Oj oj oj.
Dziwne rzeczy mi czasem w ręce wpadają w tej bibliotece :)
Ach, pomyślałam sobie, trochę się rozerwę.
Są jednak lepsze sposoby.
Owszem, czasu to dużo nie zajęło, jakieś pół godziny, może cała. Ale i tak niepotrzebnie.
Nie mam nic do autora, poza drobną sugestią, żeby się trzymał tego, z czego żyje.
Ja rozumiem, że miesięcznik (kobiecy) zaproponował mu pisanie felietonów - na temat, który każdą kobietę-matkę (a nawet madkę) zainteresuje czyli jak sobie radzi ojciec z maleństwem et caetera. W dodatku ojciec, jak by nie było, celebryta.
Ja rozumiem, że autor propozycję przyjął. No bo w końcu to nic takiego, raz na miesiąc skrobnąć tę stronę, prawda?
Ale na tym powinien być koniec - do kasy po honorarium i dziękujemy bardzo.
A tu nie, miesięcznik postanawia zbić dodatkowy hajs, pozbierawszy do kupy te felietony z 2 lat. Wyda się książkowo, wielbicielki kupią.
I wtedy następuje ta chwila krytyczna - autor się zgadza.
A nie powinien był.
Tere fere kuku.
Urzeka wyobraźnią, wybornym poczuciem humoru i wrażliwością.
No tak, coś na tej okładce napisać trzeba na rybkę.
Ujmująca lekkość.
Istotnie, lekkie to.
Całkiem już zatraciliśmy poczucie tego, czym jest (powinna być) książka, a co powinno zostać drukiem ulotnym.
No nic, lecę to oddać do Jordanówki, a w zamian pobrać Marininę.
Też sobie pewnie ponarzekam :)
Początek:
Koniec:
Wyd. Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2018, 206 stron
Z biblioteki
Przeczytałam 2 sierpnia 2019 roku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz