje matką, bo uciekła w małżeństwo z przemocowej rodziny - do przemocowego męża. Albo pochodzi z patologii i innych wzorów nie miała. Albo wplątuje się w sytuację bez dobrego wyjścia, tak jak Marta, która pozwoliła sobie na kochanka, a gdy ten w wyniku wypadku, z którego ona wyszła bez szwanku, został na jej łasce jako inwalida, czuła się moralnie odpowiedzialna i odeszła od męża zostawiając mu dziecko. Albo oddaje dzieci byłemu mężowi, bo ten je tak zmanipulował i nastawił przeciwko niej, że nie ma szans na dobre z nimi relacje czyli na wspólne życie i wychowywanie ich. Albo jest nastolatką, którą przerosła opieka nad niepełnosprawnym dzieckiem. 

Jaka to musi być straszna i dewastująca psychikę decyzja. Przypomniałam sobie, że znam taką osobę - oddała córkę ojcu, który zapowiadał, że inaczej ją zniszczy, a miał nad nią przewagę również materialną. Po latach doprowadziła do spotkania z tą córką, ale ona już miała oczywiście wyprany mózg i powiedziała, że więcej matki nie chce widzieć. 


Początek:

Koniec:

Wyd. Czarne, Wołowiec 2025, 224 strony

Z biblioteki

Przeczytałam w nocy z 15 na 16 listopada 2025 roku



Dzień z życia emerytki

W zeszłym tygodniu zobaczyłam w Lidlu ladies hiking boots, jak to jest napisane na pudełku, i nawet sobie pogratulowałam, że dzięki Duolingo od niedawna wiem, co to hiking 🤣 Uznałam oczywiście, że przydadzą się na kroki w aktualnych warunkach pogody i kupiłam nr 38. W domu zaczęłam wątpić we właściwy wybór, jakaś ściśnięta noga była, więc poszłam raz jeszcze i przyniosłam nr 39. W życiu nie nosiłam 39! Potem przez dwa dni nie mogłam się zdecydować, które oddać, które zostawić. W końcu jednak padło na 39 do noszenia, no bo jakaś grubsza skarpeta albo co... Wczoraj nastąpiła premiera czyli debiut w nowych buciskach 🤣 przy okazji wyjazdu do Ojczastego - większość czasu jednak siedzenie w pociągu czy w samochodzie, więc nie zdążą mnie obetrzeć, jak by co. Z tej okazji nawet wyciągnęłam zimową kurtkę, którą mam przecież róziową, więc bardziej pasującą 😁 Generalnie mam wrażenie, że jakoś mi za bardzo ściskają stopy, więc zostawiłam sporo luzu na sznurówkach. 


Tyle o butach, przejdźmy do rzeczy. Ojczasty tym razem otworzył oczy, a gdy go zaczęłam głaskać po głowie, usiadł na łóżku, więc i ja koło niego. Po chwili zapytał:

- Obiad będzie?

Obiad już oczywiście był wcześniej, bo my tam dojeżdżamy około 14.00, a jego współlokator dorzucił swoje:

- Mało je. Ale ja na tym korzystam. 

Cholibka, myślę sobie, dojada resztki z talerza czy co. Ale pan Jasiu jest leżący, więc niby jak by miał po ten talerz sięgnąć? Opiekunka potem uśmiechając się wyjaśniła, że Jasiu żyje w swoim świecie

Ojczasty jeszcze chwilę posiedział, po czym znów wrócił do tematu:

- Masz coś do jedzenia?

Jakoś tam na migi wyjaśniłam, że nie. To nie jest tak, że on głodny, tylko ma zakodowane, że jak go sadzają, to znaczy jedzenie idzie... Więc skoro nie ma jedzenia:

- To ja się wobec tego położę.

No i tyle. Dużo lepiej niż poprzednim razem, gdzie nawet oczu nie chciał otworzyć, tylko chcę spać.

Opiekunka mówi, że wszystko w porządku, że je, że woła na kupę (mnie woła ponoć), że nie ma z nim problemów.  Podcięły mu wąsy i brodę, ciekawe, czy nie protestował 😂 Tak się zastanawiam, czy on może myśli, że dalej jest ze mną, tylko w innym miejscu, że się przeprowadziliśmy czy co...

Pan Jasiu jest aparat, dałam się nabrać.

- Siostro, mówi, daj mi tam z szafy taką reklamówkę.

Znalazłam, dałam. Następne żądanie dotyczyło spodni i podkoszulka. Potem jeszcze jakieś ubrania mu dawałam, a on ładował je do tego worka. Na końcu zażyczył sobie koc, myślałam, że chce się dodatkowo przykryć, a on też go władował do siatki, mówiąc:

- Zabiorę do domu.

Wtedy dopiero skumałam, że on się pakował 😂 I że dodałam roboty opiekunkom, które teraz będą musiały mu siatkę zabrać i z powrotem rozparcelować wszystko. Żeby się nie zastanawiały, jakim cudem pan Jasiu zgromadził te rzeczy leżąc w łóżku, poszłam je poinformować...

Jeżdżenie pociągami to mordęga - w Regio grzeją jak wariaci, w pewnej chwili wyjęłam lusterko, żeby zobaczyć swoją twarz, była cała w wypiekach od gorąca; za to w powrotnym IC zimno i prawie kataru dostałam. Ciekawostka taka, że IC jedzie tyle samo czasu (czyli półtorej godziny) co Regio, które staje na każdej stacyjce (IC na dwóch). Albowiem ma po drodze postoje techniczne gdzieś prawie w polu (chyba, bo nic nie widziałam za oknem oprócz ciemności). Wyszłoby na to samo, gdybym wracała też Regio, ale! Regio kosztuje 20 zł, a IC - 9 🤣 To są paradoksy...

Jeju, jak mi się już nie chce tamtędy jeździć... ale z drugiej strony tak pomyślałam, że skoro na razie jest OK, to mógłby tam zostać jeszcze trochę, zamiast znów urządzać mu przeprowadzkę do ZOL-u w Krakowie, do kolejnego nowego miejsca. Ale to już za bardzo ode mnie nie zależy, jak zadzwonią, że jest łóżko, to trzeba będzie brać. Pani mówiła, żeby się przypominać, czego oczywiście nie robię. 

Po powrocie do domu tak jakoś byłam zmęczona, że pierwszy raz od początku października nie zrobiłam lekcji z angielskiego... dzisiaj mam zamiar nadrobić czytając lekturkę o tym, jak Lisa goes do London. A wczoraj za to obejrzałam na YT filmik gościa, który likwiduje robactwo w mieszkaniach - na własną zgubę to obejrzałam, bo nie dość, że potem wszystko mnie gryzło 🤣 to jeszcze zaczęłam się zastanawiać, czy w moich papierzyskach też się takie pluskwy nie zalęgły albo nie zalęgną...
 

Człowiek może przywlec do domu jakieś świństwo... trzeba dokładnie wszystko oglądać. Ale druga sprawa w przypadku tych starszych państwa z filmu, to zbieractwo. Znowu wraca temat.

- Jakie jest przeznaczenie tego pokoju? - pyta zdziwiony Czyściciel.

- Ja tu śpię - odpowiada dziadek. A trudno się było domyślić, bo do łóżka w głębi prowadzi wąska ścieżka między stosami gazet i książek i Bóg wie czego jeszcze. A tam - roje pluskiew. 

No, teraz już późno, pomyślałam, ale jutro rano rozejrzę się, co z domu wynieść 😂 

Czy się rozejrzałam dziś rano? Niespecjalnie... Ale skoro sobie teraz o tym przypomniałam, to zaraz coś naszykuję. Za pół godziny bowiem córka wychodzi z psem (sąsiadki, która wyjechała na parę dni) i chce, żebym jej towarzyszyła.

niedziela, 16 listopada 2025

Ondřej Neff - Klukoviny a tátoviny

 

Ondřej Neff, rocznik 1945. Głównie pisarz s-f (pierwsze opowiadanie napisał w wieku 10 lat). Ale nie tylko - inaczej bym w ogóle o nim nie pisała 😁 Jestem aktualnie w posiadaniu dwóch jego dzieł satyrycznych czy humorystycznych (i mam nadzieję, że to drugie też będzie takie fajne). Nabyłam je w sierpniu 2020 roku, kiedy nie można było pojechać do Pragi, więc się pocieszyłam paką z Ulubionego Antykwariatu. Nazwisko znałam, ale nie imię, bowiem jego ojciec Vladimír też był pisarzem (ten z kolei tworzył historyczne powieści i też mam dwie, bo na podstawie pierwszej powstał serial, może sobie kupię w przyszłym roku? a tytuł drugiej wydał mi się zabawny) i ponoć syn odziedziczył po nim poczucie humoru i lekkie pióro.

Jeśli chodzi o moje wrażenia z lektury to potwierdzają to zdanie. Znaczy nie znam jeszcze pióra Neffa ojca, ale syn faktycznie pisze lekko i zabawnie. Co znaczy tytuł? Klukoviny to określenie chłopackich wygłupów, natomiast słowo tátoviny wymyślił sobie autor najwyraźniej. Czyli wygłupy taty. Bowiem rzecz jest o relacji ojciec a 6-letni synek. Najwyraźniej w dużej mierze autobiograficzne, bo zgadzają się daty: książka jest z 1980 roku, syn mu się urodził w 1970, a w latach 70-tych Neff pracował jako fotografik. O tym właśnie czytamy dość dużo w książce, tata dostaje tę pracę nie mając zielonego pojęcia o fotografowaniu, mało tego - ma też napisać podręcznik na ten temat 😁 Wcześniej pracował w domu handlowym (i to się zgadza z biografią) i zamęczał synka historyjkami o panu Duchku, który łapał tam złodziei. Matýsek przez grzeczność słuchał, ale w końcu wyszło na jaw, że nie był w ogóle zainteresowany. W nowej pracy tata wyfasował super ekstra aparat marki Mamiya i straszne toczył z nim boje. Myślałam, że sobie markę wymyślił (mam i ja), ale okazuje się, że jak najbardziej japońska Mamiya istnieje 😁


Ten rodzaj kreski w ilustracjach mi coś/kogoś przypomina, ale nie wiem, kogo.



A co to spotykamy w rozdziale 24? Łańcuszek! Ileż wspomnień obudził! Kto brał udział w czymś takim? Wysyłało się 6 kartek z 6 wpisanymi adresami, na ostatnim miejscu wpisywało się siebie i potem czekało na widokówki. Tata wylicza, że 
Matýsek dostanie 46 656 kartek, a mama reaguje klasycznie:

- Gdzie to damy? Już widzę, jak się tu wszędzie będą poniewierać. To ciekawe, że każda wasza zabawa kończy się tak, że ja muszę sprzątać. 

Początek: 

Koniec:


Wyd. Středočeské nakladatelství a knihkupectví, Praha 1980, 129 stron

Ilustracje: Jiří Pavlík

Z własnej półki (kupione za 19 koron 6 sierpnia 2020 roku online w Ulubionym Antykwariacie)

Przeczytałam 15 listopada 2025 roku


 

Z życia emerytki w Krakowie

Czwartek czyli dzień oglądania mieszkania, które może ewentualnie kupi mój brat. O tym już wiecie z poprzedniego postu, przejdźmy dalej. Odebrałam z paczkomatu herbatę z allegro (kupiłam półkilowe opakowanie jednej tureckiej, co to ją brałam w orientalnym sklepie po 50 gramów 😁) i przy tej okazji podziwiałam mieszkańców naszego osiedla, jak dbają o to, żeby za dużo śmieci nie przynieść do domu, jak już odbiorą swoją paczkę... Co za naród.

Ponieważ ze środy został obiad (makaron z różnymi tam warzywami) i każda z nas mogła go sobie odgrzać, kiedy chciała, mogłam na spokojnie jechać na Przyprawę. Przyprawy to było coś, czemu się mocno poświęcaliśmy, gdy córka była mała, a potem wróciłam do nich już sama w czasach prowadzenia fotobloga z zagadkami o Krakowie. No, dawno to było i troszeczkę brakuje tych emocji 😉 Nie mogę przecież tylko o Pradze marzyć... Aczkolwiek gdy dowiaduję się o jakimś praskim miejscu interesującym, to jestem bardziej podekscytowana niż czymś tam w Krakowie. Jednak Praga jest dwa razy w roku, a Kraków cały czas, dlaczego bym się miała ograniczać w robieniu kroków do najbliższej okolicy? 

Miałam zanotowany pewien adresik i w czwartek uznałam, że JADĘ. Daleko, bo Prokocim - Bieżanów. Najpierw po wysiadce z tramwaju zobaczyłam, że jest tam filia Biblioteki Kraków i to mnie drogo kosztowało, bo pożyczyłam, całkiem niechcący, książki, krucafuks! Miałam swoje czytać, tak?

Ale zaraz za biblioteką znalazłam poszukiwany obiekt. Jest to kompleks mieszkaniowy, grodzony, więc zdjęcia robiłam zza siatki. Po porannym zdziwku co do umiejscowienia ciągu kuchennego w mieszkaniu dla brata rzecz pasowała jak nigdy. Chodzi oczywiście o BALKONY 🤣🤣🤣


    
      

Właściwie cel Przyprawy został osiągnięty, ale jeszcze było widno, więc udałam się lokalizować. Oczywiście knihobudki 😁 Pierwsza była w parku Lilli Wenedy, zapełniona jedynie czasopismami i mapami - żeby nie odejść z pustymi rękami wzięłam mapę Korei 😂 Teraz mogę poszukać, gdzie Wiola mieszka! Ten park spenetruję, gdy będę oddawać książki w bibliotece. Po drodze podziwiałam inwencję pań ze spółdzielni osiedlowej (bo wieść gminna niesie, że to zazwyczaj właśnie pracownice wybierają wzory i kolory)...

Ale przynajmniej ustawili wiatę dla rowerów... u nas się tego nie mogłam doprosić, to za drogie.

 

Druga budka była na skwerze o nazwie Motylem jestem 😁 Tu trochę książek było, ale na szczęście nic dla mnie (tak że wróciłam z Przyprawy można rzec z pustymi rękami). Chociaż raz! 


Skwer upamiętnia Irenę Jarocką (a czy miała ona coś wspólnego z Krakowem, to nie wiem, nieistotne w sumie).





 Skwer jest otoczony blokami i domami jednorodzinnymi, od których oddziela go ciek wodny będący dopływem Drwinki (ulica się nazywa Nad Potokiem). Jak mówi ciotka Wiki, Drwinka w przeszłości pełniła ważną rolę płynąc koło szlaku na wschód, którym pędzono bydło. Co prawda powoli likwiduję sporą część moich cracovianów, ale zaczęłam się zastanawiać, czy mam jakąś pozycję traktującą o wodach krakowskich... chyba nie... o praskich mam oczywiście 😂 W listopadzie skwer nie prezentuje się zbyt okazale, w cieplejszych porach roku może żyje, zwłaszcza, że jest tam również siłownia plenerowa. Rozumiem, że te okrągłe płyty chodnikowe to nawiązanie muzyczne 😉

Dzień jest już bardzo krótki, więc czas poszukać drogi do tramwaju. Prowadzi ona obok domu z lat 70-tych z fantastyczną mozaiką i balustradami balkonów. Weźcie i znajdźcie, kto tam mieszkał? Sportowiec jakiś, lekkoatleta? Internety mówią, że podobno lekarz...


 




Nieco dalej wieża ciśnień, takie obiekty mnie zawsze pociągają i w Pradze się właziło na górę (mimo lęku wysokości).




Tam też wrócę na kolejną Przyprawę, obejrzeć cały park po rewitalizacji (wywędrowała tam fontanna z Rynku). Ale może lepiej na wiosnę? 

 

A teraz tradycyjnie urobek z minionego tygodnia czyli

Najnowsze nabytki

Cóś strasznego. Ale będę od teraz dzielić nowe nabytki na te, które mają zostać i te, które mam wydać z powrotem po przeczytaniu 😁 Tylko tak jak mówiłam, potrzebowałabym osobną półkę (a najlepiej regalik) (no, może regał) na te do przeczytania już...

 

To, co zostawiam, bo kryminał albo Czarne albo młodzieżówka albo coś tam jeszcze innego 😁


 To, co planuję wydać po przeczytaniu czyli (w teorii) ma zniknąć kiedyś jak sen złoty:


 

Trzy sztuki przyszły na wymianę (moje egzemplarze bądź były inaczej wydane, bądź sfatygowane). Seria Złoty liść jest fajna i nie to, że zbieram - były w budce jeszcze inne - ale jeśli chcę mieć coś, co i w tej serii wyszło, to wolę. Czyli tu jakby nic nie przybyło, jedne przyszły, drugie wyszły.


Językowe to właściwie jeszcze inna kategoria - na razie trzymam, może kiedyś wydam, jak się upewnię, że nie będą mi potrzebne, ale na razie łapczywie bierę, bo mam za dobre mniemanie o swojej przyszłości naukowej 🤣  


To chyba wszystko, co? No, dziś jeszcze nie wychodziłam, więc nie znam sytuacji na froncie 😁