niedziela, 6 kwietnia 2025

Agata Passent - Stacja Warszawa

W takiej sytuacji jak moja aktualna (na nic nie mam siły, nic mi się nie chce robić) w teorii pozostaje jedynie czytanie. O ile łeb nie napieprza. Ale przy czytaniu siłą rzeczy, jako osobie permanentnie niewyspanej od dwóch lat, bardzo szybko sklejają mi się powieki. Wtedy muszę dokonać Wielkiego Bohaterskiego Aktu czyli otworzyć je i wstać, zrobić cokolwiek. Albowiem jeśli się zdrzemnę w dzień, to obowiązkowo nastąpi globus.

Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek nastąpi w mym życiu taki okres, że CZAS NIE MIJA i NIE MAM CO ZE SOBĄ ZROBIĆ. Jest to jakieś horrendum. 

No, ale przynajmniej trochę - do momentu przyśnięcia - czytam. Stację Warszawa przyniosłam z budki chyba w zeszłym roku, do katalogu w każdym razie wpisałam w lipcu. Tak bardziej na wyrost, bo myślałam po co mi to, Warszawa, przeczytam kiedyś i odniosę. Przeczytałam, ale coś mi się odnosić nie chce. Jak to zwykle u mnie, gdzież bym się tam pozbyła czegoś dobrowolnie 🤣

Tym bardziej, że takie dość sympatyczne te felietony i wiekowe już (2007). Minęło prawie dwadzieścia lat, czy Warszawa dziś to ta sama Warszawa, co wtedy? Kto ją tam wie? Chyba tylko warszawiacy... Zastanawiam się, kiedy byłam w stolicy ostatni raz, pewnie właśnie przed 20 laty, może z okładem.






Wyd. Nowy Świat, Warszawa 2007, 141 stron

Z własnej półki

Przeczytałam 2 kwietnia 2025 roku



W Warszawie bywając zatrzymywałam się u ciotki, kuzynki właściwie. W owych latach, a może nieco później, owa ciotka zaprzyjaźniła się mocno z inną kuzynką, z Dżendżejowa, która pracując na kolei mogła sobie pozwolić na częste jazdy pociągiem do niej. A ciotka, zapalona podróżniczka, namówiła ją nawet na jeden czy dwa wspólne wyjazdy; pamiętam opowieść o tym, jak ciotka, kawał wysokiej baby, zemdlała na Chińskim Murze i było sporo ambarasu, gdy koło niej biegali ci drobni mali Chińczycy, usiłując ją podnieść.

Obie kuzynki są na emeryturze, a ta dżendżejowska zaczęła spędzać w Warszawie coraz więcej czasu, bo ciotce zaczęło zdrowie szwankować, a przy tym wszystkim jak jej ktoś (czyli kuzynka) nie zrobił zakupów, nie ugotował i zamroził, to sama z siebie nie bardzo, coraz bardziej wychudzona. Raz w tygodniu udawała się z wózkiem do biblioteki i przywoziła zapas romansideł, bo na takie właśnie lektury przeszła.

I otóż co się dzieje. Alzheimer. Nie ma nikogo poza tą kuzynką, kto mógłby się nią zaopiekować. Kuzynka spędza z nią 24 godziny na dobę, raz są w Warszawie, raz w Dżendżejowie. Jest totalnie wykończona. Pozbierała papiery o DPS i dostała jakąś odpowiedź z pięcioma adresami, ale wszystkie w Warszawie (rejonizacja?), a przecież chciałaby ją jak najczęściej odwiedzać, więc wolałaby gdzieś w świętokrzyskim. Napisała odwołanie i czeka. Dostała dla siebie sanatorium na przełomie maja i czerwca i zaczęła szukać dla ciotki czegoś tymczasowego na parę miesięcy, zanim cokolwiek się rozstrzygnie (zlikwidowały jakąś lokatę w tym celu). Jest u kresu sił, ale - obowiązek moralny... Cały czas zachodzi w głowę, jak to się mogło stać: światowa kobieta, wykształcona, oczytana i nagle tak. Cóż, z każdym może się stać cokolwiek, prawda?

W tym tygodniu któregoś dnia rano zagląda do niej, a ciotka bełkocze coś, posikała się do łóżka (jeszcze nie była zapampersowana), nie ma z nią kontaktu. Chyba miała udar. Błąd, że nie zadzwoniła po pogotowie. W rezultacie wylądowały w tym DPS-ie tymczasowym, gdzie ją przyjęli i kazali dowieźć dokumentację medyczną. Ta jest w Warszawie, więc jutro rano kuzynka wsiada w pierwszy pociąg i po nią jedzie. Co będzie dalej nie wiadomo, ale powtarza, że jest z ciotką źle, bardzo źle.

Ja myślę, że jest na odwrót, właśnie dobrze: ciotce już i tak nic nie pomoże, jeśli szybko odejdzie, będzie najlepiej dla wszystkich. A przed wszystkim dla kuzynki, która z jednej strony czuje ten imperatyw moralny, że musi się nią opiekować, a z drugiej ani te lata ani siły.

Wśród komentarzy pod artykułem o Alzheimerze przeczytałam dziś i taką historię:

Moj dziadek zachorował na Altzheimera i Parkinsona jednocześnie, tuz po przejściu na emeryturę
Pierwsze 2 lata chodzil po domu, uciekał, szukaliśmy go po osiedlu, klasyka
Potem szczęśliwie Parkinson zaczął wygrywać, ostatnie pol roku leżał
Do końca byl w domu, zajmowała sie nim babcia przy wsparciu moich rodziców
I mysle ze to był straszny blad
Babcia omal sie nie zajechała, ma żelazne zdrowie i charakter wiec przetrwala ale w wieku 65 stala się fizycznie staruszka i 30 lat pozniej dalej nia jest. Jest samodzielna i dzielna ale nigdy nie wrocila juz do dawnej siebie
Mama przezyla nie tylko stratę rodzica tuz po 30 ale tez traumę ogladania ojca-podpory rodziny w skrajnym stanie. Wielokrotnie nie miala pojecia czy ma szukać ojca czy jednak zostać w domu z kilkuletnimi dziecmi. W zaawansowanej ciąży pomagala podnosić stukilowego czlowieka z podlogi, brat urodzil sie 2 tygodnie po śmierci dziadka a mama na wiele miesięcy pogrążyła sie w depresji poporodowej. Odziedziczyła po dziadku czynniki ryzyka (np wysokie ciśnienie) i powtarza ze mam ja zabic przy pierwszych objawach
Tata dostal od losu, zamiast pomocy tesciowi w naprawie auta, dzwiganie go, powstrzymanie przed demolką, kąpiele itp
Ja mialam 9 lat jak dziadek zmarl. Mialam pełnoobjawowa nerwice, mam wiele objawów DDD, mimo ze moi rodzice nie maja nic wspolnego z dysfunkcja i stworzyli nam fantastyczny dom. Choroba w rodzinie to automatyczna dysfunkcja. Mam calkowicie „nieaktywne” uczucia opiekuńcze, rodzaj obrzydzenia do starych ludzi, ogromny dystans do wszelkich „cielesnych” kontaktów, nie wyobrażam sobie jak np ludzie zmieniają malzonkowi opatrunki czy pomagają w myciu. Nie mamy dzieci. Maz tez wie, ze ma mnie zabic. 

Kurwa, co za popierdolony świat. 

A gdybyście pytali, co lekarka powiedziała w piątek - powiedziała, że ma zbyt wielu pacjentów wpisanych, a te wyniki nie są takie złe, więc kazała mnie dopisać na wizytę na pierwszy wolny termin, we wtorek. Tak że.


piątek, 4 kwietnia 2025

Vera Caspary - Laura

Po raz pierwszy w życiu (chyba) nie mam co ze sobą robić. Za słaba na cokolwiek, patrzyłam dziś rano przez okno na siwą kobietę, która energicznie maszerowała po jezdni i myślałam, że jak to, przecież ja niedawno też sobie tu i tam chodziłam jak normalny człowiek, a teraz co. Leżę. Z czego mi jeszcze słabiej, oczywiście. Brat na moją prośbę przywiózł z Ojczastym i zupę dla niego na dwa dni, tak że dopiero dziś musiałam się zabrać za gotowanie. Jak mnie nie boli głowa przypadkiem, trochę czytam. Jak boli (nie przypadkiem) to już w ogóle nic. Oglądać za bardzo nie mam siły. Rano gotując Ojczastemu kaszę manną włączyłam radio i szybciutko wyłączyłam z powrotem, żaden jazgot!

Więc tak: przeczytałam ni z tego ni z owego już trzy książki w kwietniu. Pierwszą była Laura, na którą się napaliłam, bo kryminał. Teraz czytam, że znany, że sfilmowany - ale nie spodobał mi się wcale. Teraz widzę, że mam tak z co drugą pozycją: Laura na nie, Stacja Warszawa na tak, historie z pogotowia na nie, aktualnie czytany czeski kryminał na tak. Pozostaje dobrze się zastanowić nad wyborem piątej książki 😂

Laura Hunt zostaje zastrzelona na progu swego mieszkania, a śledztwo prowadzi ambitny detektyw, który... zakochuje się w ofierze. Kolejne części mają różnych narratorów, a w pewnym momencie okazuje się, że Laura żyje. 

Tyle o treści, a teraz o pieczątce. Książka jest pobiblioteczna, ma wtórną oprawę podobnie jak niedawna Agata Christie. Słynna wypożyczalnia Stefana Kamińskiego na Św. Jana! Jedyna prywatna wypożyczalnia po wojnie. Oblegana przez czytelników, których liczbę ograniczano, żeby książek dla nich nie zabrakło 😁 Jednocześnie był to antykwariat i pamiętam, jak w latach 80-tych grzebałam tam w stosach Ameryk. Po śmierci antykwariusza firmę przejęła jego bratanica i dopiero w 2019 roku odeszła na emeryturę. Wówczas skończyła działalność ostatnia prywatna wypożyczalnia - ale antykwariat istnieje nadal, przejęty przez nowego właściciela. Więc taka pamiątka 😍


Wyd. Iskry, Warszawa 1966, 197 stron

Seria Klub Srebrnego Klucza

Tytuł oryginalny: Laura

Przełożyła: Zofia Uhrynowska

Z własnej półki

Przeczytałam 1 kwietnia 2025 roku



A teraz, gdy już dam zupę Ojczastemu, wybieram się do przychodni bez numerka - wepchnąć się do lekarki. W ręku wyniki badań (złe: pełno H lub L przy poszczególnych pozycjach; w internecie sprawdziłam tylko pierwsze L przy płytkach krwi, anemia - to mi wystarczyło) i nie ma opcji, żebym się dała wyprosić, bo muszę kurna zacząć się leczyć jeszcze dziś! Toż tu pod znakiem zapytania stoi majowa Praga!